18 wrz 2019

Od Izzy cd. Kaia

Głupi, pretensjonalni mężczyźni. Mam wrażenie, że to oni kreują się na tych bardziej niedostępnych. "Nie mów do mnie teraz" - tak się zachowują. A już taki przypadek, z jakim miałam okazję przeprowadzić niezbyt normalną konwersację, przekracza swoje możliwości, jakby ustawiał sobie konkretny tryb pracy.
Nawet nie odwracam się, gdy chłopak opuszcza pomieszczenie. Od razu zrobiło się tu znacznie lżej, a sama atmosfera jakby zrzuciła parę kilo. Rozluźniam się na krześle i wbijam wzrok w lekarza, który jakimś cudem został mi przypisany w zastępstwie. Nawet nie wiem, po co dokładnie mnie tu wołali.
- Więc... - chrząkam, aby zwrócić na siebie uwagę i dać do zrozumienia, że nadal tu jestem. Lekarz jest tak wciągnięty w monitor, że odnoszę wrażenie, iż wcale mnie nie zauważa - O co chodzi?
- Doktor Wellington kazał przekazać pani te dokumenty. I przy okazji oddać wyniki - napotykam chwilowo jego wzrok, który natychmiast odwraca, dalej pisząc na klawiaturze. Poświęca więcej uwagi temu sprzętowi niż mi.
Czy mnie to drażni? Nie.
Po prostu uważam, że to marnuje mój czas.
- Bardzo dobrze mogłabym poczekać na powrót mojego lekarza - okazuję moje niezadowolenie poprzez skrzyżowanie rąk i grymas na twarzy.
Mężczyzna uśmiecha się pod nosem, jakby go to wyjątkowo bawiło, a potem kończy pisać i odwraca się do mnie. Tym razem jego spojrzenie tkwi głęboko we mnie i jak wcześniej nie przeszkadzał mi brak jego uwagi, tak teraz mnie nieco wkurza.
- No dobrze... - mówię na głos, gdy nie otrzymuję żadnej reakcji ani odpowiedzi ze strony lekarza - Skoro nie mogło to czekać... - jeju, naprawdę jestem dzisiaj marudna.
Zabieram z biurka papiery, nawet na nie nie patrząc. Znając życie, to kolejne nudne cyferki i opisy oraz wszystko to, co już znam.
- Mogę sobie iść? - staram się brzmieć jak najbardziej uprzejmie i nie okazywać tego, że moja obecność tutaj wydaje się żartem. Musiałam specjalnie brać dzisiaj wolne, a wyjątkowo nie lubię tracić pieniędzy na bezsensowne siedzenie w innym miejscu. Rok akademicki jeszcze się nie zaczął - i całe szczęście - ale w tym tempie, będę musiała brać więcej nieobecności, niż początkowo zamierzałam.
- Jest pani za grosz cierpliwa - nie wiem czy to był przytyk w moją stronę, czy też nie, bo ton mężczyzny nie wskazuje bezpośrednio tego, ale dzisiaj już dość nasłuchałam się niepotrzebnych uwag od przypadkowego typa, który znalazł się niestety w tym samym czasie co ja w gabinecie lekarza. Nawet moja przyjaciółka wie, żeby mnie nie nazywać krasnalem. Poza tym nie jestem niska.
Tak, będę to przeżywać w ciszy, dopóki nie znajdę się w mieszkaniu i nie będę mogła powyzywać sobie chłopaka w obecności Candice. Ona przyzna mi rację, choćby tylko po to, żeby załagodzić moje nerwy.
Mężczyzna śmieje się cicho i kiwa głową na znak, że mogę wyjść.
Rzucam szybkie i entuzjastyczne "do widzenia", a następnie wypadam z gabinetu. Moja szybkość przyciąga uwagę osób czekających pod szpitalną ścianą, więc przywdziewam tylko niewinny uśmiech i spuszczam głowę, kierując się do wyjścia.
Na pamięć znam korytarze tego szpitala i myślę, że trafiłabym nawet z zamkniętymi oczami do celu. Zanim jednak wyjdę, wpadam do sali, gdzie leży pewna staruszka, którą odwiedzam co miesiąc. To już taki prywatny rytuał, a uśmiech kobiety jest naprawdę bezcenny. Promienieje, gdy unosi głowę i mnie widzi. Wyciągam z torby reklamówkę wraz z owocami w środku oraz obiektem przemytu, mianowicie gorzką czekoladę. Owoce to tylko przykrywka w razie, gdyby ktoś nas przyłapał.
- Moja droga - kobieta odkłada okulary na pościel obok książki.
- Tak jak obiecałam - otwieram szafkę i chowam czekoladę do środka - Niech pani przyzna, że jestem najlepszym przemytnikiem - staruszka chichocze i kiwa głową z uśmiechem. W jej oczach jednak widzę uznanie.
- Najlepszym - odpowiada.
Obdarzam ją szerokim uśmiechem, a potem zamykam torbę i poprawiam ją sobie na ramieniu.
- Muszę już lecieć, może zdążę jeszcze zadzwonić do pani Mirandy, że będę się mogła zająć Gustovem - opowiadam jej na szybko.
- I pamiętaj, że za miesiąc to samo. I chcę w końcu zagrać z tobą w pokera - zniża głos, który po chwili przeradza się w szept. Wyglądamy, jakbyśmy właśnie uczestniczyły w jakiejś konspiracji.
Zaciskam usta i kiwam energicznie głową.
Pani Chaberts uwielbia grać w karty. Podejrzewam, że w poprzednim życiu była jakimś hazardzistą z czarną przeszłością, bo w domu opieki nie ma sobie równych.
- Obiecuję, że się pojawię - ściskam jej chłodnią dłoń, żegnam się i wychodzę z sali.
Teraz już w pełni gotowa mogę wyjść z tego miejsca i załatwić wszystko w spokoju, bez myśli z tyłu głowy, że będę dostawać telefony ze szpitala. Myślę, że pielęgniarka to dostawała już białej gorączki.
Idę wzdłuż parkingu, grzebiąc w torbie i szukając kluczyków. Spieszyłam się, idąc do szpitala i po prostu wrzuciłam je w sam środek otchłani zwanej torebką. Zdążam przejść cały parking, gdy w końcu je znajduję.
- Bingo - mówię do siebie zadowolona, a potem słyszę dziwny dźwięk, dochodzący z odległości i odwracam głowę.
No proszę. Pan "wieżowiec" ma kłopoty. Taki niby niedostępny, a w tych czasach nawet najtwardsza księżniczka potrzebuje pomocy. Przez chwilę przyglądam się chłopakowi, bo o wiele bardziej komfortowo czuję się w tej odległości, niż gdybym stała bliżej. Zauważyłam, że unikał spojrzenia w gabinecie. Nie jestem głupia i ślepa też nie.
Przez chwilę waham się, czy podejście to dobry pomysł. Powinnam się pytać siebie, czy propozycja pomocy, ale jak widać, mój umysł podjął już decyzję, bo nogi same prowadzą mnie coraz bliżej wyraźnie zdenerwowanego chłopaka.
Nie spodziewałam się, że nagle zrobi się potulny jak baranek. Wręcz przeciwnie. Nie zamierzałam być mu też dłużna. Nie jestem taką, która słucha i grzecznie siedzi na tyłku. Jeśli ktoś pokazuje mi środkowy palec, zazwyczaj odwzajemniam mu się w podobny sposób. Może i to dziecinne zachowanie, a może zwykły temperament, ale lubię działanie, a w tym przypadku nie dam się szybko sprowokować.
Gdy mówi, że nie siądzie przed nim żaden krasnal i nie zawiezie go do domu jego motocyklem, uśmiecham się przebiegle. Najwyraźniej nie tej reakcji spodziewał się mój rozmówca. Podpieram się rękami w pasie.
- No tak - udaję zmartwienie, cmokając cicho pod nosem i kiwając głową - Przecież to zniszczyłoby twoją ambicję, a już na pewno honor stuprocentowego, białego mężczyzny - jego zmarszczenie brwi widzę nawet z takiej odległości - A nie możesz zadzwonić do kogoś?
- Nie odbiera, poza tym mój telefon ledwo zipie - unoszę brwi w zdziwieniu. Chłopak nie reaguje na to w żaden sposób, więc właściwie się cieszę z tego powodu.
- Komu wyczerpuje się bateria o tej godzinie? - niekoniecznie zwracam się do niego. Powiedziałam to na głos, bo ja sama miałam bzika na punkcie tego, aby mieć stale naładowany telefon. I nie rzecz w tym, że specjalnie go ceniłam, bo potrafię przeżyć bez telefonu sporą ilość czasu, nawet nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego według mnie, gdy bateria ma poniżej pięćdziesięciu procent, to zaczyna się rozładowywać.
Najwyraźniej odebrał to jako bezpośrednie pytanie.
- Na przykład mnie? - sarkazm w jego głosie nie uszedł mi mimo uszu. Spowodował tylko, że po raz kolejny uśmiechnęłam się w odpowiedzi kąśliwie.
- Nie pojedziesz z taką ręką - owszem, zabrzmiało to, jak rozkaz. A co się dzieje z ludźmi, gdy im rozkazujemy? Robią się jeszcze bardziej zapalczywi. Zauważam to w postawie chłopaka. Zanim jednak zdąży cokolwiek powiedzieć, przerywam mu- Skoro twoim nie mogę, to zapraszam na mój - nie dodaję nic więcej, choć powstrzymuję się przed wypowiedzeniem paru słów.
Choć chłopak na pewno nie należy do tych, co powiedzą ci "dziękuję", bo uważają, że żadnej łaski nie robią, to niech mnie potępi świat, ale nie jestem osobą, która nie udzieli pomocy, choćby wyzywał mnie od najgorszych bez powodu.
Nie odzywa się, ale spogląda na mnie, jakbym zaproponowała mu właśnie napad na bank, albo co najmniej bazę wojskową.
- No co? Nie zamierzam słuchać w radiu, że ktoś zabił się na drodze z powodu urazu dłoni - wzruszam ramionami, jakby broniąc się przed wszystkim, na czele z nim.
Wyciągam kluczyki z kieszeni i potrząsam nimi z uśmiechem. Nadal ukrywam triumf, choć trudno nazwać to zwycięstwem. Wcale tego tak nie odbieram. Zsyłam na siebie tylko kłopoty. Zarazem zzuję się jak książę na białym koniu, tyle że nie mam białego, wspaniałego rumaka, a biały, wspaniały motocykl. Oh, ironio...
Tym razem patrzy na mnie spod byka.
- Uważasz, że wsiądę na twój motocykl, powiem ci, gdzie mieszkam, a ty mnie podwieziesz?
- Powinnam cię nagrać. W życiu nie słyszałam bardziej niezadowolonego faceta. Pobijasz nawet mojego brata. I przyjaciółkę rano. Razem wziętych. To już wyczyn - słyszę ciche prychnięcie z jego strony, co może oznaczać, że nie zamierza się zgodzić na moją propozycję. No, widzę, że mam ciężkiego przeciwnika.
- Dowiem się, jak masz na imię? - to pytanie zadaję znienacka.
- A czy to konieczne? - krzywi się, ale ignoruję to.
- A mam się domyślić? - unoszę brwi w górę - Czy nadać ci imię sama? Nie wiem... na przykład Jeff? To co? Przyjmiesz moją pomoc, czekasz, czy idziesz piechotą?

Kai?

+10PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz