3 wrz 2019

Od Michaela cd. Rosalie

Byłem pewien, że ten poranek okaże się najdłuższy, jaki przyszło mi przeżyć, nie licząc tych wszystkich poprzednich, ale okazuje się ponownie, że nic nie można zakładać zbyt szybko. Sądziłem, że potrzebuję wyciszenia, tym bardziej rozmowa z dziewczyną - zresztą niezwykle normalna, a w swojej zwyczajności, przypominająca, że przecież nadal się żyje w tym świecie - okazała się najlepiej przeżytą godziną od długiego czasu. W końcu jednak nadchodzi czas dla całej reszty. Mimo że przyjemnie mi się z nią rozmawiało, pierwszy dźwięk dzwonka przypomina zarówno mi, jak i Rosalie o naszych obowiązkach. Spoglądam na zegarek i wzdycham, gdy tylko dziewczyna mnie przeprasza i się oddala. Znowu czuję w środku znany od ostatniego czasu ucisk w piersi. Wcale nie z powodu tego, że udaję się do znanego mi miejsca pracy, ale na myśl, że spotkam tam dwa rodzaje ludzi.
Nigdy nie spędziłem tyle czasu w żadnej kawiarni, w żadnej też się nie czułem podobnie. Nie chodzi o to, że nie miałem czasu - no dobra, może jednak nie miałem czasu, albo po prostu go nie widziałem - po prostu nie czułem potrzeby przebywania tam. Kawa na wynos, wdzięczne spojrzenie ku sprzedawcy, jakby właśnie przed chwilą obdarował mnie boskim prezentem i szybki powrót do miejsca, w zależności, gdzie musiałem się udać. Zdecydowanie kofeina jest jak moja kochanka, ale zawsze lepsza świeża kawa, niż energetyk kupiony w najbliższym sklepie.
Jej słowa, choć powinny brzmieć czysto profesjonalnie, niosą w sobie nadzieje. Może nie tylko mi przydała się poranna pogadanka.
- Zdecydowanie to dopiero początek - odwzajemniam jej szeroki uśmiech, gdy spoglądam w bursztynowe tęczówki dziewczyny. Jej oczy zdecydowanie przyciągają uwagę.
Odwracam się i wychodzę, aby przejść z pozytywnym nastawieniem do końca.
Jednak to długo nie trwa. Mimo że naprawdę się starałem utrzymywać, jak najlepszy wizerunek, to w momencie, gdy znalazłem się w zwanej przez lekarzy "relaksowni", założywszy na siebie kitel, czułem się jak na odwyku. Jakbym właśnie zażył nieco beztroski, a teraz mi jej zabrakło.
- Michael - głos koleżanki z pracy - Meredith - wyrywa mnie z amoku. Odwracam się do niej i staram się uśmiechnąć najpozytywniej, jak tylko mogę.
- Liczyłem, że jednak pozostanę niezauważony - wychodzę z małego pomieszczenia - Cześć, Mer. Co słychać?
- Gadasz tak, jakbyś nie wiedział co powiedzieć - kręci głową.
Wzruszam ramieniem na jej gest. Cieszy się, ale widać po jej twarzy, że próbuje zadać to jedno, niewłaściwe pytanie, ale z drugiej strony boi się... nie wiem, reakcji? Odpowiedzi? Tego, że to być może nie jej sprawa?
- Cieszę się, że jesteś - ostatecznie rezygnuje i przytula mnie.
Błagam, czasem czuję się jak dziecko.
- Ktoś musi poprawić po was robotę i brać dyżury - staram się zejść na typowy temat. Staram się żartować, ale zdaje mi się, że mój głos nie jest już tak płynący, jak w kawiarni.
Nie muszę się upewniać, czuję, że jestem spięty.
- Z tym drugim wyjątkowo się zgodzę - przewraca oczami - Jestem po całej nocce i naprawdę moim marzeniem jest teraz położyć się na wygodnym łóżku, z ciepłą herbatą i spać do południa, a nawet dłużej - ogląda w dłoniach trzymane dokumenty, a potem zatrzymuje się chwilę przy jednym i podaje mi go.
Spoglądam najpierw na nią, potem na biały papier z ciekawością, zanim zabieram go z dłoni Meredith.
- To od Collinsa. Nie mógł się prawdopodobnie doczekać, aż wrócisz - na sam dźwięk jego nazwiska, krzywię się.
- Dziwię się, że nie stał w drzwiach ze słowami "Miło cię widzieć z powrotem" - wydaję z siebie aroganckie prychnięcie - Spodziewam się, że i tak spotkam go gdzieś "przypadkowo" na korytarzu - robię w powietrzu znak cudzysłowu.
- Tylko nie zabij go wzrokiem. Co jak co, ale to nadal nasz przełożony - droczy się ze mną, na co tylko prycham - W każdym razie, przeglądałam to i... - wyciąga teczkę, którą następnie mi podaje - To także - czytam nazwisko i przeglądam dokumenty. Badania, wyniki, dane, zdjęcia, wszystko to, co potrzebne - Chyba dał ci z samego początku trudne zadanie.
- ...ucisk na ośrodek mowy, zrobiono rezonans magnetyczny, zaburzenia porozumiewania... - czytam na głos pod nosem.
- Kobieta ma trzydzieści cztery lata, wdowa, siedmioletni synek na utrzymaniu, nie chce się zgodzić na operację, która jest jej jedynym wyjściem, właściwie koniecznym - razem z Meredith unosimy spojrzenia i patrzymy w kierunku drzwi.
Jeśli moje pozytywne nastawienie jeszcze gdzieś się tliło, teraz znikło równie szybko. Tyle że moja twarz pozostaje bez wyrazu, a koleżanka z pracy spuszcza głowę i zapewne mówi w myślach, że właśnie nadszedł ten moment, kiedy powinna się wycofać.
Długi warkocz, spleciony z brązowo-rudych włosów opada jej na ramię. Stoi w przejściu, jakby to było jeszcze nie ta chwila, kiedy wchodzi i daje znać o pełnej swojej obecności. Spogląda na Meredith, która sama decyduje się wyjść w momencie, gdy tylko Ginger pojawia się na horyzoncie. Zamyka za sobą drzwi i wtedy zostajemy sam na sam. Spojrzenie byłej żony jest nieodgadnione, ale doskonale wiem, co myśli. Nie miałem z tym problemu wcześniej, nie będę miał i teraz. Odwracam głowę, tym samym dając znak, że nie mam ochoty na rozmowę. Nawet jeśli obraca się wokół profesji.
- Patrick - przerywa, ale po chwili się poprawia - To znaczy Collins stwierdził, że dasz sobie z tym radę.
Z tym? Powiedział to tak, jakby chora na raka pacjentka była kolejnym wyzwaniem.
- A dlaczego? - unoszę brew w wyzywającym geście.
- Doskonale wie, że operacja jest ryzykowna.
- A ty oczywiście mówiłaś jej, że "wszystko będzie w porządku" - i tu akurat muszę oddać, że zabrzmiało to bardziej drażliwie, niż sam się spodziewałem. Mimo tego nie zamierzam siebie osądzać. To wychodzi przez to, kim jest Collins oraz kim dla niego jest Ginger. W obecnej sytuacji jest mi trudniej pohamować się niż zazwyczaj. Kobieta to wyczuwa i dlatego najwyraźniej nie chce się ze mną kłócić, co jest do niej niepodobne. Zawsze wykorzystywała okazje do sprzeczek.
- Mówiłam jej to, co każdy lekarz by powiedział - bawi się palcami, co chwila zaciskając je w małe pięści i luzując.
Nie oskarżam jej o to, że mówiła to, co uważała za słuszne. Jest dobrym onkologiem. Nawet świetnym. Jednak jak każdy lekarz, ma swoje indywidualne podejście, inne niż moje.
- Owszem, a to niekoniecznie to, co powinien mówić. Może gdyby ktokolwiek powiedział jej prawdę i przedstawił wszystko dokładnie, byłaby szansa, że pacjentka podpisze zgodę. Nie każdy człowiek poddaje się słowom "będzie pani żyć, niech nam pani zaufa" - ignoruje sarkazm w moim głosie i wręcz zaskakuje, gdy znajduje się tuż obok mnie. Patrzę na nią, z lekka nieufnie, ale zaintrygowany. Teraz mogę już z całą pewnością stwierdzić, że stara się być dla mnie miła. Lituje się nade mną.
- Przykro mi z powodu Heather - mierzę ją wzrokiem w milczeniu, gdy jej zielone oczy ma utkwione w moją twarz.
Kręcę głową i zbieram dokumenty ze stolika, aby jak najszybciej wyjść.
- Michael - zatrzymuję się, ale stoję do niej plecami. Słyszę, jak podchodzi i po chwili znajduje się tuż przede mną. Zgaduj-zgadula, co teraz powie złota kula - Wiem, że możesz być nie w humorze, ale nie przekładaj niczego na pracę.
- Nie przekładam niczego, robię to, co do mnie należy, a jeśli chcesz mnie pouczać, co się powinno robić, a co nie, to wybacz, ale jesteś tego najgorszym przykładem.
- Wiem, że ci trudno - kładzie dłoń na moim ramieniu - Ja także ją znałam i z początku nie mogłam uwierzyć, że tak po prostu zniknęła. Próbuję cię wesprzeć.
- Nie musisz. Dzięki, ale poradzę sobie - strącam jej rękę z siebie, wymijam i odchodzę.
Czeka mnie trudne zadanie. Muszę przekonać drugiego człowieka do tego, czego jest pewien, że nie chce, kiedy ja sam siebie nie jestem w stanie przekonać.

Pierwszy dzień mogę uznać za prawie zaliczony, choć spodziewałem się pobyć tu nieco dłużej. To naprawdę mnie uspokaja, naturalnie do momentu, gdy nie jestem zmuszony podjąć wyboru, aby ratować człowiekowi życie. Dzisiaj jednak ratowałem jedynie siebie. Albo przynajmniej próbowałem. Przeglądam po raz już chyba dziesiąty szczegółowo badania swojej pacjentki, którą przekazał mi Collins i która stanowczo odmawia współpracy, gdy do pokoju wpada Ethan.
- Dzwonię od dziesięciu minut, szukam cię od pięciu, byłem w twoim gabinecie, myślałem, że operujesz, a tymczasem dowiaduję się, że siedzisz w spokoju i sączysz kawusię - opada na kanapę z impetem i głośno wypuszcza powietrze.
- Mam zasłużoną przerwę. Co chcesz? - pytam z zainteresowaniem.
- Właściwie to już nic. Chcę, żebyś odbierał telefony, tylko o to cię proszę.
Chwilę się mu przyglądam, a potem rozglądał się wokół. Dziwne. Faktycznie nigdzie nie ma mojego telefonu.
Przeszukuję kieszenie starannie, ale nie wyczuwam nic, co przypominałoby, choć w najmniejszym stopniu telefonu. Wyciągam portfel, kluczyki, parę starych i zgniecionych rachunków o raz resztę z kawiarni, którą nie włożyłem do portfela, przez co zaskakuję samego siebie bardziej niż zwykle.
Cholera, pewnie zostawiłem go w mieszkaniu.
- Zacznę, jak tylko go znajdę - odzywam się w zamyśleniu, zwracając uwagę Ethana - Daj mi swój, muszę zadzwonić.
Podaje mi swój odblokowany telefon i dalej zagłębia się w lekturę. Odchodzę na bok, szukając siebie w kontaktach. Nie ma mnie ani pod literę "Y" ani "M".
- Jak mnie masz zapisanego w kontaktach? - pytam głośno z drugiego pomieszczenia, gdy po raz kolejny przeglądam cały jego spis.
- Najlepszy tyłek w szpitalu - odpowiada, a na jego twarzy pojawia się dyskretny, rozbawiony uśmiech.
Unoszę brwi i wybieram ten kontakt. Faktycznie, numer się zgadza.
- Rozumiem, że mam to odebrać jako komplement? - rzucam retorycznie, nie czekając na jego odwiedź i od razu łączę się ze sobą.
Słyszę sygnał po sygnale, jednak żadnego odzewu z drugiej strony ani w najbliższym otoczeniu. Już zaczynam wymyślać wszelkie, przeróżne scenariusze, o ile oczywiście telefonu faktycznie nie było w mieszkaniu. Za pierwszym razem nikt nie odbiera. Próbuję jeszcze raz, licząc kolejne sygnały, aż w końcu po czwartym słyszę czyjś głos. Kobiecy. Nie wiem, czy obecnie poczułem ulgę, czy jeszcze większe zaniepokojenie, bo nie był on podobny do żadnego, którego znałem.
- Dzień dobry. Z tej strony właściciel telefonu. Przypadkowo zostawiłem go... - urywam, bo właściwie nie jestem pewien co do miejsca jego położenia - o ile faktycznie nadal tam jest. Nie kończę, tylko w razie jakby mi nie wierzyła, podaję firmę i model.
- Tak, zgadza się, znalazłam go. Leżał na blacie stolika w kawiarni - marszczę czoło, ciesząc się jednak z tej informacji.
- Kawiarni? - mówię na głos, bardziej do siebie niż do niej. Szybko analizuję w głowie i po chwili czuję niepohamowaną chęć poznania drugiej osoby.
Ten głos jednak był znajomy.
- Z kim mam przyjemność, jeśli można spytać? - staram się ukryć ciekawość za osłoną profesjonalizmu wyczuwalnego w głosie. Tak jakby gubienie telefonu było już moją specjalnością.
- Rosalie Coleman - odpowiada dziewczyna. Śmieję się bezgłośnie z siebie i z tej sytuacji.
Więc poznałem już jej nazwisko. I nieświadomie postarałem się, aby mój umysł zatrzymał je sobie na dłużej.
Jeśli przypadki to coś, co jednak istnieje, to w tym momencie zaczynam w nie wierzyć. Z drugiej strony, tej mniej emocjonalnej, cieszy mnie fakt, że to właśnie ona go znalazła, co tłumaczy wszystko i niepewność z powodu położenia mojej własności natychmiast znika.
Przeczesuję swoje włosy, przekładając opadające kosmyki na lewą stronę i zastanawiam się, co teraz byłoby najbardziej odpowiednie w ramach odpowiedzi.
- Michael Young, ten nieproszony gość w kawiarni o poranku.
Najwyraźniej słowa "Na pewno jeszcze tu wrócę" spełnią się szybciej, niż oczekiwałem.
- Co za przypadek - wyczuwam w jej głosie już mniejszą niepewność, więc na pewno mnie skojarzyła. Nie wiem, dlaczego mnie to tak cieszy. Przypominam sobie, że przecież nie przeprowadzamy luźnej rozmowy, a ja dzwonię w celu odzyskania telefonu.
- Tak, przepraszam, że tak to wyszło - niby nie mam powodów co do przeprosin, ale rozumiem, że to mogło jej w jakiś sposób zepsuć plany... albo gadam i myślę już od rzeczy. Dawno nie byłem bardziej rozkojarzony - Będę mógł po niego podejść?
- Pewnie, tylko że za chwilę mam zajęcia i obecnie nie ma mnie w kawiarni - mówi z przykrością, jakby to faktycznie był wielki problem - Właściwie to mogłam go zostawić na miejscu, mógłbyś się zgłosić, naprawdę nie wiem, czemu go wzięłam, liczyłam, że właściciel zadzwoni.
- I zadzwonił. Jestem wdzięczny i cieszę się, że to akurat ty go znalazłaś. Powiedz mi tylko, kiedy ci pasuje, podjadę po niego. I tak na razie nie mogę wyrwać się pracy, więc jeśli poczeka jeszcze parę godzin, włącznie ze mną, to nie umrzemy od tego - uśmiecham się tak, jakbym liczył, że Rosalie zobaczy ten gest. Nie zamierzałem jej przeszkadzać w czymkolwiek, co robi i gdziekolwiek jest.
I co lepsze, czułem wewnętrzną przyjemność z tego, że po raz kolejny zobaczę osobę, która potrafiła mnie wyrwać z obecnego życia, choć na chwilę.

Rosalie?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz