1 wrz 2019

Od Lucille C.D Scott

     — Benedict!
     Głośne nawoływanie odbija się echem od ścian ujeżdżalni, najwyraźniej pustej ujeżdżalni. Lucille z paniką wymalowaną na twarzy jeszcze przez kilka krótkich chwil waha się, czy odwiedzić niewielki pokoik na końcu budynku, czy też pędzić dalej, byleby znaleźć brata w odpowiednio niedługim czasie. Czuje szumiącą w uszach krew, jakby zapadniętą klatkę piersiową i coraz to silniejsze zawroty, spowodowane stresem, jaki pojawił się dosłownie w jednym momencie. W głowie pozostaje jej jedna błagalna myśl — Benedict, proszę cię, daj znać. Chociaż gdzieś w głębi duszy wciąż pozostaje nadzieja, bowiem jeszcze przed czterdziestoma minutami minęli się, kiedy to mężczyzna wybywał w teren ze swą Faith, żeby zaczerpnąć świeżego, leśnego powietrza i przypomnieć sobie, jak wygląda nieco zapomniana okolica stadniny. I nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby nie ten jeden fakt, głoszący o charakterystycznych przejażdżkach Benny’ego Evans-Darrington — nie trwają dłużej, niż pół godziny. Wprawdzie Cille mogłaby dopuścić myśl, iż dzisiaj schodzi mu zwyczajnie nieco dłużej, aniżeli zazwyczaj, w końcu dobitnie zaznaczył, że wybiera się na odprężający kłus, żaden męczący pościg za wiewiórką, jak to zazwyczaj bywa w przypadku psów.

     — Benedict!
     Tym razem wchodzi do budynku głównego, stajni, w której powinna znajdować się Faith. Truchtem dostaje się na jej koniec i, jakiż to oddech, jakaż ulga, klacz przeżuwa swój posiłek, jakby z kpiną spoglądając na siostrę jego właściciela. Ta odruchowo uderza się w uda i biegnie dalej, tym razem w kierunku niewielkiej posiadłości z sypialniami oraz pomieszczeniem restauracyjnym, w jakim bliźnięta niejednokrotnie spożywali posiłek. Wtedy rozlegają się kroki, obraca głowę w lewą stronę, podobnie robi z całym ciałem, przerzucając cały swój ciężar na właśnie lewą kończynę dolną. Pogwizdujący radośnie chłopak trzyma pod pachą swój jeździecki toczek, w drugiej dłoni ściskając czerwone jabłko.
     — Tutaj jesteś! — Wzdycha Lucille, obraczając brata niezbyt zadowolonym, acz w pewnym sensie nieco spokojniejszym spojrzeniem. — El-Eli. Uciekł. To znaczy, już go złapałam, ale coś jest nie tak. Kuleje, strasznie kuleje, dodatkowo bardzo źle reaguje, kiedy dotykam jego kopyta. Mam na myśli… dolną partię jego kończyny. To prawa, przednia. Chodź ze mną. — Łapie go za nadgarstek i, z prędkością zdecydowanie przekraczającą jej normalne możliwości, ciągnie mężczyznę w stronę padoku, gdzie pozostawiła swojego ogiera. Co prawda w tym momencie czuje wyrzuty sumienia, jednakże stara się wytłumaczyć to sobie paniką, w końcu to jej kochany koń. Myśl, że mogło stać się coś poważnego, doprowadza ją do szału.
     Szatyn przygląda się delikwentowi z niemałą uwagą, dokładnie śledząc każdy jego ruch. Faktycznie, opiera łokcie o wysoki płotek, coś musi być na rzeczy. Przeskakuje przez ogrodzenie, podchodzi do poszkodowanego, po czym, chcąc nie chcąc, jak najdelikatniej stara się dobrać do wspomnianej przez siostrę części ciała konia. Prycha, wyraźnie zdenerwowany i odsuwa się od Benedicta. Ten zaciska usta i podnosi się z klęczek, zmartwionym wzrokiem lustrując Lucille.
     — Wydaje mi się, że potrzebujemy weterynarza — oznajmia po chwili milczenia.
     Uprzedzając brata, dziewczyna jako pierwsza wyjmuje telefon. Co dziwne, pomimo aż nader drgających ze strachu palców, odblokowuje go bez większych problemów. Pozostaje jedna zagwostka — do kogo mogłaby zadzwonić? W końcu lekarz, który od źrebaka zajmuje się parą zwierząt właśnie wyjechał gdzieś na koniec świata, przez co na sto procent nie jest do dyspozycji potrzebujących go bliźniąt. Stuka paznokciami o ekran, z każdą kolejną chwilą czując coraz to bardziej odczuwalną pustkę w głowie oraz, w pewnym sensie, bezradność.
     — Daj mi. — Niespodziewanie Ben wyciąga dłoń w jej stronę, czekając, aż poda mu telefon. — Znam jednego weterynarza, który powinien nam pomóc.
     Wstukuje numer, który uprzednio skopiował ze strony internetowej, następnie łączy się ze wspomnianym lekarzem, a Lucille po prostu zaciska kciuki, żeby chociaż to się udało. Przynajmniej to, po tym paśmie nieszczęść i porażek ubiegłego tygodnia. Nowy najwidoczniej nie zapowiada się dobrze, skoro w jego praktycznie pierwszy dzień ukochany Elijah ulega wypadkowi, którego przyczyny nawet do końca nie znają. Nagle dzieje się coś jeszcze dziwniejszego, bowiem Benny oddaje siostrze jej telefon, kiwając przy tym znacząco głową.
     — Halo? — Rozlega się po drugiej stronie słuchawki.
     Przełyka ślinę. Wydawałoby się, że aż za głośno.
     — Dzień dobry — wita się, ze wszystkich sił starając się uspokoić, żeby przynajmniej nie robić sobie wstydu przed profesjonalistą i jedyną szansą. Co jak co, ale jakikolwiek uszczerbek na zdrowiu Benedicta albo Elijah tak samo rani psychikę Lucille. — Lucille Evans-Darrington. Mój koń… — przenosi spojrzenie na szarego kilkulatka — ...kuleje na prawą nogę. Blisko półtorej godziny zniknął ze swojego boksu, udało mi się go odnaleźć po około trzydziestu pięciu minutach. Dzieje się tak od powrotu do stadniny. Dotąd ujeżdżałam go tylko ja, wię-chwila. — Odsuwa telefon od ucha, zszokowana przenosząc wzrok na brata. — Ben. Czy Samuel i Zoe byli tutaj w weekend? — Mężczyzna kiwa głową. Unosi telefon z powrotem. — Podejrzewam, iż wczoraj lub też przedwczoraj dosiadały go inne osoby, jednakże nie wiem, czy jest to istotna informacja. Moglibyśmy liczyć na pańską pomoc? — pyta formalnie, brzmiąc nieco naiwnie. Oczywiście, że pomoże, byleby mu zapłaciła.
     — Proszę podać adres — odpiera.
     Lucille oddycha z ulgą. Mówi dokładnie ulicę oraz numer, po czym rozłącza się.
     — Zaraz tu będzie — oznajmia, chowając telefon do tylnej kieszeni.

     Stres. Stres. Stres. I jeszcze raz stres. Tylko to, naprzemiennie ze strachem, towarzyszy Lucille podczas kontroli lekarskiej. Widzi ból w oczach Elijah, że to go męczy, jednakże wciąż stara się przekonać, iż to konieczne, by w pełni wyzdrowiał i wrócił do pełnej formy.
     — Zawsze zastanawiałem się, jak to jest mieć konia… a jako, iż to moja pierwsza kontrola koni to może mi odpowiesz — odzywa się ni stąd ni zowąd drugi mężczyzna, młodszy, niejaki Scott McCall. W pierwszej chwili Cille wydaje się być nieco wybita z rytmu, co z pewnością jest zasługą obsesyjnego zamartwiania się stanem zdrowia jej ogiera.
     Odruchowo uśmiecha się.
     — Bywa to dość ciężkie — zaczyna. — I kosztowne. To znaczy, jeżeli chce pan jeździć na swoim wierzchowcu, potrzebuje pan sprzętu, właśnie to pochłania sporą ilość pieniędzy. Nie da się ukryć, że samo utrzymanie go nie jest bułką z masłem, ale, przysięgam, prędzej czy później odpłaci się taką samą miłością i wdzięcznością. Elijah — wskazuje palcem na konia — to koń sportowy, że tak powiem. Co prawda ani ja, ani on, nie jesteśmy profesjonalistami, jednak mamy za sobą mnóstwo godzin treningów z bardzo dobrymi jeźdźcami, dzięki czemu posiadamy również doświadczenie. Jeżdżę od dzieciaka, ale dopiero od roku Eli jest ze mną. To były długie miesiące, ale udało się, raz nawet wystartowaliśmy w zawodach i, nieskromnie mówiąc, zajęliśmy zaszczytne drugie miejsce. Zeszłam z tematu, jednak… mam nadzieję, że to pan rozumie.
     Mężczyzna kiwa głową, unosząc nieznacznie kąciki ust.
     — Mów mi Scott. — Wystawia rękę, czekając, aż rozmówczyni uściśnie ją.
     — Lucille.
     Naprawdę silny uścisk, przebiega jej przez myśl.
     Jeszcze przez chwilę dziewczyna nie spuszcza wzroku z McCall, jednakże zmienia się to z momentem, w jakim podchodzi do nich Benedict.
     — Benedict — wtrąca się, posyłając weterynarzowi odważny uśmieszek. — Benedict Collin James Evans-Darrington. — Teatralnie macha dłonią w powietrzu.
     Lucille dociska głowę do jego ramienia, zaciskając przy tym palce lewej dłoni na plecach brata. Z jego ust wydobywa się przeciągłe jęknięcie spowodowane wbijającymi się przez cienki materiał koszulki paznokciami. Pochyla się jeszcze bardziej, po czym, praktycznie bezgłośnie, szepcze mu do ucha:
     — Odpuść.
     Chłopak doskonale wie, co ma na myśli Cille, jednakże, jak może się wydawać, naprawdę niespecjalnie przejmuje się ostrzeżeniem wydanym przez szatynkę. Złośliwie zagryza wargi i przewraca oczyma, co nie umyka uwadze stojącej obok. Scott przygląda się im z niemałym zmieszaniem — do panienki dociera to po czasie, kiedy niezręczność tej sytuacji osiąga swe apogeum.
     — Pójdę poprosić o kawę dla twojego wujka — Benny zwraca się do McCalla. — Bądź miła — rzuca na odchodne, puszczając przy tym oczko.
     Odprowadza go jeszcze spojrzeniem, a kiedy znika za jedną z bram, zaraz za fontanną, po raz kolejny zachodzi do głowy, jak powinna się zachować. Pierwsze, co przychodzi na myśl, to zapytanie o dotychczasowe wyniki. Tak też robi — odchodzi bez słowa od starszego mężczyzny, aby stawić się u boku pana Deatona. Ze zmartwieniem wpatruje się w Elijah, już nieco spokojniejszego, niż wcześniej.
     — Póki co, jeszcze nie mogę potwierdzić mojego założenia, jednakże na… osiemdziesiąt procent, problemem jest złamanie kości kopytowej. Muszę dokładniej zbadać ogiera, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób przeprowadzić leczenie — informuje, kolejno wskazując na kończynę konia, następnie na maszynę obok oraz drugą, ustawioną nieco bliżej. — Scott! — przywołuje siostrzeńca. — Zostań z nim, muszę na moment wrócić do samochodu.
     Brązowowłosy dosłownie w ułamku sekundy pokonuje całą odległość dzielącą go od pacjenta, co, swoją drogą, nie jest żadną dziwotą, w końcu przy niemal metr dziewięćdziesiąt wzrostu nogi należą do jednej z dłuższych części ciała. Właściwie, najdłuższych, nie licząc… wróćmy do rzeczywistości. Kuca zaraz przy snopku siana ustawionym, najwidoczniej, dla pomocy, bo z pewnością nie dla ozdoby. Jednocześnie Alan unosi się, prostując plecy, następnie odchodząc.
     — Jest dzielny — mówi Scott, głaszcząc konia po grzbiecie. — Przyjemnością będzie patrzenie, jak wraca do formy.
     Lucille czuje nasilające się ciepło gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Naprawdę, naprawdę miły.
     — Kiedy to się uda, będziesz mógł się na nim przejechać, jeżeli tylko zechcesz — proponuje nagle dziewczyna, zaskoczona swoimi własnymi słowami. — Elijah nie powinien mieć nic przeciwko — dodaje, posyłając wierzchowcowi szeroki, pełen nadziei uśmiech.

     — Lucille, podejdź tu na moment! — Kiedy do kobiety dochodzi wołanie jej brata, niemal w jednej sekundzie podrywa się, pozostawiając dotychczasowe zajęcia.
     Pod boksem Eli’ego stoi Benedict i pan Deaton, głowa Scotta widoczna jest zza drewnianej ścianki. Musieli przenieść go do środka, nic dziwnego. Przyspiesza kroku, kiedy odległość między nimi zmniejsza się do zaledwie dwóch metrów.
     — Potwierdziło się, iż kość kopytowa pańskiego konia została uszkodzona, w tym przypadku, niestety, złamana. Leczenie obejmuje okres od pięciu do ośmiu miesięcy, bowiem nie doszło do złamania wewnątrzstawowego. Scott przejmie pałeczkę, będzie regularnie odwiedzał ogiera co dwa tygodnie przez pierwsze trzy miesiące, później co cztery, w ostatnim co sześć, kiedy kość powinna być już w dobrym stanie — tłumaczy weterynarz zaciekawionej kobiecie, która niemalże przez całą jego wypowiedź kiwała głową. Na całe szczęście, w miarę rozumie większość z tych pojęć, dzięki czemu jego słowa wydają się być nieco mniej pozbawione sensu, niż z perspektywy osoby niedoświadczonej. — Całą gamę informacji dotyczących dbania o konia udzieli wam już za moment.
     Starszy mężczyzna łapie za jedną z toreb i, odwróciwszy się na pięcie, opuszcza stajnię po raz kolejny w ciągu tej półtorej godziny.
     — Więc tak. — Splata dłonie na karku. — Przez kilkanaście tygodni powinien odpoczywać w boksie, ruchy ograniczyć do minimum. Od mniej więcej czwartego miesiąca możesz zacząć wychodzić z nim na… — Zaczyna kręcić palcem w powietrzu, szukając słowa. — Na padok, o. Dieta standardowa, nie będzie zbyt wielkiego wysiłku, więc nie pojawi się wyższe zapotrzebowanie na energię, co nie znaczy, że należy Elijah głodzić. Jak mówiłem, standardowe posiłki. Co tam jeszcze… nie martwcie się leczeniem, nie ciąży to na was, wszystkim będę zajmował się przy wizytach, włącznie z kontrolnymi badaniami. Jeżeli działoby się coś złego, zadzwońcie na numer wuja, stawimy się.
     — Czy nie prościej byłoby kontaktować się z tobą, skoro ty sprawujesz rolę opiekuna medycznego Eli'ego? — wymrukuje Cille, opierając się ramieniem o kraty boksu. — Jeżeli pan Deaton robiłby coś ważnego, a ty miał wolne, po co mielibyśmy zawracać głowę obojga? — dodaje, co spotyka się z aprobatą Bena, który kiwa głową twierdząco.
     Weterynarz wzdycha cicho.
     — Oczywiście — odpowiada po chwili. Lucille podaje mu swoją komórkę. Mężczyzna wystukuje kilka cyfr, po czym dodaje samego siebie do kontraktów klientki.
     Bliźniaki dziękują mu dosłownie tym samym momencie, więc zaśmiewają się cicho, wymieniając spojrzeniami.

     Zbliża się dwudziesta, kiedy Benny niemal siłą zmusza swoją siostrę do powrotu ze stadniny. Odkąd tylko weterynarze opuścili jej teren, siedziała przy Elijah cały Boży czas, pod nosem zaklinając własną nierozwagę. Tak naprawdę, Lucille starała się ukrywać rozgoryczenie i smutek, tląc oba uczucia gdzieś głęboko, byleby nie dopuścić do wyróżnienia się na tle całej gamy innych emocji, tych szaro-burych i nijakich. Nawet Cecilia zdążyła zapchać skrzynkę pocztową obojga wiadomościami dotyczącymi ich długiej nieobecności i, pomimo upartego tłumaczenia, że koń jej córki miał wypadek, wciąż była sceptycznie nastawiona do tej wersji wydarzeń. Przygnębiona dziewczyna, przechodząc przez główną bramę prowadzącą na ulicę, odwraca się jeszcze raz, jeszcze raz, a potem jeszcze raz, ale już ostatecznie, aby pożegnać ten widok na kolejne godziny, ponieważ można być pewnym, iż odwiedzi swojego podopiecznego już nazajutrz, zaraz po świcie, byleby było jasno.
     — Przystojny? — zagaduje Benny, kiedy oboje pakują się do jego samochodu. Widząc minę siostry, sam wykrzywia usta w kosmiczny łuk, wypychając dolną wargę. — Lucillee…
     — Widziałam lepszych — odburkuje, zbywając go machnięciem dłoni.
     Rozlega się warkot silnika, radio włącza się automatycznie. Z głośników zaczyna sączyć się przyjemna piosenka rockowa, można powiedzieć, iż jedna z ulubionych Bena.
     — Na przykład Gabriela? — pyta prowokacyjnie, próbując wymusić jakąkolwiek reakcję. — Ciekawe, co…
     — Zamknij się już — syczy, rzucając mu zdenerwowanie spojrzenie spod przymrużonych powiek. — Ciekawe, co? Co robi? Gdzie jest? Jeju, Benedict, nie obchodzi mnie to, naprawdę. Mam dość tego, że tak strasznie się wtrącasz w coś, co cię nie dotyczy do tego stopnia, iż nawet nie powinnam ci o tym mówić. Tak, O'Hara był całkiem przystojny, ale jaki to ma związek z… z czymkolwiek?! Nawet nie byliśmy przyjaciółmi. On uratował mi życie dwa razy, a ja nie zrobiłam dla niego nic, poza ściąganiem dodatkowych problemów. Czy to takie ważne? — Wyrzuca ręce do góry, sygnalizując, jak bardzo zirytowana jest. — Ten weterynarz też był niczego sobie, ale, do cholery, za kogo ty masz? Mam ślinić się do pierwszego lepszego faceta?
     Zapada cisza, nawet radio wydaje się grać piosenkę ciszej, niż przed chwilą. Dodatkowo, jest jakaś taka smętna, jakby zmieniła się specjalnie na potrzeby tej dyskusji. Lucille oddycha płytko i nieregularnie, żadna próba ustabilizowania nie działa, więc tylko opiera się łokciem o podłokietnik od strony drzwi, czekając na powrót do domu. Niespodziewanie zaczyna padać.
     Droga do rezydencji nie jest długa, bliźniaki przejeżdżają ją w blisko dwie minuty, co z perspektywy czasu wydaje się być beznadziejnym powodem do odpalania silnika. Bez słowa wychodzi z samochodu, nie ma już siły, żeby trzasnąć dramatycznie drzwiami, po prostu opuszcza garaż, później, nie witając się ani z mamą, ani z ojczymem, wchodzi po marmurowych schodach na piętro. Dopiero w swoim pokoju może wziąć głęboki wdech i rzucić się na łóżko twarzą do materaca bez obawy, iż może złamać sobie jakąś kość albo rozciąć łuk brwiowy. Wsunięty w tylną kieszeń telefon daje o sobie znać, wibrując kilkukrotnie, połączony z domowym routerem. Nagle w głowie Lucille rodzi się pomysł. Co prawda niezbyt mądry, ale dobry.
     Wchodzi w kontakty i, kliknąwszy wpierw na numer pana weterynarza Scotta, wybiera kopertę, znajdującą się zaraz obok zielonej słuchawki.
     Ja: Dobry wieczór, panie McCall. Chcę tylko powiedzieć, że ten numer należy do Lucille Evans-Darrington, ponieważ, gdybym dzwoniła, wolałabym, aby wiedział pan, z jaką sprawą. Życzę miłej nocy.

<Scottie?>

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz