18 wrz 2019

Od Charlie C.D Brooke

     Czując znajomy ból w okolicach kolan i szumiącą w uszach krew, pakuję się do ostatniego autobusu kursującego tego dnia. Z głośników sączy się cicha muzyka, najpewniej puszczana z pendrive’a należącego do starego kierowcy, któremu do emerytury brakuje zaledwie miesięcy. Kiedy wchodziłam, kątem oka zerknęłam na jego profil — kilkudniowy siwy zarost, długie, podkręcone wąsy, praktycznie wyłysiały, jednakże od tego dzielą go wciąż dwa płaty przerzedzonych, osłabionych wiekiem włosów. Na sobie ma zasunięty aż po krtań stary sweter w kolorze nieco jaśniejszym, niż khaki, jednakże wciąż pozostający w jego barwie, z czerwonym logo na ramieniu. Sam pojazd wygląda tak, jakby nikt nie interesował się jego losem od wielu lat, jednakże staram się nie zwracać uwagi na podarte, skórzane siedzenia, oderwane rączki na oparciu naprzeciw, nieprzyjemny zapach, który swoje źródło ma w otworach nawiewu umieszczonych po prawej i lewej stronie, na odznaczającym się ciemnoszarym pasie. Mało kto podróżuje autobusami o tej porze, więc nie ma tutaj praktycznie żywej duszy, wyłączając mnie, kierowcę, tego niewyraźnego pana na ostatnim siedzeniu, podejrzanie wyglądającą babcię z siatkami, dwie milczące dziewczyny i chłopaka zajmującego siedzenie obok, po drugiej stronie przejścia. W dłoni trzyma jakieś pudełeczko, na siedzeniu obok leży duży plecak, mężczyzna nie wygląda na kogoś starszego, daję mu nie więcej, jak dwadzieścia pięć lat. Odwracam wzrok, żeby nie pomyślał, że się zbyt przyglądam, przenosząc go na widoki za oknem. Czuję, jak oczy zamykają mi się coraz bardziej, a głowa coraz to bardziej pulsuje, szczególnie przy potylicy. Biorę oddech. Dzisiejszy dzień był strasznie dziwny. Brooke pojawiła się znikąd, na swoje własne życzenie wplątałam się w jej życie, dowiedziałam, iż jej babcia zmarła, a kuzynka prawdopodobnie coś kręci, po czym wyszłam ze szpitala, nawet nie mówiąc o tym, czego się dowiedziałam. Czasami nie rozumiem sama siebie, ale, bądźmy szczerzy, czy ktokolwiek się o to stara?


     Uderza we mnie kolejna fala bezsilności wobec samej siebie i swojego życia. Już nawet nie chodzi o to, że zaraz zasnę w tym zapchlonym autobusie i nikt zapewne mnie nie obudzi. Cały problem tkwi w tym, iż właśnie wracam do domu i, czy tego bym chciała, czy nie, to wciąż mój dom. Będę wracać tam jeszcze kolejne tysiąc razy, do momentu, w jakim nareszcie uzbieram wystarczająco dużo pieniędzy, aby się wyprowadzić. Czyli nigdy, bo każdy zarobiony grosz zabiera Beatrice. Dotąd myślałam, że w moim otoczeniu tylko ja mam tak beznadziejną sytuację, a tu, ni stąd, ni zowąd, okazuje się, iż znana mi Brooke Middleton zmaga się z czymś jeszcze gorszym. A to ci niespodzianka. Ta Brooke Middleton. Mam ochotę wysiąść na najbliższym przystanku i pobiec do Mel, ale jest już za późno, rodzice przyjaciółki z całą pewnością już śpią. Przed oczami migają mi światła ulicznych lamp, więc zamykam oczy, żeby nie narażać ich jeszcze gorszą sprawę.

     Dni mijają tak, jakby nic się wcześniej nie stało. Każde trzy poranki witam grymasem na twarzy, żegnam bez żadnego wyrazu, znurzona bolesną rutyną, której jedynym urozmaiceniem są coraz to ciekawsze kłótnie z matką. Właściwie, nie dzieje się nic, mam wrażenie, że wszystkie godziny zlewają się w jedną całość. Do tego stopnia, iż w pewnej chwili zapominam, jaki dzień tygodnia dziś mamy. Rankiem budzę się z myślą, że za kilka chwil będę musiała wychodzić do szkoły i najwyraźniej się spóźnię, bowiem w czwartki miałam na dziewiątą, a dochodziło za dwadzieścia. O tej porze byłam już w autobusie. Podrywam się więc na równe nogi i z paniką rozglądam po pokoju. Łapię za telefon, żeby sprawdzić, cóż takiego się stało, iż budzik nie zadzwonił. Ani ten pierwszy, ani drugi, ani nawet piąty, a niemożliwe jest to, abym wyłączała je w poprzedni wieczór. A jednak, możliwe. Poza ogromną godziną wyświetlaną na ekranie blokady, dostrzegam również dzisiejszą datę — drugi lipca. I tak ściskając ten sprzęt w dłoni zastanawiam się, co począć, ponieważ spać mi się zdecydowanie odechciało, a bezczynne siedzenie jest ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę. Wtem do głowy wpada mi myśl, jaka nie ośmieliła pokazać się nieco wcześniej, tak jakoś przed tym, jak nabawiłam się letniej depresji. Wybieram niedawno zapisany numer i nerwowo stukam palcami o uda, w nadziei, że odbierze. Bo odbierze, prawda?
     Sygnał urywa się.
     — Brooke? — Wymawiam jej imię, kiedy po drugiej stronie rozlega się odgłos świadczący o odebraniu telefonu, charakterystyczny szum.
     — Halo? — odpowiada pytaniem, jakby wcześniej mnie nie usłyszała.
     Tylko… czy jej głos nie brzmi inaczej? W pierwszej chwili jestem w stanie wytłumaczyć sobie, iż różnica polega na tym, że istnieje prawdopodobieństwo, iż ją obudziłam, w końcu ma pełne prawo do bycia zmęczoną. Jednak uświadamiam sobie, że to w teorii niemożliwe, w końcu wtedy brzmiałaby zdecydowanie inaczej, głos miałaby zapewne chrypliwy i niższy, a jest zgoła inaczej. To nie jest Brooke, czego jestem już pewna, pomimo tego, iż nie widziałam jej dobry rok, albo i więcej.
     Zapewne to jej kuzynka. Chociaż, na samą myśl o niej, robi mi się nie dobrze. W głowie pojawia się jej wczorajsza rozmowa z nieznaną mi osobą, w której jasno mówiła o czymś złym, na przykład otruciu babci mojej koleżanki. Jednak… może coś źle zrozumiałam, wydawało mi się, może to nie była ona? Nie powinnam stawiać osądu. To tylko podejrzenia.
     — Brooke jest zajęta? — kontynuuję wymianę pytań. — Jeżeli tak, przepraszam, zadzwonię kiedy indziej.
     Słyszę, jak rozmówczyni pociąga nosem.
     — Coś nie tak?
     Zagryzam wargę.
     — Jesteś jej przyjaciółką? — odpowiada. Do cholery, dlaczego cała ta rozmowa polega na zadawaniu kolejnych pytań?
     — Tak jak… jestem. — Nieprawda, Charlie, nie jesteś nią. Ale w inny sposób nie zdobędziesz informacji.
     W porządku, jestem również nieuczciwa. Szczerze powiedziawszy, wizja tego, iż coś mogło się stać Brooke, jest przerażająca, zważywszy na to, że w końcu niedawno zmarła jej babcia. A jeżeli to nie był kolejny przypadek? Co, jeśli ta cała Rosa maczała w tym palce? O matko, za dużo seriali kryminalnych, zdecydowanie za dużo. To już paranoja.
     — Miała wypadek — oznajmia. Łamie jej się głos.
     Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale czuję, jakby pętla zacisnęła się na moim gardle, dodatkowo coś zablokowało je od środka. Nie mogę nic wydusić, nawet najkrótszego słowa. Wypadek. Wypadek, bez względu na to, kto padł jego ofiarą, czy mój przyjaciel, kolega, nieznajomy, jest tak samo okropny. Sama wieść o tym potrafi wstrząsnąć osobą do granic. Zdarzają się tak często, a nikt nic z tym nie robi. Tylko teraz, zamiast jednej poszkodowanej osoby, ucierpiały dwie. Brooke była w ciąży. Była? Jest? O cholera. Przecież jej dziecko…
     — Ciąża — szepczę. — Czy…
     — Nie udało się uratować dziecka. Brooke wciąż jest w śpiączce.
     Naprawdę nie wiem, co mogłabym teraz powiedzieć. Wszystko będzie dobrze? Ułoży się? Przecież to byłaby najgorsza decyzja na świecie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co będzie przeżywać, kiedy się wybudzi. Musiała je kochać. Straciła je.
     Odsuwam dłoń od ucha, telefon opada na pościel, a jedyne, co słyszę, to szum w uszach i pikanie, które daje znać o zakończeniu rozmowy.
     — I znalazłam sobie zajęcie na co najmniej połowę dnia — mówię sama do siebie, kiedy wybiegam z mojej sypialni w pierwszych lepszych ubraniach znalezionych w mojej szafie, ściskając w dłoni telefon. Wychodzę z domu i, najszybciej, jak potrafię, biegnę w stronę szpitala, tego samego, w jakim byłam zaledwie kilka dni temu.

     Nie chcą mi udzielić żadnych informacji. Żadnych. Absolutnie. Nawet numeru sali. Jest pani rodziną? Nie. W takim razie przykro mi, ale nie mogę nic powiedzieć, to informacje strzeżone. Wsadźcie sobie gdzieś te informacje zastrzeżone, dzwonię do Brooke. Brooke nie może. Do Rosaline. Na numer Brooke. Na całe szczęście, dziewczyna od razu podaje mi jak na tacy dokładne położenie sali koleżanki, co z lekka mnie dziwi, a zarazem irytuje, w końcu Rose jest prawdopodobnie zdrajczynią i osobą wręcz okrutną, żerującą na innych. Za. Dużo. Emocji.
     Stukam kilka razy w szybę wstawioną w drzwi i czekam, aż ktoś po drugiej stronie da mi znak, że mogę wejść. Nie chcę wparować tam jak do obory. Brooke potrzebuje spokoju, o ile już się obudziła. A mam wielką nadzieję, że tak się stało. Biedna Middleton. Nie wyobrażam sobie tego, co czuje, albo będzie czuła.
     Nie mija nawet pięć sekund, drzwi otwierają się, a w progu staje blondynka ze smutnym uśmiechem na twarzy. Wymijam ją, nie odzywając się ani jednym słowem (prawdę mówiąc, wciąż czuję do niej taką samą odrazę). Moim oczom ukazuje się widok leżącej na bielusieńkim łóżku dziewczyny. Nie rusza nawet koniuszkiem palca, jedyna kołdra unosi się wraz z ruchem klatki piersiowej szatynki. Oczy ma szeroko otwarte, jednakże, zamiast rozglądać się dookoła, wzrok utkwiła w jednym punkcie przed nią, w okolicach styku sufitu i jasnej ściany. Biorę głęboki oddech, starając się zabrzmieć jak najspokojniej, jednakże w środku czuję, jak napiętrzają się kolejne emocje, na czele z wściekłością na winowajcę. Bo ktoś musiał to zrobić.
     — Hej… — rzucam cicho, siadając na wysuniętym spod materaca stołeczku. Zagryzam wargę. Nawet nie liczę na to, że mi odpowie. — Brook, chciałam tylko powiedzieć, iż w razie, gdybyś… gdybyś potrzebowała czegokolwiek, zawsze możesz do mnie zadzwonić. Mówię o ogóle, jakiejkolwiek sytuacji — mówię praktycznie na jednym oddechu. Tak bardzo chciałabym jej pokazać, że ma we mnie wsparcie, bez względu na to, kim dla siebie jesteśmy. Przyjaciółkami raczej nie, ale co z tego? Każdy potrzebuje chociażby znajomego.
     Błądzę pośród myśli, w poszukiwaniu idealnego słowa. Nigdy tak bardzo nie bałam się rozmowy, a teraz mogę w każdej chwili powiedzieć coś nie tak.
     — Jesteś silna — dodaję po dłuższej chwili milczenia. Zauważam, że Rosa zajmuje wolne łóżko po lewej stronie swojej kuzynki, wpatrując się we mnie uparcie i przenikliwie. Mimo tego, staram się nie odwzajemniać spojrzenia, a już na pewno nie tak okrutnego. — Dasz radę. — Uśmiecham się delikatnie, jak najdelikatniej, chociaż pewna część mnie jest świadoma tego, iż Brooke tego nie widzi, skupiając się cały czas na ścianie.
     A Rosa nadal tkwi w miejscu, pilnując Brooke niczym lew pilnujący swoich lwiątek. Rozumiem, może się o nią martwić, ale, czy to nie powinno być tak, że jak jedni goście wchodzą, drudzy wychodzą, dając poprzedniemu spokojnie porozmawiać z poszkodowanym? Do tego ta sytuacja sprzed kilku dni, coś mi tu śmierdzi. Ale, prawdę mówiąc, nie powinnam przejmować się tym zbytnio, ponieważ to zapewne są tylko moje beznadziejne, nietrafne podejrzenia, które nie sprawdzą się w rzeczywistości. Dodatkowo, to, co dzieje się w rodzinie Brooke, nie jest moją sprawą. W żadnym stopniu.
     — Kiedy wyjdziesz, może nawet uda nam się skończyć nasz projekt z matematyki. Jak to było? “Z prawem Archimedesa na ty? — Uśmiecham się delikatnie, wspomnieniami sięgając do tego dnia, w którym matematyczka połączyła nas obie w jedną parą. Właściwie, pamiętam swój strach, ponieważ byłam pewna, że to nie wypali i najprawdopodobniej skończymy posprzeczane, albo jedna z nas zrobi projekt, a druga będzie potakiwać. W końcu to było jak połączenie wody i ognia w zbyt dynamicznym tempie. — Szczerze mówiąc, ja już nawet nie pamiętam, jak to prawo brzmi — dodaję, śmiejąc się cicho. Tak naprawdę pod tymi słowami kryją się marne, nieskuteczne próby wykrzesania z koleżanki jakiegokolwiek słowa, albo przynajmniej reakcji w postaci uśmiechu, czy, do cholery, nawet prychnięcia, pogardy. Byłoby świetnie, jakby kazała mi spadać, i to jakiś sukces! — Dostałam jedynkę, ponieważ nie zdążyłam zrobić go sama. Ale nie oblałam klasy, skończyłam z piękną czwórką, co, jak na humana, jest wyczynem — gadam dalej, co tylko przyjdzie mi na myśl. — Po wakacjach czeka mnie ostatnia klasa liceum, pod jej koniec egzaminy. Dobra, nieważne, póki co, nawet nie chcę o tym myśleć, mówię od rzeczy. — Macham dłonią przed sobą.
     Milknę, starając się nie patrzeć na koszmarnie wyglądającą dziewczynę. To znaczy, nie mam na myśli tego, iż jest brzydka, Brooke po prostu wygląda… nie wygląda jak ona. Zapamiętałam ją jako tryskającą energią, pewną siebie dziewczynę, która nie bała się nawet odezwać do nauczyciela, w przeciwieństwie do większości. Nie pamiętam, kiedy na jej policzkach widziałam zaschnięty tusz do rzęs, spuszczone kąciki ust albo nawet zimne, bezemocjonalne spojrzenie, które od początku wbija w ten sam punkt, co nieco mnie niepokoi. Ale cóż się dziwić. Brzuch już nie jest tak duży, jak ostatnio, ciąża została przerwana przez nagły wypadek.
     Wzdycham.
     — W porządku, Brooke. Będę już szła, chciałam po prostu powiedzieć to, co… powiedziałam. Do zobaczenia. — Kiwam lekko głową, odwracając się na pięcie w stronę drzwi. Rzucam oschłe spojrzenie Rosaline i opuszczam salę, w głowie układając sobie plan na kolejny dzień. Kupię coś dobrego, wpierw dowiadując się, za czym przepada Middleton, po czym odwiedzę ją w szpitalu. Nie potrafię patrzeć na nią w takim stanie.
     Nie, to nie tak, że dziewczyna stanowi jakiś wyjątek. Bez względu na to, kim jest, zawsze będę gotowa pomóc, równie dobrze na tym łóżku mogłaby leżeć Melania, Lara, Karen, przypadkowa dziewczyna ze szkoły czy Aiden, chociaż, chwila moment, Aiden nie mógłby poronić. Agh, w tym momencie to nie jest ważne, próbuję się bronić.
     Jedyne, co chcę udowodnić to to, że jestem dobrym człowiekiem. I że każdy zasługuje na przyjaciela. Poza tym, Brooke nie zrobiła niczego złego, więc dlaczego miałabym mieć do niej jakiś żal?

     Kiedy wracam do domu, jest już po czternastej. Dlaczego tak późno? Ano, po drodze weszłam tam i tam, załatwiłam parę spraw (tak naprawdę jedyne, co udało mi się zrobić, to pójść do kawiarni, wepchnąć w siebie muffinkę i pięćset mililitrów karmelowego latte. Dodatkowo odwiedziłam łazienkę i rynek główny, posiedziałam na nim parę chwil, pisząc parę zdań w moim zeszycie, po czym złapałam odpowiedni autobus i wrócił do domu, chociaż jakiś kilometr i tak przeszłam pieszo. W środku panuje cisza, mama wyłączyła nawet telewizor, co jest dziwne, bo zazwyczaj o tym zapomina, wychodząc z domu. Nie ma ani jej, ani jej kochanka, ani jednej pustej butelki po winie. Jestem w szoku. Kręcę się jeszcze chwilę po salonie, aby finalnie, po odwiedzeniu kuchni, zasiąść na sofie z paczką czipsów pod ramieniem. Przysięgam, ostatnim razem czipsy jadłam przeszło dwa tygodnie temu, co stanowi stosunkowo odległy czas, a przynajmniej na tyle odległy, żeby posłużyć się nim jako wymówką. Otwieram paczkę i włączam telewizję, buszując po kanałach w poszukiwaniu czegokolwiek sensownego. I co? I nic! Nie ma absolutnie niczego. Ab-so-lut-nie. Paradokumenty okazują się ostatnią deską ratunku, chociaż gdzieś w głębi duszy bardzo żałuję tych otworzonych czipsów, bo równie dobrze mogłabym zajadać się nimi przy naprawdę dobrym filmie. Na te kilkanaście, kilkadziesiąt minut staram się zapomnieć o wydarzeniach minionych godzin.

    Wchodzę do szpitala praktycznie o tej samej porze, co zeszłego dnia. Zeszłego, zeszłego zeszłego, i jeszcze kilka razy zeszłego. Za cel postawiłam sobie zdobycie zaufania Brooke i zawarcie z niej jakiejkolwiek znajomości, opartej na czymkolwiek. Chociaż brzmi to dość głupio, naiwnie, będę do tego dążyć, na przykład poprzez codzienne odwiedzanie jej w szpitalu, przynoszenie paru łakoci i rozmawiania z nią, oile tylko będzie chciała. A mam na to nadzieję, ponieważ serce mnie wręcz boli, kiedy patrzę na takie wydanie Middleton. Nie powinna tak cierpieć.
     — Cześć, Brooke. — Otwieram drzwi od jej sali, wychylając się zza nich. Pierwsze, co dostrzegam, a właściwie właśnie NIE dostrzegam, to brak Rosalie. Wydaje się to trochę podejrzane, ale, jak kiedyś już wspominałam, to tylko moje niepozorne podejrzenia. Niepozorne podejrzenia. — Przyniosłam ci... coś. — Unoszę wiklinowy koszyk, potrząsając nim kilkakrotnie. Zalegające w nim słodycze, uderzając o siebie, wydają charakterystyczny dla plastikowych opowiadań szmer. Dodatkowo, wrzuciłam tam parę owocowych soków, jeden nawet zrobiłam sama, żeby Brooke odzyskała trochę siły, a cukier dał jej energię.
     W ciągu tych kilku dni udało mi się nawiązać mały, acz, wbrew pozorom, wiele znaczący kontakt z koleżanką. Odpowiadała co prawda krótko, jednakże liczy się sam fakt, iż otwierała regularnie usta, a przynajmniej podczas moich wizyt. Dodatkowo, została otoczona opieką specjalistów, w tym doświadczonego psychiatry. Dlatego jestem spokojna.
     — Mam dla ciebie paczkę ciastek, drugą paczkę ciastek, czekoladę z truskawkami, kilka buteleczek soków i... — Odgarniam dłonią dwie paczki słodyczy, aby odsłonić foliową torebeczkę z czerwonymi, schłodzonymi owocami. Łapię za krańce foliówki, unosząc ją ponad cały koszyk. — Nie masz uczulenia na truskawki... prawda?
     Nie wiem, czy to zwidy, czy tak działa na mnie brak snu albo ograniczanie jego ilości, ale, przysięgam, mam nieodparte wrażenie, iż dziewczyna unosi delikatnie kąciki ust, najpewniej przez moją nieporadność, to jest, niepewność. Albo przez to, że przyniosłam jej sporo dobrych rzeczy. To znaczy, mam nadzieję, że dobrych. Oby, oby. Kręci głową, niemo odpowiadając na zadane przeze mnie pytanie. Odstawiam wikliniany kosz na wolne łóżko, po czym siadam na jego skraju, czując deski przez cienki, uginający się materac. Och, jest naprawdę niewygodny, ale czego innego spodziewać się po takim szpitalu. Dotykam kołdry i, ugh, żadna niespodzianka, niezbyt przyjemna. Tyle na niej pęczków!
     — Więc... proszę. — Podsuwam jej torebkę z kilogramem truskawek. Kupiłam jeden kilogram, ponieważ nie chciałam przesadzać. Zresztą, gdyby nie polubiła, najpewniej sama bym je zjadła. Ale lubi! — Mam nadzieję, że będą dobre. Nie są z mojego ogródka, nie mam ogródka, ale powinny być w miarę dobrej jakości. — Posyłam jej szczery uśmiech.
     Przyjmuje podarunek i, ku mojemu zadowoleniu, od razu sięga po pierwszą, wyraźnie ignorując fakt, iż właśnie leży na bielusieńkiej pościeli. W sumie to kto by się przejmował? Odrywa zielony czubek, który ląduje w śmietniku stojącym obok. Odgryza jej drugi koniec i, TAK, WIEM, JAK TO BRZMI, ale to nie moja wina, że patrzę, jak Brooke je truskawkę. Co lepszego miałabym robić? Komentuję to, co widzę, a widzę Brooke jedzącą truskawki. Truskawkę. Liczba pojedyncza. Chociaż... podobno tylko winni się tłumaczą. Cholera.
     — Skąd wiedziałaś? — pyta po chwili ciszy, pochłaniając już któryś owoc z kolei.
     — Co widziałam? — odpowiadam niepewnie. W takich chwilach, fakt, zaczynam się denerwować, często bezpodstawnie. Mogę wiedzieć o wielu rzeczach.
     — Że lubię truskawki — wyjaśnia, a ja czuję, jak z hukiem spada mi kamień z serca, przy kontakcie z podłożem krusząc się i łamiąc na parę kawałków. To znaczy, to miało brzmieć dobrze, w pozytywnym znaczeniu. Wzruszam ramionami, nie mogąc znaleźć odpowiedniej odpowiedzi, o ile takowa istnieje.
     — Tylko zgadywałam.
     Śmieję się cicho, próbując rozluźnić z lekka napiętą atmosferę.
     — Gdzie wyszła Rosalie?
     Brooke rzuca mi jedno ze spojrzeń, których nie potrafię rozszyfrować.
     — Nie wiem. Wyszła rano i dotąd jej nie widziałam.
     Zapewne wróciła do domu, żeby się nieco odświeżyć, w końcu czatuje przy swojej kuzynce już tak długi czas, każdemu przydałby się prysznic i parę godzin porządnego snu, to w pełni zrozumiałe. Z każdą chwilą moje podejrzenia co do Rosy przemijają i słabną, tak, że w tym momencie praktycznie przybijam sobie facepalma na myśl, iż mogłabym podejrzewać ją o coś tak okrutnego. Ta rozmowa musiała być pomyłką. Poza tym, nie mam żadnej pewności, że to była ona. Równie dobrze stać tam mogła inna blondynka, bo ileż to takich na świecie. Dba o Brooke, co jest doskonałym dowodem na jej niewinność.
     Mija mniej więcej sześćdziesiąt minut od chwili mojego pojawienia się tutaj. Mogłabym siedzieć tutaj kolejne kilka godzin, jednakże, o dziwo, matula zauważa moją co prawda niedługą nieobecność i zaczyna do mnie wydzwaniać z pretensjami, dlaczego opuszczam dom bez jej wiedzy. Wcale nie robię tego od przeszło dwóch lat. Wzdycham przeciągle, ignorując któryś z kolei SMS, którymi bombarduje mnie od momentu rozłączenia się, mojego, rzecz jasna. Żegnam więc Brooke, zapowiadając swoją wizytę dnia następnego. Może jestem nachalna, ale, cholera, lepiej mieć kogoś nachalnego, niż nikogo. Chwila moment. Dlaczego ja w ogóle zakładam, że Brooke nie ma nikogo? A Rosa? Jej przyjaciółki? Głupia, głupia, głupia.
     Idę przez główny szpitalny korytarz, równocześnie poczekalnię. Rozlegają się kolejne to krzyki ratowników mówiących do kobiet stojących w rejestracji. Kątem oka dostrzega lekarzy przejmujących pchane nosza i zakrwawioną twarz kobiety. Na początku nie zwracam uwagi na to, jakie słowa płyną z ust personelu, jednak kiedy do ucha przypadkowo wpada znane mi nazwisko, automatycznie obracam głowę, nasłuchując z większym skupieniem.
     — Angelina Middleton, znaleziono dowód osobisty — informuje jeden, nie spuszczając wzroku z pacjentki. — Wypadła z okna, z mieszkania na piątym piętrze. Znaleziona w krzakach, po pogotowie zadzwonił przypadkowy przechodzień. Krążenie wróciło, poszkodowana jest nieprzytomna od chwili wypadku.
     Nogi niosą mnie bliżej lekarzy, chcąc usłyszeć więcej, widzieć więcej. Staję na palcach, jak najdyskretniej próbując zajrzeć przez ramię na twarz kobiety. Nie wykorzystałam wcześniejszej okazji, niezbyt interesowało mnie to, jak niejaka Angelina MIDDLETON wygląda. A teraz? Angelina Middleton. Angelina. Middleton. Ile jest Middletonów w Avenley River? Parę rodzin na pewno, ale, czy to może być przypadek? Babcia, Brooke, Angelina. O boże. Nie wierzę. Nie. Nie mogę. Przed oczyma pojawiają się kolejne, coraz to większe mroczki, mam problem z utrzymaniem się na nogach, które, mam wrażenie, są jak z waty. Praktycznie uderzam o ścianę, próbując zsunąć się na jedno z plastikowych krzeseł przymocowanych do desek.
     — Wszystko w porządku? — Dochodzi do mnie nieznajomy głos. Pomimo przymrużonych oczu, widzę, jak ubrana w różową koszulę najpewniej pielęgniarka staje przy mnie, pochylając się nieco. Kiwam głową. Minie mi za parę sekund. Później pójdę do Brooke, zapytam o imię matki i jeżeli okaże się, że jej matka to Angelina, to… to… cholera jasna, co ja wtedy zrobię? Powiem wprost, że kolejna osoba z jej rodziny miała zagrażający życiu wypadek i jest w stanie śpiączki, a, z tego, co udało mi się wychwycić, stan jest bardzo zły. Nie. Mogę. Nie. Potrafię. — Na pewno da sobie pani radę?
     O nie, nie. Ja nie trafię na szpitalne łoże. To ja muszę być na nogach.
     — Wszystko gra — odpowiadam sucho, czując, jak ból głowy ustępuje. Nie bacząc na stojącą przede mną pigułę, gwałtownie podnoszę się z krzesła i szybkim, nerwowym krokiem kieruję się w stronę sali Brooke. — Brooke — szepczę, stając tuż nad jej łóżkiem. — Czy twoja mama nazywa się Angelina Middleton?
     Na twarzy maluje się zmieszanie i mały szok spowodowany tak bezpośrednim, nagłym pytaniem. Kiwa delikatnie głową.
     Zamieram.
     To trochę tak, jakby ktoś odciął mi dostęp do powietrza. Jakbym chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Po policzku spływa pierwsza łza bezsilności.
     Zastygam w bezruchu, zdobywając się na wypowiedzenie jednego zdania.
     — Tak strasznie mi przykro.

<brooke?>

+30PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz