21 sty 2020

Od Brooke - CD. Charlie

          Nawet ucieczka przed porządnie wnerwionym ochroniarzem była dla mnie dobrą okazją do śmiechu i żartów, zwłaszcza, że po dniu z Charlie miałam wybitnie dobry humor. Na odchodne, po szybkim przedostaniu się z powrotem na drugą stronę ogrodzenia, pozdrowiłam pędzącego za nami mężczyznę środkowym palcem i głośno życzyłam mu miłego dnia. Przysięgam, przebiłam wtedy wszystkie swoje rekordy szybkości w biegach na kilkaset metrów. Naturalnie, udało nam się mu wywinąć, co pomimo zmęczenia i złapania niezłej zadyszki, gdy w końcu mogłyśmy się zatrzymać po szaleńczym biegu, wyrwało ze mnie długi, szczery śmiech.



         Jak to w życiu bywa, po szczęśliwych chwilach przychodzi czas na niezbyt przyjemne otrzeźwienie i powrót do szarości dnia codziennego, a tym samym i do obowiązków, które posiada każdy.
         Zacisnęłam swoje chude palce na skrawku czarnego, otulającego moją szyję szala i poprawiłam jego ułożenie. Na zewnątrz panował chłód, a moje własne gardło zdradziło mnie, ukazując pierwsze objawy jakiejś choroby. Bardzo nieprzyjemne drapanie w nim sprawiało, że co i rusz kasłałam niczym gruźlik, a gdy próbowałam powstrzymać głośne odgłosy w zarodku, uczucie jak gdybym miała papier ścierny umoszczony wzdłuż całego gardła nasilało się. W moich oczach stawały łzy i czułam się, jakbym zaraz miała się udusić. Podejrzewałam, że nadchodząca choroba była wynikiem ostatniej wycieczki krajoznawczej z Charlie, podczas której zaliczyłam półnagą kąpiel w jeziorze. Mimo, że woda była wtedy całkiem znośna, a moja odporność do tej pory działała bez większych zarzutów, to jak widać coś tym razem poszło nie tak i podejrzewałam, że czeka mnie gruntowna domowa kuracja, bo na kolejne szpitalne wizyty ochoty ani trochę nie miałam. Powinnam dziś zostać w domu i się wygrzewać, ale... No właśnie.
          Na dzisiejszy dzień została wyznaczona data pogrzebu mojej babci. Osobiście poprosiłam wcześniej Charlie, by nie pojawiała się tego dnia ani podczas ceremonii, ani na cmentarzu. Nie chodziło o to, że nie chciałam już jej towarzystwa albo w jakiś sposób nabrałam do niej urazy. Najzwyczajniej nie chciałam, by widziała mnie w jeszcze większej rozsypce, niż kiedykolwiek miała okazję przypadkiem ujrzeć. Od lat uczona byłam, by zawsze trzymać gardę wysoko i nie ukazywać innym swoich słabości, ale tym razem nie chodziło jedynie o przyzwyczajenie, o utrzymanie maski tej tajemniczej Brooke Middleton, o której każdy wie tylko tyle, ile ona sama pozwala mu wiedzieć. Tym razem powód był całkiem inny niż dotychczas i tak prosty, a zarazem skomplikowany, że dla mojego charakteru nieomal nie do przeskoczenia. Ja się wstydziłam. Wstydziłam się swoich słabości, swojego bólu, wszelkich niedoskonałości w moich niemal perfekcyjnie utworzonych maskach. Gdyby chodziło o osobę, która znaczy dla mnie tyle co nic, w moim obecnie stanie miałabym całkiem gdzieś to, jak się przed nią zaprezentuję, ale to Charls. Ona nie była dla mnie nikim i chociaż nie mogłam też jednoznacznie stwierdzić, kim dla mnie jest, to czułam, że nie byłabym na siłach pokazać jej się świadomie w tak bolesnych dla mnie momentach, jak pogrzeb własnej babci, która naprawdę wiele dla mnie znaczyła i o której okropny los i koniec obwiniałam między innymi właśnie siebie. Nie mogłam przewidzieć swojej reakcji na widok jej martwego ciała w trumnie i podczas uświadomienia sobie, że to naprawdę koniec i już nigdy jej nie zobaczę. Bałam się tego momentu i wolałabym, aby nikt nie oglądał mojego własnego cierpienia. W końcu miałam być tą silną. Zarówno dla siebie, jak i w oczach bliskich, których przecież tak niewiele mi na świecie pozostało. Nie chciałam ani nie potrzebowałam współczucia, sztucznego wsparcia kierowanego w moją stronę, patrzenia na mnie jak na ofiarę losu. Cholera, nie byłam nią. Nawet się tak nie czułam. Nie chciałam, by ludzie traktowali mnie jak tą gorszą, słabszą, tylko dlatego, że męczył mnie jakiś smutek. To było upokarzające. Na takim myśleniu się wychowałam. Ze wszystkim jak dotąd starałam się radzić sobie sama, byleby tylko inni nie wytykali mi moich słabości. Tak było prościej. Dla wszystkich. I nie zamierzałam tego zmieniać.
          Podczas mszy w kościele siedziałam jak otępiała, nie zwracając nawet najmniejszej uwagi na to, jak żałośnie musiałam przedstawiać się w oczach otaczających mnie ludzi. Gorące łzy samowolnie spływały po mojej zaczerwienionej twarzy, ginąc gdzieś na wysokości dekoltu i wsiąkając w materiał czarnej, eleganckiej bluzki. Swój zamglony wzrok wbijałam a to we własne dłonie, a to w księdza, a to w trumnę, tak naprawdę i tak nic nie widząc. Do moich uszu docierały pojedyncze słowa wypowiadane przez duchownego, które tylko doprowadzały mnie do coraz częstszych spazmów. Nie wiedziałam już, kiedy płaczę, a kiedy nie. Słone krople zaczynały cieknąć z moich oczu w niekontrolowanych momentach, a i ja przestałam już zwracać na ten fakt uwagę. Zamiast tego skupiałam się na mocnym zagryzaniu swojej wargi, by z mojego gardła nie wydobył się żaden głośniejszy szloch. Czułam się beznadziejnie. Głowa od długiego płaczu zaczynała mnie boleć, a na języku czułam metaliczny posmak, oznaczający, iż przegryzłam wargę do krwi.
          Nie dałam rady dotrwać do końca mszy. Mowa pożegnalna i mężczyźni podchodzący do trumny, by ją zabrać, podziałali na mnie jak kubeł zimnej wody, a świadomość problemów ostatnich dni gruchnęła we mnie z całą swoją siłą, siejąc spustoszenie w mózgu. Zrozumienie sytuacji spłynęło na mnie, rzucając mnie i moje niepewne uczucia na głęboką wodę. To było okropne. Wyszłam tuż przed końcem mszy, decydując się ochłonąć i odprawiłam jednym ruchem dłoni Rose, która zaniepokojona chciała wyjść tuż za mną. Potrzebowałam teraz spokoju i wytchnienia, a nie tych wiecznie zatroskanych spojrzeń i traktowania mnie jak zahukanego szczeniaczka. Odniosłam wrażenie, że w ostatnich dniach moja kuzynka latała za mną jeszcze bardziej niż poprzednio. Nie miałam chwili nawet na ułożenie własnych myśli. Gdyby mogła, to prawdopodobnie nawet w toalecie siedziałaby ze mną. Przebywając w jej pobliżu, czułam, że zaczynam się dusić.
          Podczas pochówku trzymałam się gdzieś z tyłu. Wiedziałam, że czas na ostateczne pożegnanie się ze zmarłą będę miała, gdy wszyscy się rozejdą, a tymczasem nie chciałam rzucać się nikomu w oczy ze swoją miną skrzywdzonego pieska i oczami całymi we łzach. Poza tym wiedziałam, że widok zasypywanej ziemią trumny prawdopodobnie złamie mnie całkowicie, dlatego odmówiłam dołożenia swojej cegiełki do tego wszystkiego i nie sypnęłam ziemią, mimo, że każdy inny już ustawiał się w kolejkę. Stałam sobie samotnie z dala od ludzi i wyginałam palce we wszystkie możliwe strony, chcąc pohamować stres, co działało na mnie wręcz odwrotnie. Byłam wpatrzona w jeden punkt, z którego nie spuszczałam wzroku od dobrych kilku minut i nie planowałam tego zmieniać, by się nagle nie rozkleić. A wszystko to do czasu, gdy wyczułam, jak ktoś nagle staje obok mnie.
          Zamarłam, bezbłędnie wyczuwając, kim jest ta osoba.
          — Miałaś nie przychodzić — powiedziałam słabo w przestrzeń, nawet nie próbując zmusić się do obdarzenia jej choć jednym spojrzeniem. Nie mogłam.
          — Ale przyszłam — odparła.
          Na tym stanęła nasza wymiana zdań.
           Gdy już każdy symbolicznie sypnął w trumnę ziemią, mężczyźni, którzy uprzednio wynosili ją z kościoła wzięli łopaty i wzięli się do zakopywania jej. Czułam, że muszę popatrzeć w tamtą stronę ten ostatni raz, bo inaczej do końca życia będę żałować, iż nie oddałam babci należytego szacunku w tych naprawdę ostatnich już chwilach.
          Pociągnęłam nosem, wyczuwając kolejną nadchodzącą falę łez, przez przykry widok, który miałam przed oczami. Czułam, jak drżę, ale to nie zimno było tego powodem. Prawdę mówiąc, temperatura nie robiła na mnie żadnego wrażenia, zwyczajnie jej nie odczuwałam. Jedynym, co w tej chwili do mnie docierało to ta okropna świadomość, że już nigdy więcej nie zobaczę babci na oczy, nigdy więcej z nią nie porozmawiam, nie będę mogła jej pomóc, bo na to wszystko jest już za późno. Nie widziałyśmy się parę miesięcy, ale wtedy chociaż miałam świadomość, że żyła. Nawet, gdy mnie irytowała, gdy byłam na nią zła lub obrażona, zawsze wiedziałam, że będę mogła do niej wrócić i wszystko będzie w porządku na tyle, na ile mogło być przy naszej życiowej sytuacji. Miałyśmy siebie i mimo, że coraz rzadziej zdobywała się na odezwanie się do mnie czy uśmiech, była przy mnie całą sobą. Pomimo chorób i całego tego syfu. Zawsze była dla mnie. Tyle że ktoś postanowił to wszystko zaprzepaścić, a teraz moim obowiązkiem było dowiedzieć się, kto za tym stoi, by móc wsadzić go do więzienia na długie lata i pomścić smutny koniec babci.
          Mimo, iż w mojej kieszeni miałam kilka zmiętych chusteczek, nie znalazłam w sobie siły, by wyjąć którąś i otrzeć krople łez z twarzy. Stałam tak, czując, że zaraz ugną się pode mną kolana i próbowałam wytrzymać natłok emocji, które zapanowały nad moim ciałem. Jak przez mgłę słyszałam głos Rose, która zapraszała ludzi na obiad w jednej z sal bankietowych w pobliżu. Nie potrafiłam nawet spojrzeć w tamtą stronę. Nie odrywałam wzroku od świeżo zasypanego grobu, jak gdyby wiedząc, że po wyjściu stąd już naprawdę ją stracę.
          Wtem poczułam delikatny dotyk na mojej skórze. Stojąca obok dziewczyna niepewnie i bardzo ostrożnie ujęła moją dłoń w swoją i ścisnęła w pocieszającym geście. Nie wiedząc, jak mam się w tej sytuacji zachować, przełknęłam ślinę i powoli kiwnęłam głową. Nikt nigdy mnie nie pocieszał. Ja sama nie potrafiłam pocieszać ludzi, bo nie umiałam się za to zabrać. Mimo to, czułam się dobrze z faktem, że istniał na tym świecie ktoś, komu chociaż minimalnie zależało na poprawieniu mojego humoru.
          — Nie chcę tam iść — powiedziałam zachrypniętym od ciągłego płaczu głosem. — Chcę się pożegnać.
          — Więc to zrobimy.
          Po raz pierwszy tego dnia podniosłam głowę i spojrzałam na dziewczynę obok. Chciała tu ze mną zostać? To było zarazem miłe z jej strony, jak i niedorzeczne. Dlaczego chciała marnować swój czas na kogoś takiego jak ja i na moje idiotyczne problemy emocjonalne? Zadziwiała mnie z każdym kolejnym spotkaniem. Z jej strony naprawdę nie trzeba było wiele, by wprawić mnie w zakłopotanie, jak i przy tej sytuacji. Najzwyczajniej nie rozumiałam, jak można być tak empatycznym dla prawie obcej osoby. Wcześniej nie znałam nikogo z takim podejściem.
          Boże, jaka ja jestem żałosna.
          Decydując się przestać nad sobą użalać i zacząć brać sprawy takimi, jakie są, bez rozwlekania ich, kiwnęłam głową po raz kolejny. Już miałam ruszyć swoimi zesztywniałymi od ciągłego stania nogami i skierować się w stronę grobu, by móc po raz pierwszy, a zarazem ostatni pożegnać ze zmarłą — w domu pogrzebowym nie byłam w stanie nawet wejść do sali, tak sparaliżował mnie widok jej ciała — gdy nagle nad nami jakby znikąd wyrosła Rose. W tym momencie jej widok naprawdę mnie nie ucieszył. Chyba po raz pierwszy chciałam, by magicznie teleportowała się w inne miejsce i przestała osaczać mnie swoją nachalną obecnością.
          — Twoja koleżanka też z nami idzie? — spytała bez żadnego przywitania, odrzucając do tyłu swoje długie, blond włosy. Chociaż jej głos był uprzejmy, mimika twarzy jasno wskazywała na to, że ma nadzieję, iż odpowiedź będzie przecząca. Uniosła brew, czekając na odpowiedź.
          — Właściwie to... — zaczęła skołowana Charlie, która chyba liczyła na to, iż ją w tym wyręczę, dlatego nie pozwoliłam jej skończyć.
          — Tak — dopowiedziałam za nią, posyłając kuzynce piękny uśmiech. Cholera, jestem idiotką. Spanikowałam i nie wiedziałam, co innego mogę powiedzieć. Blondynka przytaknęła, po czym roztrzepała mi włosy w pseudo uroczym geście i ruszyła w stronę wyjścia z cmentarza, na parking, gdzie ludzie wsiadali do swoich samochodów, by przejechać w miejsce, do którego ona ich kierowała. — Przepraszam — dodałam od razu, gdy oddaliła się na tyle, by mnie nie dosłyszeć. — Sama nie mam ochoty tam iść, a wiem, że Rose tego ode mnie oczekuje i nie chcę jej zawieść, ale oczywiście jeśli nie chcesz, to nie musisz mi... — tłumaczyłam się pokrętnie, nie wiedząc, jak właściwie zakończyć zdanie. Westchnęłam, mentalnie kręcąc głową nad swoją głupotą. Naprawdę nie chciałam jej do niczego zmuszać, wręcz sama nie chciałam ruszać się stąd nigdzie, ale powinnam być odpowiedzialna i mimo wszystko przejść się tam, jako bliska rodzina babci. To był wręcz mój obowiązek. Tyle, że świadomość osób, jakie tam spotkam, nie napawała mnie entuzjazmem. Jak na razie, stojąc na uboczu, uniknęłam ich towarzystwa i fałszywych kondolencji oraz prób sztucznej rozmowy. Podstarzałe ciotki, wujkowie sypiący niewybrednymi żartami na prawo i lewo, rozwydrzone, małe dzieci i zakochane we własnych osobowościach kuzynki, a zwłaszcza najgorsza z nich, Nicole, będąca w moim wieku. Nie widziałam tej ferajny całe lata i nie sądziłam, że będę musiała to kiedykolwiek zmienić, dlatego lekko panikowałam na myśl o spotkaniu z nimi. Moje ostatnie nie było zbyt pozytywne.
          — Nie, w porządku. Pójdę tam z tobą — oznajmiła. Kamień spadł mi z serca, ale zarazem czułam, że Charlie nie podchodzi do tego pomysłu zbyt dobrze. Byłam jej tak cholernie wdzięczna za całe wsparcie, którym mnie obdarzała nawet w tak prozaicznych sytuacjach. Przy okazji sama wyzywałam się w myślach za to, że ostatnie miesiące uczyniły ze mnie takiego tchórza, że aż potrzebowałam obok siebie osoby postronnej, by skonfrontować się z własną rodziną. Kiedyś sama stawiłabym się tam z uniesioną głową, a teraz? Teraz jedynie kilkakrotnie upewniłam się, że Charlie jest tego pewna, po czym ruszyłam z nią u boku do sali zarezerwowanej parę dni wcześniej przez Rose.
          I tak byłam już spóźniona.
          O ile sam obiad minął w dobrej dla mnie atmosferze, bo tak naprawdę nikt mnie nie zaczepiał, tak przy podawaniu zamówionych kaw, herbat i innych napoi oraz ciasta, towarzystwo rozluźniło się i zaczęło ze sobą luźno gawędzić. Razem z Charlie ewakuowałam się na dwór, bym nie podległa zaraz dokładnemu przesłuchaniu przez ciotkę Myrnie, ale długo nie pobyłyśmy same, bo podszedł do nas mężczyzna, którego zapewne powinnam nazywać jakimś dalekim pseudo wujkiem, chociaż nigdy wcześniej na oczy go nie widziałam.
          — Papieroska? — zapytał mnie, przy okazji nachalnie podsuwając mi paczkę ruskich fajek pod nos. Skrzywiłam się, kręcąc głową.
          — Nie palę.
          — Taa, ja znam te wasze gadki. Mój Mike zawsze się tak tłumaczy, a jak się wejdzie do jego pokoju to jebie dymem na kilometr — oznajmił ordynarnie i wskazał grubym paluchem na moją towarzyszkę. — A koleżanka to kto?
          — Ze szkoły — odpowiedziałam pospiesznie, nie dając się wtrącić dziewczynie. Czułam, że rozmowa z kimkolwiek z tej patologicznej rodziny nie może się skończyć dobrze i nie powinnam dać się jej w to wciągnąć.
          — Jesteś córką Angeliny, no nie? — spytał, zaciągając się mocno papierosem. Wypuścił nosem dym i spojrzał na mnie, oczekując odpowiedzi. Wzruszyłam ramionami. Nie zastanawiałam się zbyt nad tym, skąd wziął te wnioski, skoro mnie nigdy wcześniej na oczy nie widział, a skoro tak, to moją matkę może pamiętać jedynie z lat jej młodości. Poza tym, nie byłam do niej zbyt podobna. Jednak jeśli chodzi o tę rodzinę i jej dziwne powiązania, nic mnie już nie mogło zdziwić, więc po prostu odpowiedziałam.
          — Nie da się ukryć — mruknęłam pod nosem.
          — O tak, zmyślna bestia z niej była. Dopóki nie poznała twojego ojca. Niezły był z niej kawał skurwysyna — palnął, nawet nie podejrzewając, jaką reakcję tym we mnie wywoła.
          Właśnie wtedy zamarłam, czując nagły, dziwny ucisk w podbrzuszu. Na temat mojego ojca wiele nie wiedziałam, ale pamiętałam, że do czasu swojego odejścia był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Dlatego nie wiedziałam, co implikował mi facet, z którym nawet nie wiedziałam, jakie dokładnie mam powiązania i skąd w ogóle zna człowieka, który mnie spłodził, a potem zostawił.
          — Przepraszam, ale co...
          — Brooks! — Głośny krzyk rozdarł powietrze, przerywając mi w połowie zdania. Zdążyłam się tylko odwrócić, a nagle poczułam, jak ktoś wskakuje mi w ramiona. Zachwiałam się, ale zdołałam złapać dziewczynę, której długie, brązowe i lśniące włosy smagnęły mnie prosto w twarz. Uwiesiła się na mnie, dopiero po kilku ładnych sekundach puszczając. To mogła być każda z moich tak podobnych do siebie kuzynek, więc miałam kilka strzałów, która to tym razem. Dopiero po jej odsunięciu się, zrozumiałam, że do czynienia mam z Ariel. Tak, córka ciotecznej siostry mojej babci postanowiła tak nazwać własne dziecko. Mojej... prościej, dziewczynie z mojej rodziny — nigdy nie potrafiłam nazywać jej członków — daleko było jednak do anielskiego wyglądu księżniczki z bajki. Miała sięgające pasa, gęste brązowe włosy, które wpadały w ciemniejsze odcienie, mocny makijaż oka, bladą jak trup twarz, a na sobie czarny top odkrywający prawie całe jej ciało i podziurawione własnymi nożyczkami spodnie, a także kilka kolczyków w twarzy i jeden w pępku. Soczewki w oczach zmieniły kolor tęczówek z soczystej zieleni na głęboką czerń, a gdy rok temu widziałam się z dziewczyną całkowicie przypadkiem, pochwaliła się również swoim piercingiem w sutkach. Wtedy miała jeszcze chłopaka i dziewczynę na raz — obydwoje wiedzieli nawzajem o swoim istnieniu i nie przeszkadzało im, że muszą dzielić się z kimś swoją partnerką. Nie wiedziałam, jak było z nimi teraz, ale nie interesowało mnie to jakoś szczególnie. Nie rozumiałam też, czemu Ariel miała taką obsesję na moim punkcie i usilnie starała zachować ze mną kontakt nawet wtedy, gdy ją nie za miło odpychałam, ani czemu, za każdym razem gdy mnie widziała, zachowywała się tak pseudo entuzjastycznie, ale jej nachalność ani trochę mnie do niej nie zachęcała.
          — Hej, Ari. — Posłałam jej lekko wymuszony uśmiech, który odwzajemniła, tyle że z większym zaangażowaniem i totalnie szczerze. Może nie powinnam jej tak surowo oceniać. Jako jedna z niewielu w tej rodzinie nie była ani trochę fałszywa, a wręcz przeciwnie, jej cechą rozpoznawczą była totalna szczerość, dzięki której zawsze zdawało się sprawę z tego, jakie ma wobec ciebie intencje.
          — Mój Boże, jak wypiękniałaś — powiedziała, gwiżdżąc z podziwem i zaśmiała się, na co przewróciłam oczami. Zdecydowanie daleko było mi do piękności, zwłaszcza tego dnia, gdy byłam blada jak ściana, a moje potargane włosy i czerwone oczy sugerowały, że miałam bliskie spotkanie z nie za przyjaznym wampirem. Miałam zamiar coś jej odpowiedzieć, wtedy jednak Ariel przeniosła swoje wścibskie spojrzenie na stojącą obok Charlie i aż oczy się jej zaświeciły. Słowa wyleciały z niej z prędkością karabinu maszynowego, nim zdążyłam się domyślić, co może chcieć powiedzieć.
          — Nowa dziewczyna? W końcu, geez. Myślałam, że nadal będziesz wolała siedzieć i rozpaczać nad nie wiadomo kim.
          Czułam, jakby serce przestało mi bić. Dziewczynie czasem naprawdę brakowało taktu, a jej tekst o pewnej osobie sprawił, że wszystko, co tak od siebie odpychałam i o czym już prawie zdążyłam zapomnieć, wróciło. Wspomnienia zalały mi umysł i już myślałam, że upadnę z nadmiaru emocji, gdy ktoś obok mnie głośno odchrząknął i ostrym, lecz zachrypniętym od fajek głosem kazał wracać Ariel do środka, co zresztą ze skwaszoną miną uczyniła. Odchodząc, posłała mi sugestywny uśmiech przez ramię i uniosła do góry kciuk. Nie byłam w stanie nawet machnąć jej na pożegnanie. Żadne słowa nie chciały wyjść z mojego gardła, a nieprzyjemne uczucie wewnątrz mnie i wiedza, czym ono zostało spowodowane, sprawiło, że miałam ochotę ponownie się rozpłakać. Wtedy właśnie "wujek", jak gdyby wcale nie usłyszał naszej wymiany zdań, ani nikt mu nigdy nie przerwał, podjął urwany temat, chcąc chyba dobić mnie jeszcze bardziej.
          — O tak, Thomas... Nigdy gościa nie lubiłem. — Spokojnie odpalił kolejnego już papierosa, nawet na mnie nie patrząc.
          — Dlaczego? — wydusiłam z siebie w końcu, czując, że muszę wiedzieć, co ma ten człowiek na myśli, chociaż nawet nie chcę. Wyglądał tak, jakby dusił to w sobie od lat i tylko czekał na okazję, kiedy będzie mógł komuś o tym opowiedzieć. Komuś, czyli prawdopodobnie własnie mi, choć nadal nie rozumiałam, co on ma z tym wspólnego. Kątem oka spojrzałam na Charlie, która obserwowała mnie z nieodgadnioną miną, jakby niepewna, czy powinna dalej tu stać. Za to jemu chyba nie przeszkadzał fakt, że obca osoba słucha o takich sprawach.
          — Manipulował ją, zdradzał na wszystkie strony, naciskał psychicznie, lubił czasem poddusić czy co — wyliczał swobodnie, jakby mówił o pogodzie, typ, którego nie znałam, a który najwyraźniej dobrze znał mojego ojczulka. Za to ja z każdym kolejnym słowem czułam się coraz gorzej. To, co pamiętałam z przeszłości, znacznie różniło się od jego słów, więc miałam prawo mu nie ufać, ale z drugiej strony, czemu miałby kłamać? Nie rozumiałam tylko skąd wiedział takie rzeczy. Czułam, że odpowiedź na to pytanie nadejdzie niebawem i nie spodoba mi się ani trochę.
          — Czemu odszedł? — wyszeptałam słabo, niemal kuląc się w sobie przy wypowiadaniu tych słów. To nie tak, że obchodziło mnie tylko to. Po prostu nie wiedziałam, co innego mogłabym teraz powiedzieć. Było mi niedobrze, bo zarówno wspomnienia, jak i sugestie mężczyzny naprawdę we mnie uderzały. Po moich słowach typ roześmiał się ochryple i spojrzał na mnie, kręcąc głową.
          — Odszedł? Chyba został wyniesiony. Przez policję — zaśmiał się po raz drugi, powodując tym samym moje niezrozumienie. O czym on mówił? Ojciec zostawił nas lata temu, bo miał dość takiego życia. Pamiętałam to.
          — Nie rozumiem.
          — A ta blizna na twojej słodkiej główce to skąd? — zakpił, wskazując palcem na miejsce tuż obok mojej skroni, gdzie owszem, miałam bliznę, ale była zakryta włosami i nie było mowy o tym, by ją dostrzegł. Cała ta sytuacja robiła się coraz dziwniejsza. — Jak tak myślę, to nie dziwię się, że nie pamiętasz. Zrzucił cię ze schodów. Poszedł siedzieć za znęcanie się nad rodziną.
          I nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsce, jak układanka za pomocą kilku ostatnich puzzli. Dziwne zachowanie mojej mamy i jej unikanie przesiadywania w domu, antydepresanty, przesadnie miłe zachowania taty, przytulanie po nocach. Wizyta w szpitalu, której powodu nigdy nie pamiętałam. Drogie prezenty od tatusia w ramach zadośćuczynienia. Mama płacząca po nocach. Jego zniknięcie. Kulawe wytłumaczenia. Babcia, każąca się opamiętać mojej matce. Alkoholizm.
          Niemal upadłam, krztusząc się własnymi wymiocinami, które stanęły mi w gardle. Od środka rozsadzało mnie tak okropne uczucie upokorzenia, zawodu, nienawiści i chęci usunięcia tej wiedzy ze swojej głowy, że pragnęłam zemdleć i nie podnosić się przez kolejne stulecie. Jak mogłam tego nie pamiętać? Jak mogli mi nie powiedzieć prawdy? Mój ojciec nie był cudownym człowiekiem. Mój ojciec był potworem.
          — Idiotka zdecydowała się to zgłosić dopiero, gdy odkryła, jak podejrzanie długo jej luby przesiaduje z tobą w łazience — dorzucił, co wręcz wgniotło mój żołądek w kręgosłup. Nie... To nie było możliwe. Byłam w tak wielkim szoku, że moje myśli nie potrafiły wskoczyć na logiczny tor, a ja nie umiałam wykrzesać z siebie odpowiedniej reakcji. Nie umiałam czuć. Powinnam płakać, awanturować się, zaprzeczać albo pogrążać w pseudo depresji. A ja nadal tylko patrzyłam.
          — Kim pan jest? — wykrztusiłam z siebie w końcu logiczne pytanie, opierając ciałem o siatkę obok, by utrzymać się stabilnie w pionie, gdyż moje własne nogi nie dawały sobie z tym rady. Do tej pory sądziłam, że to jakaś dalsza rodzina mojej babki, piąta woda po kisielu. Jednak gdyby tak było, nie znałby tylu szczegółów mojej sytuacji rodzinnej. Wtedy to nie on opowiadałby mi tę historię, a ktoś bliski, upoważniony. Wiedzący o sytuacji.
          Chyba, że to on był najbliższy.
          Posłał mi dziwny, krzywy uśmiech, zanim wypowiedział te słowa, które do końca mnie zniszczyły.
          — Roger. Jej brat.


          — Brooke...
          Z zaciętą miną podążałam przed siebie. Szłam tak szybko, że niemal biegłam. W głowie ciągle przetwarzałam słowa mojego — jak się okazało — wujka, o którego istnieniu nikt mnie nigdy nie poinformował. Zawsze wiedziałam, że mama ma jedynie brata, Patricka, którego znałam pół swojego życia, ale nie miałam pojęcia, że istnieje ktoś jeszcze, ktoś, kogo istnienie zostało przede mną zatajone. To chyba normalne, że o takich rzeczach się nie myśli, chyba, że jest się paranoikiem. Bo kto normalny zastanawia się, czy może ma jakąś nadprogramową bliską krewną, do której mamusia lub tatuś się nie przyznają?
          Tę kwestię wujek też zdążył mi wyjaśnić. Sam nie był w młodości święty, odsiedział trochę w więzieniu za narkotyki i drobne kradzieże, poza tym odciągał moją matkę od Thomasa, to jest mojego ojca, jak teraz trudno było mi go nazywać, więc rodzice nie chcieli mieć z nim bliższych kontaktów. Nadal nie wiedziałam, czy mu w to wszystko wierzyć, ale brzmiał logicznie, a gdyby był kłamcą, nie znałby tylu szczegółów z życia mojej rodziny. Dla pewności, wróciłam jeszcze na salę i niby tak o, zapytałam kilku osób z rodziny o jego tożsamość, dzięki czemu dowiedziałam się, że rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje, czyli bratem mojej matki, który nigdy nie miał z nią zbyt dobrych kontaktów i przesiedział parę lat w więzieniu. Napawało mnie to niepokojem, bo skoro ta wersja została potwierdzona, reszta jego słów również mogła być prawdziwa, a tego naprawdę nie chciałam. Po prostu nie potrafiłabym sobie z tym poradzić. Kurwa.
          — Brooke! — krzyknęła Charlie ponownie, próbując nawiązać ze mną jakikolwiek kontakt.
          W końcu się zatrzymałam, pozwalając dziewczynie mnie dogonić. Odkąd wypadłam z sali jak poparzona, praktycznie cały czas biegłam, chcąc dać sobie odetchnąć od tych toksycznych nowin, atmosfery, jaka panowała od czasu pogrzebu i rodziny, a Charlie podążała za mną, próbując mnie zatrzymać. Gdy zrównała ze mną kroku, odezwałam się, nim zdążyła chociażby otworzyć usta.
          — Wiedziałam, że nie powinnam tam przychodzić. Kurwa — syknęłam, łapiąc się za włosy i szarpiąc nimi. W głowie miałam jeden wielki huragan. Nie zachowywałam się jak ja. — Nie chciałam tego wiedzieć.
          Jestem tchórzem. Naprawdę. Powinnam doceniać to, że poznałam prawdę o swojej rodzinie, jakakolwiek ona by nie była, ale rzeczywistość wyglądała inaczej. To, co usłyszałam, jedynie sprawiło, że jeszcze bardziej zaczęłam się brzydzić ludźmi, którzy powołali mnie na ten świat. Gdybym miała taką możliwość, wymazałabym słowa wujka z pamięci i wróciła do swojego normalnego — względnie — życia, bez kolejnego balastu na ramionach, w postaci tej wiedzy. Cholera, po co ja w ogóle szłam na tą stypę?
           Słyszałam, jak wzdycha. Spojrzała na mnie z lekkim niepokojem w oczach, nim zabrała głos.
          — Nie masz pewności, że jego słowa były prawdą, Brooke. Widziałaś go po raz pierwszy w życiu i jeśli mam być szczera, nie wyglądał na przyjemnego typka.
          — Wiem, że to co powiedziałaś ma sens, ale on mówił tak strasznie logicznie. To wszystko się ze sobą łączy i mimo, że nie powinno mieć dla mnie teraz znaczenia, to ma. Muszę dowiedzieć się prawdy. Jeśli ten kochany tata, który zawsze się uśmiechał i który zawsze bawił się ze mną i dawał prezenty, tak naprawdę był damskim bokserem i pe-pedofilem to... Ja... To tylko pokazuje, jak naiwna i beznadziejna byłam, myśląc, że mama rozsypała się z własnej winy. Ona została zniszczona przez człowieka, któremu zaufała. Jestem okropną córką i nie mów mi, że nie. Nie potrzebuję litości. Wystarczy to, że znów widzisz, jak się rozpadam — wyrzuciłam z siebie w nagłej złości, machając rękami podczas mówienia. Chciałam coś zniszczyć, najlepiej samą siebie. Zdenerwowana, zacisnęłam dłonie w pięści i znów ruszyłam przed siebie, chcąc rozchodzić te okropne uczucie, które wypalała we mnie fala nienawiści do całej tej chorej sytuacji. Było mi niedobrze.
          — Co w takim razie zamierzasz zrobić? — spytała głośno Charlie, chcąc mieć pewność, że ją usłyszę. Nie dziwiłam się, w końcu wcześniej mimo wielokrotnych nawoływań, nie dałam po sobie poznać, że jakkolwiek kontaktuję. Ponownie przystanęłam, zamykając z bezsilności oczy, a moment później leżałam już plecami na ziemi, oddychając głęboko. Musiałam się uspokoić, a odpychaniem od siebie ludzi tego nie zrobię. Poza tym, było to nie fair wobec Charlie, która nadal tu ze mną była, a wcale nie musiała. Byłam jej za to bardziej niż wdzięczna, ale nie potrafiłam ukazać tego w dobry sposób.
          — Nie wiem — mruknęłam. — Porozmawiamy o czymś innym?
          Potrzebowałam zmiany tematu, by zepchnąć swoje myśli na inny tor, przynajmniej na razie, gdy tak naprawdę nie miałam żadnej możliwości sprawdzenia, czy moje domysły są prawdziwe i jedynie się tym rozdrażniałam.
          — Och, okej. — Kucnęła koło mnie, lecz chwilę później po prostu usiadła na trawie, nie przejmując się tym, że zaraz pewnie będzie brudna. — Kim była ta dziewczyna, która do ciebie podbiegła?
          Parsknęłam, przypominając sobie moje nagłe powitanie z Ariel, ale zaraz spochmurniałam, gdy dotarło do mnie to, jakimi tekstami i insynuacjami rzucała już w pierwszej sekundzie naszej rozmowy. Ja byłam do tego przyzwyczajona, ale mieszanie innych ludzi do moich spraw nie za bardzo było dla mnie powodem do śmiechu, mimo, iż Ariel miała na ten temat odmienne zdanie.
          — Przepraszam za nią. To moja dalsza kuzynka i próbuje shipować mnie z wszystkim, co się rusza. Sama żyje w trójkącie, a przynajmniej tak było, gdy ostatnio się z nią widziałam.
          — Dwóch chłopaków? — Uniosła brwi zaciekawiona. Parsknęłam śmiechem, przypominając sobie moją pierwszą reakcję na te rewelacje.
          — Chłopaka i dziewczynę — poprawiłam ją. — Dobrze się ustawiła. Właściwie to zawsze szukała ze mną kontaktu, ale nie mam ochoty znosić członków tej chorej rodziny, więc skutecznie ją olewałam.
          — Nie wydaje się być zła.
          — Bo nie jest. — Wzruszyłam ramionami. — Mimo swojego wyglądu czy stylu życia, jest najnormalniejszą osobą spośród tych wszystkich oszołomów. Nie pamiętam, czy ci o tym mówiłam, ale z początku nawet Rose traktowała mnie jak śmiecia.
          — Wspomniałaś, że z trudem cię do siebie przyjęła, ale nic więcej na ten temat — przypomniała mi. — Dlaczego?
          — Nie znosi dzieci. — Uśmiechnęłam się kwaśno. — Miała wyrobioną o mnie nieprzychylną opinię przez moją ciążę, dopiero z czasem się to zmieniło, po kilku szczerych rozmowach.
          Chyba chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie rozdzwonił się mój telefon. Wyciągnęłam go z kieszeni i rzuciłam okiem na dobrze znany mi numer, marszcząc brwi. Znowu coś złego się dzieje? Odebrałam i szybko przyłożyłam urządzenie do ucha, mrucząc pod nosem niezbyt entuzjastyczne powitanie i wyczekując na to, co ma mi do powiedzenia.
          — Brooke? — zapytał dla pewności, jakby wcale mnie przed chwilą nie usłyszał i spodziewał się, że mój telefon odbierze ktoś inny. Przewróciłam oczami. Kto niby miałby to zrobić?
          — Nie, króliczek wielkanocny — oznajmiłam słodkim, irytującym tonem. — Co się dzieje? — Przeszłam do rzeczy
          — Jesteś sama? — upewniał się.
          — Tak — prychnęłam. — Jeśli to nic pilnego, to...
          — Coś jest nie tak — powiedział cicho, przerywając mi w pół słowa. Brzmiał niczym desperat, a w tle wybrzmiewały dziwne trzaski, przypominające stłumione szepty. Co się tam działo? Na ułamek sekundy przestałam oddychać, zaniepokojona sytuacją. Uniosłam wzrok i skrzyżowałam spojrzenie z przypatrującą mi się Charlie. — Możliwe, że niebawem wydarzy się czwarta sprawa.
          Cholera.
          Tak nazywaliśmy ciąg ostatnich złych wydarzeń. Trzema Sprawami. Śmierć babci, potrącenie mnie i wypadek mamy. Poczułam, jak robi mi się autentycznie zimno, gdy zrozumiałam, co mężczyzna sugeruje.
          — Wypadek? Ale czyj? — Te słowa wyleciały ze mnie z prędkością karabinu. Przez kilka sekund w słuchawce słychać było jedynie jego oddech, więc zirytowana pospieszyłam go. — Mów, o co chodzi!
          Nie powinnam się unosić, ale stres ściskał mi żołądek i podsycał niepokój. Musiałam wiedzieć, co się dzieje. Jeśli doktor miał jakieś podejrzenia odnośnie tego, co i dlaczego może się jeszcze wydarzyć, nie mogłam tak tego zostawić. Musiałam ruszyć nasze prywatne śledztwo naprzód i wreszcie zrozumieć, kto stoi za tym wszystkim i jaką ma motywację. O tej sprawie nie mogliśmy tak po prostu zapomnieć.
          — Czuję się obserwowany. — Niemal wyszeptał. — Jestem pewny, że ktoś obserwuje każdy mój krok, nawet w tym momencie, i to nie paranoja. I on wie, że jestem w to wszystko zamieszany bardziej niż powinienem. Muszę kończyć — dodał szybko i nagle, zaskakując mnie tym.
          — Poczekaj — zaprotestowałam, ale wtedy właśnie się rozłączył. — Cholera!
          — Co się dzieje? — spytała od razu Charlie, która cały ten czas przysłuchiwała się moim słowom i niewiele z tego rozumiała, nie mogąc dosłyszeć odpowiedzi doktora. Zapewne się jednak domyśliła, kto i w jakiej sprawie do mnie dzwoni.
          — Musimy jechać do szpitala — powiedziałam, natychmiast podrywając się z miejsca. — Doktor może mieć kłopoty związane z naszą akcją.
          Chwilę później już zamawiałam taksówkę, która była akurat w pobliżu, więc parę minut po moim telefonie mknęłyśmy szybko w stronę szpitala, którego miałam w tej chwili po dziurki w nosie. Zbyt dużo czasu tam spędzałam, poza tym kojarzył mi się jedynie z wypadkami i naszym dochodzeniem, które stało w miejscu.
          Taksówkarz zatrzymał się na parkingu, wydał mi resztę z banknotu, który dostałam od Rose, dzięki czemu sama mogłam zapłacić, zamiast wyzyskiwać Charlie, a wtedy szybko wysiadłyśmy i skierowałyśmy się w stronę głównego wejścia.
          — Co tak właściwie się dzieje? Nie powiedziałaś mi — upomniała się moja towarzyszka, gdy wbiegałyśmy po schodach prowadzących do olbrzymich drzwi przesuwnych. Miała rację. W całym tym rozgardiaszu nie wyjaśniłam jej zupełnie nic, prócz tego, że chodzi o doktora, który zajmował się sprawą mojej babci i że coś jest znów na rzeczy.
          — Zadzwonił do mnie i powiedział, że czuje, że zaraz wydarzy się czwarta sprawa, że ktoś go obserwuje, nawet w momencie rozmowy, i ten ktoś wie, że on jest w to wszystko zamieszany. Potem nagle się rozłączył — dodałam, docierając do wejścia. Może niepotrzebnie panikowałam, ale jego ton głosu, słowa i nagłe zakończenie rozmowy zaniepokoiły mnie, zwłaszcza, że mowa było o sprawie, w której jedna osoba straciła życie, a dwie niemal podzieliły jej los.
          Prosto po wejściu do środka, w oczy rzuciło mi się niezłe zamieszanie panujące wewnątrz. Ludzie usuwali się z drogi policjantom panoszącym się przy recepcji, pracujące tam kobiety coś krzyczały, jedna próbowała zatrzymać mundurowego, tłumacząc mu coś i wyglądając przy tym nieziemsko spokojnie, jak na cały ten chaos. Jeden z facetów właśnie spuszczał ze smyczy owczarka niemieckiego, który z nosem przy ziemi ruszył w głąb korytarza, dołączając do swojego koleżki, który już pędził korytarzem w stronę schodów i pojedynczo szczeknął, zaczynając po nich wbiegać. Policjanci natychmiast ruszyli w tamtą stronę. Gdzieś w tle mignęły mi czyjeś blond włosy. Nie rozumiałam, co się dzieje. Moją pierwszą myślą było, iż łapali sprawcę, ale nie mogłam być tak naiwna. To nie było na tyle proste. Tu nic się ze sobą nie zgadzało.
          Wymieniłam z Charlie zaniepokojone spojrzenia. Jedna z pielęgniarek strofowała czarnowłosego, opierającego się o ladę recepcji policjanta, mówiąc mu, że straszą pacjentów. On jednak nic sobie z tego nie robił. W pewnym momencie jego wzrok spoczął na mnie.
          Jego spojrzenie było zimne i oceniające. Momentalnie zrobiło mi się chłodno od samego kontaktu wzrokowego z nim. Zacisnął wąskie wargi, a kilka sekund później wykrzywił je w czymś w rodzaju uśmiechu, po czym odwrócił głowę, tym razem zawieszając spojrzenie gdzieś w przestrzeni. Wzdrygnęłam się, próbując domyślić, o co mogło mu chodzić. Chyba nie wyglądałam na podejrzaną? Nawet nie wiedziałam, czego oni tu szukali, do cholery. Dlaczego patrzył na mnie tak, jakby dobrze wiedział, kim jestem i co tutaj robię?
          Parę nieznośnie długich chwil później wyjaśniła się jedna z nurtujących mnie kwestii i niestety, nie takiej odpowiedzi oczekiwałam. Prawdę mówiąc, była to jedna z gorszych scen tego dnia i ilekroć próbowałam zrozumieć, co tak właściwie się wydarzyło, nie rozumiałam. Kto, jak. Dlaczego. I jak można być tak okropnym człowiekiem? Doktor miał rację. Obserwowali go.
          Patrzyłam, jak policjanci wyprowadzają skutego mężczyznę, a dwa dumne psy podążają tuż za nimi. Wyglądał jak człowiek skończony, który wiedział, że to już koniec. I dopóki nie przeszli koło mnie, dopóki nie skierował swojego zmęczonego spojrzenia na moją twarz, dopóki nie zauważyłam tego, jak zmarnowany był, jak jego oczy dziwnie błyszczały, nie rozumiałam. Dopóki nie zauważyłam, co właśnie zabezpieczają stojący z tyłu mężczyźni w mundurach. A były to małe, przezroczyste woreczki wypełnione białym proszkiem. Działki.
          Wtedy dotarło do mnie to, że wszystko znowu postanowiło się rozsypać.


          Zmierzyłam wzrokiem prawie puste mieszkanie. Był środek nocy. Koleżanki Rose, która chwilowo użyczała mi jednej ze swoich sypialni, nie było w domu. Uprzedziła mnie, że wychodzi dziś do klubu ze swoim nowym facetem i wróci późno lub wcale, dodając, że powinnam również się w końcu rozerwać, żeby wybić smutki ze swojej głowy. Skwitowałam to uśmiechem i stwierdzeniem, że z chęcią, ale innym razem, co w moim języku oznaczało nigdy. Ja nie byłam jak ona. Nie zapijałam smutków, wolałam poprawiać sobie humor innymi sposobami. Takimi nie prowadzącymi do uzależnień. Tyle lat napatrzyłam się na własną, zapijaczoną lub naćpaną matkę, że miałam uraz do alkoholu i wszelkich substancji tego pokroju. Miałam osiemnaście lat, a napiłam się w życiu może trzy razy na krzyż, i to za namową znajomych. Zdecydowanie nie był to preferowany przeze mnie sposób wyluzowania się. Do klubów również nie miałam ochoty chodzić. Wiele osób nazwałoby mnie nudną, ale mi wygodniej było się bawić na zwykłej domówce, aniżeli w tłumie nieznajomych mi, pijanych i śmierdzących potem i wymiocinami osób.
          Ten wieczór poświęciłam na rozmyślania. Minął tylko jeden dzień od aresztowania doktora za posiadanie oraz branie narkotyków. Cała akcja działa się wczoraj, późnym popołudniem. Wiedziałam tylko, że czeka go rozprawa i z pewnością wydalenie z pracy, nawet, jeśli jakimś cudem wywinie się od odsiadki w więzieniu. Teraz w pełni rozumiałam jego niespokojny głos, gdy tłumaczył mi, że ktoś go obserwuje, spanikowany oddech, a także to, na jak zmęczonego i zmarnowanego wyglądał na każdym z naszych spotkań, mimo wręcz nieziemskiej urody. Był uzależniony. Nie sypiał, przesiadywał w szpitalu po nocach. I nawet, jeśli był dobrym lekarzem, który troszczył się o swoich pacjentów, nie znaczyło to, że nagle zostanie mu to odpuszczone.
          Jakimś cudem osoba zamieszana w to wszystko obserwowała go na tyle uważnie, by dowiedzieć się o nim tych okropnych rzeczy i wiedzieć, jak i w którym momencie precyzyjnie uderzyć, by wyeliminować go z gry. Bo kto uwierzy ćpunowi w jego teorie spiskowe? Kto uwierzy alkoholiczce na słowo?
          Ja wierzyłam. W tym przypadku zdawałam sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna jest ta gra. Babcia została zabita. Ja miałam wypadek. Poroniłam. Moja matka wyleciała z okna i wątpiłam, że zrobiła to sama, bez czyjegoś udziału. Doktor został wyeliminowany przez policję i przymusowy areszt. Ale skoro nikt, nawet jego koledzy z pracy, nigdy nie mieli powodów, by go o coś podejrzewać, jakim cudem przypadkowa osoba tak szybko dotarła do jego sekretu i zdobyła dowody na jego potwierdzenie?
          Chyba, że nie była przypadkowa.
          Cichy głosik w głowie nękał mnie, przypominając jedną z moich rozmów z Rose i jej minę, gdy wypowiadała słowa próbujące zniechęcić mnie do dalszych kontaktów z tym mężczyzną i z Charlie. "Podejrzewam lekarza prowadzącego o maczanie palców w tej sprawie. (...) Przyjrzałam się mu trochę. Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to on... Bierze narkotyki.".
          Przyjrzała się mu. Sama to przyznała. Ale Rosalie była dobrym człowiekiem, trochę skrzywdzonym przez los, ale nadal dobrym. Troszczyła się o mnie, czasem aż za bardzo, ale wynikało to ze zwykłego zmartwienia. Nie podejrzewałam jej o żadne złe zamiary. Po prostu... Możliwe, że przypadkiem wspomniała o tym złej osobie lub też ktoś podsłuchał moją i jej rozmowę. Lub skoro tak szybko doszła do tych wniosków, najwyraźniej ktoś inny również mógł zrobić to na własną rękę. Możliwości było wiele. Wystarczyło, że ja wiedziałam, że ona nie była niczemu winna, nawet, jeśli nie darzyła doktora sympatią. Nie miałaby powodu działać na niczyją szkodę. Dlatego spychałam te dziwniejsze myśli na bok.
          Tym razem jednak miałam do załatwienia inną sprawę. Trochę zepchniętą na inny tor przez wydarzenia w szpitalu, ale bardziej niż ważną. Dla mnie. Wiedziałam, że jest rzecz, którą muszę potwierdzić, mimo, iż nie powinnam się w to już mieszać bardziej niż do tej pory. Ale skoro doktor musiał poradzić sobie teraz sam, a my nie obmyśliłyśmy dalszej części śledztwa, mogłam skupić się na tym, co zamierzałam zrobić właśnie teraz. Nie myślałam, jak to rozegram ani w jaki sposób poradzę sobie z prawdą. Potrzebowałam wiedzieć. Tylko tyle.
          Po raz ostatni rozejrzałam się po pokoju i podłapałam swoje odbicie w lustrze. Moje nogi opinały zwykłe spodnie z wysokim stanem, na sobie miałam również czarny golf z długimi rękawami, a na ramiona zarzuciłam ulubioną bluzę. Chwyciłam w dłoń pasek od plecaka i zarzuciłam go na jedno ramię, kierując się w stronę drzwi.

          — Gdzie mieszkasz? — spytałam niewinnie, patrząc na nią kątem oka. Uniosła brwi. Na pewno nie spodziewała się w tym momencie takiego pytania.
          — Po co ci to wiedzieć?
          — Tak o. — Wzruszyłam ramionami. — Na wszelki wypadek, gdy nagle wpadnie mi do domu banda psychopatów i nie będę wiedziała, gdzie ich przekierować.

          Przekręciłam klucz w zamku, dokładnie zamykając drzwi. Rose i jej przyjaciółka by mnie zabiły, gdyby przez moją nieuwagę ktoś obrabował te mieszkanie. Mając w głowie to, co zamierzam zrobić, ruszyłam w drogę. To, że podróżowałam na własnych nogach nie przeszkadzało mi zbyt. Lubiłam nocne przechadzki, a i miałam dużo czasu, więc nie musiałam się spieszyć. A jeśli nagle zza rogu wyskoczy kolejny morderca, to tylko zaoszczędzę sobie tym drogi. W końcu nie będę musiała nigdzie łazić i odkrywać żadnych strasznych tajemnic, jeśli wyląduję w kostnicy. Oczywiście pod warunkiem, że na pewno będę martwa.
          Szłam spokojnie przedmieściami, szukając odpowiedniego domu. Pamiętałam wszystkie szczegóły, które zasłyszałam, tak więc spokojnie wypatrywałam odpowiedniej ulicy i numeru, nie chcąc pomylić miejsc. Gdy jakiś czas później odnalazłam odpowiedni dom, pasujący do opisu, który ładnie zapamiętałam i trzymałam w głowie, wyciągnęłam komórkę z tylnej kieszeni i wybrałam odpowiedni numer.

Od: Brooke
Wyjdź przed dom

          Spokojnie weszłam na posesję i skierowałam się do drzwi. Dom miał jedynie parter, więc tak właściwie, gdybym znała jego rozkład mogłabym po prostu zapukać w odpowiednie okno. W mojej sytuacji mogłam liczyć tylko na to, że dziewczyna jeszcze nie śpi i spełni moją prośbę, albo chociaż odpisze, że jestem chora na głowę.
          Poprawiłam rękawy swojej czarnej bluzy i zrzuciłam kaptur z głowy. Wtedy usłyszałam odgłos przekręcania klucza w zamku i drzwi powoli się otworzyły, ukazując zdezorientowaną dziewczynę, która na mój widok uroczo zmarszczyła nos.
          — Brooke? Co ty tu robisz?
          Miałam ochotę przypomnieć jej o sprowadzaniu psychopatów, ale nie był to moment odpowiedni na żarty. Uniosłam wzrok i hardo spojrzałam w jej zaspane oczy, automatycznie się prostując. Świadomość tego, że gdy wypowiem te słowa na głos, nie będzie już odwrotu, ekscytowała mnie. Wreszcie wszystko stanie się realne.
          — Chcę znaleźć mojego ojca — oznajmiłam, patrząc zdziwionej dziewczynie prosto w twarz.
          Przez moment wyglądała na skołowaną. Może wyrywanie jej z łóżka o takiej porze nie było dobrym pomysłem? Potrzebowała kilku chwil żeby zebrać myśli, i gdy wreszcie otworzyła usta, by odpowiedzieć na moją rewelację, dostrzegłam za nią jakiś ruch i właśnie wtedy za jej plecami stanęła nieznana mi kobieta. Nie wyglądała jakoś staro. Nie należała do osób wysokich, włosy zebrane miała w koczka, a byle jak narzucony na jej ciało szlafrok sugerował, że również została wyrwana ze snu. Stawiałam na to, że jest matką lub starszą siostrą Charlie. Zimne spojrzenie, które mi posłała sprawiło, że automatycznie cofnęłam się mały krok, jakby czując, że swoje niewyspanie wyżyje za moment na mnie, osobie, przez którą poderwała się z łóżka.
          — Co się tu dzieje? — spytała oschle.
          Widząc spłoszone spojrzenie Charlie, wiedziałam, że zjebałam.

Charlie?
6780 słów to dobre wynagrodzenie za te dwa miesiące?

+120 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz