27 sty 2020

Od Brianne C.D Camerona

     – Pewnie wyobrażałaś to sobie inaczej, bardziej romantycznie, a zamiast rudego idioty miałaś w głowie obraz przystojnego szatyna z przyciągającym, niebieskim spojrzeniem i zajebiście wypasionym ośmiopakiem... – bierze nienaturalnie długi wdech. – Zostaniesz moją dziewczyną?
    – Nie wiem, czy się tego spodziewałam. I nie wiem, jak to będzie wyglądało, ale to pytanie chyba boli cię fizycznie, więc oszczędzę ci już tego cierpienia – oplatam ramionami jego szyję. – I powiem, że tak.
***
     Wkładam na siebie przylegający, czarny kombinezon na ramiączkach, na szyi zapinam mieniący się naszyjnik, wkładam kolczyki w uszy i ostatni raz przeciągając błyszczkiem usta, wychodzę z łazienki. Standardowo, Cameron siedzi na telefonie, całkowicie rozwalony na fotelu. Wiatr dostający się do pokoju przez otwarte okno rozwiewa mu gęste włosy i patrząc na niego, jestem w stanie powiedzieć, że cieszę się, że go poznałam i nie tylko - cieszę się także z naszej relacji i sytuacji, w jakiej się znajdujemy.


     – Jesteś gotowy? – obrzucam go spojrzeniem, a ten blokuje swój telefon i leniwym ruchem wkłada go do kieszeni, po chwili stając na równe nogi.
     – Gotowy i zajebiście głodny. Zdecydowanie. – Wymija mnie, żeby zatrzymać się dopiero w progu. – Idziemy.
     – To chodźmy – mówię na odchodne, w między czasie łapiąc niewielką torebkę na rzemyku. Pakuję do niej najpotrzebniejsze rzeczy, bo nie jest zbyt duża. Tylko telefon, jakieś leki, portfel i chusteczki. Tak, one zawsze są przydatne. Wychodzimy z pokoju, zamykamy go na klucz i kierujemy się w stronę wyjścia. Kiedy wchodzimy do hotelowego holu, przy którym bezpośrednio jest recepcja, chwytam go pewnie za rękę. Cameron wygląda przez chwilę na zdziwionego, ale nie odtrąca mojej ręki, tylko mocniej ją ściska.
     – Co? – pytam. – Możesz być sobie rudy, ale lecą na ciebie tak samo, jak na szatyna z wypasionym ośmiopakiem.
     – Jeżeli to ma uspokoić twoje zazdrosne oblicze, nie będę protestował.
     – Nie jestem zazdrosna – mrużę oczy.
     – Nie? – Uśmiecha się przekornie.
     Nie odpowiadam mu, jedynie prycham, a chwilę później wychodzimy na zewnątrz. Jestem okropnie głodna, Cameron pewnie tak samo, jeśli nie podwójnie. W końcu wstał wcześniej niż ja, no i to w końcu facet. Oni zawsze są głodni, a jak nie są, to i tak jedzą. Wybieramy wspólnie jedną z wielu restauracji w pobliżu, bo co jak co, ale ta ulica jest nimi wyjątkowo bogato usypana. Siadamy na kanapie, w kącie, stoliki są tutaj odgrodzone i jest w miarę kameralnie, mimo że jest tłum. Z tego co zdążyłam zauważyć, Calor jest raczej miastem turystów i to nic dziwnego, skoro to właśnie z tego się utrzymuje. W dużej większości, bardzo dużej.
     – Co zamawiasz? – pytam, przeglądając ze znudzeniem menu, chociaż mają tu tyle dań do serwowania, że bardziej oglądam obrazki, niż czytam.
     – Indyka w sosie pieczarkowo-śmietanowym – wyczytuje z kart. – I frytki.
     Kiwam głową. Miałam w zamiarze wziąć to samo, co Cameron, to znaczy powiedzieć „prosimy dwa razy", ale po usłyszeniu, że wybiera indyka, zmieniłam zdanie.  O ile zwykle dobrze wybierał, tak tym razem niestety przytrafiło się coś, czego nie lubię. W związku z tym, kiedy przyszła kelnerka, poprosiłam hamburgera. Tak, najzwyklejszego hamburgera. A kiedy go przyniosła, zaczęłam go jeść widelcem.
     – Smacznego – mówię z uśmiechem.
     – Słodkie, masz taki świetny humor – wbija widelec w frytkę. – Jeszcze na mnie nie nakrzyczałaś, to chyba dobry znak?
     – Interpretacja dowolna – biorę pierwszy kęs.
     Jemy w ciszy, a kiedy kończymy nasz obiad, wychodzimy z powrotem na dwór. Jest słonecznie i ciepło, z resztą jak zawsze tutaj, choć na niebie gromadzą się powoli ciemne chmury i nie zdziwię się, jeśli nagle zacznie padać. Znając nasze szczęście, deszcz złapie nas w najbardziej nieodpowiednim momencie i koniec końców wrócimy do hotelu wyglądając jak dwa mokre szczury. Spacerujemy po parku, w cieniu drzew, trzymając się za ręce i w dalszym ciągu ciężko mi uwierzyć, że wyszło tak, a nie inaczej, i że jesteśmy razem.
     – Co dalej? – podchwytuję, gdy przechodzimy obok fontanny. – Ile tu będziemy? Trzeba dzisiaj wykwaterować się z hotelu, pamiętasz?
     W rzeczywistości nie mam żadnego pomysłu na naszą dalszą wyprawę. Mamy to, co chcieliśmy, wyleżeliśmy się na plaży, wzięliśmy udział w miejscowym festynie, pozwiedzaliśmy okoliczne obiekty i zjedliśmy tutejsze jedzenie. Co jeszcze robi się będąc w nieznanym miejscu? Bo aktualnie pieniądze lecą dramatycznie w dół, kiedy obijamy się leżąc całymi dniami na hotelowym łóżku. Powinniśmy wykwaterować się przed dziesiątą, bo potem zaczyna się nowa doba hotelowa, ale dołożymy te kilka avarów do kolejnej rozpoczętej doby i wykwaterujemy się przed kolejną. Nie wyrzucalibyśmy pieniędzy w błoto, gdybyśmy obudzili się rano i na spokojnie zebrali. A tak, mija kolejny, odpłatny dzień, a nasze pieniądze nie są nieskończone. To znaczy moje i Camerona. Nie martwię się tym tak bardzo, jak powinnam. Jesteśmy tu ledwie tydzień, możemy już wracać, jak i możemy pojechać gdzieś indziej - to zależy tylko od nas. Moja frekwencja w szkole pewnie pozostawia wiele do życzenia, ale póki nie jestem w dramatycznej sytuacji bez wyjścia to obecność na zajęciach moje najmniejsze zmartwienie. Znając życie, potem będę przeklinać siebie i Camerona na czym świat nie stoi, ucząc się dwadzieścia cztery na siedem do zaległych sprawdzianów i kartkówek, ale póki jesteśmy w Calor, nawet nie zaprzątam sobie tym głowy. A wszystkie eseje, które mnie ominęły, zacznę pisać w pociągu podczas drogi powrotnej do Avenley River. Tak, to jest świetny plan.
     – Nie mam pojęcia co dalej, ale jest tu więcej rzeczy, niż plaża i festiwal kwiatów. – Wzrusza ramionami. – Chciałabyś gdzieś pójść?
     – Nie wiem – wzruszam ramionami. – To co mieliśmy zobaczyć, to zobaczyliśmy. Gdzie mielibyśmy tu iść? Do kina? Kino mamy w Avenley. Może pojedziemy gdzieś indziej? – podchodzimy do ławki, zajmując na niej miejsce.
     – Wyjeżdżamy? Posiedzimy tu jeszcze do wieczora, rano możemy wyjechać – proponuje. – Skoro morze jest nudne, to w góry?
     – A gdzie są najbliższe góry? – mamroczę.
     – Mieszkasz w tym kraju osiemnaście lat, Brianne, proszę cię. – Kręci głową. – Za Avenley, na południu. I przy Dale, ale tam już byliśmy.
     – Nie chcę do Dale – jęczę.
     – Nie pojedziemy przecież. Możemy jechać nad... Jeziora?
     – Wypożyczymy łódkę? – pytam z nadzieją w oczach. Zawsze chciałam popływać łódką.
     – Jeżeli uda nam się tam dojechać, pewnie, że wypożyczymy.
     – Świetnie! – wołam, wstając. – To idziemy się pakować, chodź! – próbuję ściągnąć go z ławki, co idzie mi opornie, bo Cameron to kawał byka w porównaniu ze mną.
     W końcu wstaje. Ociężale, powoli i leniwie, ale wstaje, więc osiągam zwycięstwo. Zmierzamy w stronę hotelu i przez całą drogę powrotną Cameron musi wysłuchiwać moich modlitw. Czy będzie pociąg, ile będziemy jechać, kiedy tam dojedziemy, jak tam będzie, gdzie się zatrzymamy i milion (jak nie miliard) innych pytań zadawanych aż pod sam hotel. W recepcji jest dużo ludzi chcących odebrać klucze do swoich wcześniej zarezerwowanych pokoi, dlatego skutecznie i szybko ich omijamy, jadąc windą. W pokoju panuje bałagan i pierwsze, co robi Cameron, to siada bezradnie na łóżku, wyciągając nogi przed siebie i patrzy się pusto na porozwalane po podłodze ubrania i nasze kosmetyki. Pod łóżkiem znajduję szampon, kiedy schylam się, aby wyjąć stamtąd buta. Jak zawsze w takich momentach, zaczynam od składania rzeczy w jednym kącie i w miarę możliwości przesuwam się do kolejnego i kolejnego. Takim sposobem po dwudziestu minutach mojej pracy i siedzenia Camerona jesteśmy do połowy spakowani, a kiedy zaganiam go do roboty, składa nasze ubrania i wkłada do plecaków. Ja w tym czasie zajmuję się łazienką. Pakuję kosmetyki do kosmetyczki, zabieram moje leki, biorąc jedną przy okazji, ręczniki odkładam na ich miejsce, a mydła i szampon zabieram. W końcu im i tak się one nie przydadzą i będą do wyrzucenia, a my je dobrze spożytkujemy. Właśnie tak. Kiedy jesteśmy spakowani, oglądamy pokój wraz z łazienką i doszukujemy się różnych zniszczeń i zabrudzeń, ale nic nie znajdujemy. Schodzimy do recepcji, za którą to siedzi moja ulubiona recepcjonistka. Musi być dzisiaj nie w humorze, bo tylko podlicza nasz pobyt, zabiera klucz i mamrocze kwotę do zapłaty, którą to podaję jej z szerokim uśmiechem. Cóż, nie jest mała, ale jak na kilka dni spędzonych w hotelu - odpowiednia, tak więc nie ma co żałować i trzeba iść dalej, w góry. Wychodzimy z budynku, Cameron sprawdza na mapie gdzie jest najbliższy peron i kieruje nas w tę stronę, bo to, że ja bym nas jedynie zgubiła nie jest żadną tajemnicą. Nie bez powodu mówią, że kobiety mają beznadziejną orientację w terenie, a ja zgadzam się z tym w stu procentach.
     – Gdzie ten pociąg? – pytam, obracając się w miejscu wokół własnej osi. Nie ma go na żadnym peronie, a w tym samym momencie zaczyna kropić deszcz.
     – Spóźnia się. Norma.
     Mrużę oczy, wypatrując go gdzieś w oddali. Stajemy przy jednym ze słupów, opieram się wygodnie o twardą klatkę piersiową Camerona, wyczekując pociągu. Pewnie mu niewygodnie, a moje włosy przez wiatr znajdują się w jego ustach, ale nic nie mówi, dopóki się od niego nie odrywam, zaabsorbowana nadjeżdżającym pociągiem. Pośpieszam mężczyznę, bierzemy rzeczy i kiedy maszyna zatrzymuje się na odpowiednim peronie, wsiadamy do jej wnętrza.
     – Zajmę przedział, kupisz nam bilety? – mówię, odbierając od niego rzeczy. Wszystko to ledwo dźwigam, ale znajduję jeszcze siłę na wygrzebanie kilku banknotów z kieszeni.
     – Kupię – mruczy pod nosem, odbiera ode mnie pieniądze i idzie w przeciwnym kierunku, niż zamierzałam, pewnie w poszukiwania konduktora, pana od biletów albo kogokolwiek, kto się tym zajmuje. Ruszam w odwrotną stronę, zaglądając do każdego przedziału, na jaki się natykam. Nie są pełne, są zapchane, dopiero pod koniec znajduję jeden przerzedzony. Wewnątrz znajduje się jakaś kobieta w podeszłym wieku, śpiąca i oparta wygodnie o siedzenie, z uchylonymi ustami. Mlaskam na jej widok, jednocześnie odkładając tam nasze rzeczy. Wyciągam telefon, chwilę gapię się w ekran, na tapetę i mnie ubraną w tutu, podczas jednej ze sztuk baletowych. Chwilę później wchodzę w kontakty wyszukuję ten należący do Camerona.

     Do: Cameron
Zajęłam przedział na końcu z jakąś starą babą bo nie było innego.

     Chcę go automatycznie schować, nie oczekując odpowiedzi, kiedy telefon zaczyna wibrować.

     Od: Cameron
Będzie super miło:>

     Prycham, chyba ciut za głośno, bo staruszka przekręca głowę w stronę szyby, ale dalej śpi swoim twardym snem. Gdybym chciała, to mogłabym ją teraz okraść i zupełnie nikt by nie zauważył, ale kobieta ma szczęście, bo takie zachowanie na szczęście dla niej nie leży w mojej naturze. Wkrótce Cameron wraca, dodatkowo z kawą w ręku, o którą go poprosiłam chwilę po jego SMSie. Odbieram ją, dziękują, upijam łyk i stawiam w specjalnym żłobieniu w oparciu.
     – Ile będziemy jechać? – pytam półgłosem, kładąc głowę na jego ramieniu.
          – Bardzo, bardzo długo. Dwanaście godzin? Zależy, czy przewidują opóźnienia.
     Wybałuszam oczy, z jękiem zsuwając się na siedzeniu. Nie wiem co będziemy robić tyle godzin w jednym przedziale z jakąś staruszką. Łatwiej by było, jakbyśmy byli sami, ale to stare, śpiące próchno najwyraźniej nie zamierza wysiąść na najbliższych kilku przystankach.
     – A co, jeśli ta baba nie żyje albo, co gorsze, zaspała i ominęła swój przystanek? Prościej byłoby pozbyć się zwłok, niż zaspanej staruszki, która nie wie nawet, gdzie jest – mówię, wtaczając się na jego kolana.
      – Zapytaj – wzrusza delikatnie ramionami, wbijając spojrzenie w staruszkę.
     – Chyba wolę nie – mówię, kiedy do naszych uszu dochodzi jej głośne chrapanie.
     Kolejną godzinę, pół albo dwie spędzamy na przysypianiu. Nie śpimy, ale też nie rozmawiamy, po prostu siedzimy, ja wygodnie oparta o Camerona, Cameron wygodnie oparty o ścianę obitą miękkim materiałem. W pewnym momencie przychodzi kontroler, który kasuje nasze bilety, zamyka drzwi przedziału i odchodzi dalej w poszukiwaniu pasażerów na gapę. Całe szczęście, że kupiliśmy bilety. Rzecz jasna, musiał obudzić towarzyszkę naszej podróży, która podała mu swój pomięty bilet, unikając tym samym mandatu. Otarła ślinę z policzka, zmierzyła nas spojrzeniem i poszła spać dalej, ot tyle było z jej zainteresowania. Nawet nie upewniła się, że jej wszystkie rzeczy są na miejscu, najwyraźniej ma nieco inne priorytety. W pewnym momencie wstaję, rozprostowując kości, bojowym tonem obwieszczam wszem i wobec, że idę siku, ale finalnie nikt mi nawet nie przytakuje. Cameron chyba wziął sobie do serca słowo drzemka, podsumowując, każdy w przedziale śpi, wyłączając mnie z tego doborowego towarzystwa. Wychodzę z przedziału, korytarz jest pusty, a jego podłoga stukocze miarowo wraz z kolejnymi mijanymi kilometrami. Wchodzę do nieco obskurnej toalety, z zamiarem zrobienia siku, ale moje zamiary ulatują tak szybko, jak się pojawiły, kiedy pierwsze co widzę, to namiętnie obściskująca się para. Są w połowie rozebrani, kiedy z zakłopotaniem zatrzaskuję za sobą drzwi. Pora odwiedzić inną łazienkę. Ruszam w stronę przejścia między wagonami, a czym bliżej niego jestem, tym bardziej mną telepie, ale w końcu docieram do mojego obranego wcześniej celu. Ku mojemu zadowoleniu, ta łazienka jest lepsza - w miarę możliwości czysta i zadbana. Kiedy załatwiam sprawy natury fizjologicznej, zmierzam w stronę umywalki. Z obrzydzeniem odkręcam kurek, ale nie leci z niego woda. Uderzam w niego płaską ręką, pełna konsternacji, na początku delikatnie, potem coraz mocniej, aż w końcu, niespodziewanie, metalowa, chyba główna część kranu odpada. Upada na ziemię z hukiem, woda zaczyna sączyć się z kranu, a ja czerwona na twarzy, uciekam czym prędzej z miejsca zdarzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz