21 sty 2020

Od Camerona C.D Brianne

     Jako dzieciak nienawidziłem plaży. Nie to, że często na niej bywałem, po prostu, kiedy już zaszła taka konieczność, ograniczałem swój czas na niej do pobytu. O ile pływać uwielbiałem, wymigiwałem się od tego non stop, bo przecież nie ma niczego gorszego, niż mokre, oblepione w piasku ciało. Chociaż, wróć, jest, mokre od potu, a nie wody ciało, które pokrywa gruba warstwa tego gówna rozniesionego po całym brzegu. Kiedy zagonili mnie do wody, nie wychodziłem z niej ani na moment. W pewnym momencie mojego życia przeprowadziliśmy się niedaleko oceanu, do miejsca oddalonego o paręnaście kilometrów od mojego rodzinnego miasta. Chciało mi się płakać, gdy cała grupa moich znajomych nalegała, żeby iść na plażę, a ja kręciłem głową. Zresztą, jestem tak blady, że nawet gdybym spędził na ręczniku cały tydzień, moja skóra przybrałaby, zamiast ciemniejszego brązu, cholerny kolor czerwony.


     Moje klapki wydają z siebie bliżej nieokreślone klapnięcie, kiedy obracam się wokół własnej osi w poszukiwaniu jakiegokolwiek suchego miejsca, gdzie mógłbym na chociażby minutę odłożyć spodenki, zamiast trzymać je pod pachą. Przeklinam pod nosem, widząc pomoczoną deskę (nie wnikam, czy jest obsikana, czy mokra od morskiej wody). Nieporadnie zwijam szorty w banany i chowam je w piersi, równie pokracznie zsuwam z siebie dotychczasowe spodenki i bokserki, które, w miarę możliwości, zwijam w dziwaczne ruloniki. Wsuwam jedno w drugie i, ku mojemu zadowoleniu, odnajduję metalowy wieszak. Wieszam więc spodnie, posługując się wolną szlufką. Dumny z siebie wsuwam na tyłek kąpielówki. Zwieńczeniem całego procesu jest pozbycie się koszulki, chociaż, nie idzie mi tego odmówić, pasuje idealnie do dołu, bo nie ma na sobie żadnych zbędnych wzorków. Jest żółta. Dokładnie tak, jak banany.
     Wziąwszy wszystko, co moje, wychodzę z łazienki wprost na słońce, plażę i całą tę otwartą przestrzeń. Oraz na wzrok wszystkich ludzi. Nie to, że w jakikolwiek poważniejszy sposób mi przeszkadzają, wszyscy są ubrani w kąpielówki, niektórzy jeszcze krótsze, niż moje, luźne, sięgające do połowy uda. Biorę głęboki wdech. Mimowolnie zerkam w dół, na klatkę piersiową, uderza we mnie poczucie winy. Nie jest specjalnie wyrzeźbiona. Rzecz jasna, nie należę do chuderlaków, ale, cholera, nie wyglądam tak dobrze, jak za czasów pobytu w akademii, kiedy regularnie trenowałem na siłowni i poza nią. Jest taka… średnia. Mniejsza z tym – nikogo to nie obchodzi, nikt na mnie nie patrzy. Nie zmienia to faktu, iż czuję się jak mała, nieśmiała dziewczynka wśród obcych ludzi, pierwszego dnia w szkole. W drodze powrotnej związuję zwisające żółte sznureczki w ładną kokardkę.
     Już z odległości kilkunastu metrów dostrzegam, iż nieopodal nas osiedlił się ktoś jeszcze. Zauważam też stojącą przed nią Brianne, z opartymi o biodra dłońmi. Przyspieszam kroku, co prędko okazuje się głupim pomysłem, bo stopy zapadają się w piasku jeszcze bardziej, niż dotąd. Staję za dziewczyną, która mówi coś do sąsiadki, wyraźnie zdenerwowana. Po skończeniu monologu obraca głowę w moją stronę i przez ułamek sekundy przygląda mi się w całości, od stóp do głowy. To tylko moment, ale niech nie myśli, że mi to umknęło. Nie to, iż ja tego nie zrobiłem, to coś innego.
     – Co jest? – pytam przyciszonym głosem. Unoszę spojrzenie na nieznajomą kobietę, która przygląda nam się z dołu, najwyraźniej analizując to, co powiedziała Brianne.
     – Ta baba panoszy się tu jak po swoim – mówi głośno.
     Moją uwagę przykuwa dość pokaźna kolekcja piasku osiadła na jej brwiach. Unoszę dłoń i strzepuję ją, zanim Brianne poruszy głową zbyt gwałtownie, a piach wpadnie jej do oczu. Patrzy na mnie pytającym wzrokiem, ale tylko kręcę głową.
     – Przecież możemy się przesunąć, tam też jest drzewo. – Wskazuję na pień niedaleko, trochę za łazienką.
     – Ale byliśmy tu pierwsi. – Tupie.
     – Czasami trzeba ustąpić.
     Nie czekając na protest ze strony Brianne, podchodzę do koca, po czym zwijam go i podaję dziewczynie. Sam łapię za torbę wraz ze wszystkimi innymi rzeczami poza nią, czyli wyciągniętym już kremem z filtrem czy butelkowaną wodą. Przechodzimy pod następne drzewo, które, mam nadzieję, spodoba się Bri i nie będzie więcej narzekać. Starsze panie są problematyczne jak nic innego, dlatego, zamiast wypruwać sobie nerwy, lepiej odpuścić i żyć dalej. Cholera, czasami zastanawia mnie to, po kim odziedziczyłem taką mądrość. Brzmię jak mędrzec.
     Rozkładamy się w naszym nowym punkcie, które, na szczęście, jest miejscem pełnoprawnie zacienionym, co nie zmieni się przez następne trzy, cztery godziny, patrząc na słońce i sprzyjające ustawienie rośliny. Siadam na skraju koca, opieram łokcie o ziemię, przyglądając się plażowiczom. Dużo tu rodzin. I dużych, piwnych brzuchów. Wow, myślałem, że Calor w jakikolwiek sposób będzie różniło się od shilienowskich plaż, ale, jak widzę, poza ładną wodą, turyści są tacy sami.
     – Cameron?
     – Co? – odpowiadam po chwili.
     – Posmarujesz mi plecy?
     Mruczę coś pod nosem, choć przez myśl nie przechodzi mi zmiana pozycji. Tak na dobrą sprawę, kompletnie nie zajmuję się tym, co powiedziała, właśnie wylatuje mi to drugim uchem.
     – Cameron? – powtarza, wyraźnie zniecierpliwiona.
     Z westchnieniem podnoszę się do siadu i przejmuję od niej pomarańczową tubkę. Ściskam ją gdzieś w połowie.
     – Nie jestem specjalistą, mam nadzieję, że o tym wiesz – rzucam. – Kiedyś, dawno temu, z pięć lat temu, kiedy ze znajomymi chodziliśmy na plażę, nikt nie chciał mojej pomocy, bo zawsze nakładałem za dużo i wszyscy się śmiali, bo byłem jeszcze bladszy, niż jestem zazwyczaj.
     – Jesteśmy na plaży, umiesz chociaż pływać, skoro problemy się zaczynają już przy kremie? – parska.
     Dość głośno, wręcz teatralnie cmokam.
     – Potrafię, oczywiście, że tak. – Wklepuję jasny krem w ciemniejszą skórę Brianne. Swoją drogą, ma ładną karnację, ale nie powiem tego na głos. Jeszcze by się ucieszyła. – Zamierzasz pływać?
     – Nie, bo nie umiem.
     Śmieję się.
     – Biedna – mówię, pełny współczucia. – Przynajmniej wejdź do wody.
     Mierzy mnie uważnym spojrzeniem.
     – Może wejdę.
     Uśmiecham się promieniście. Zamiast oddawać jej krem, pożyczam go trochę, usprawiedliwiając to szeregiem chorób skóry, których mogę nabawić się jako spalony człowiek. Brianne chyba nie ma nic przeciwko, a moje argumenty przemawiają do niej, bo nie protestuje. W zamian przewraca się na brzuch i wyciąga na całej długości koca. Nie znoszę, cholera jasna, nie znoszę smarować się kremem, muszę specjalnie wstać, żeby dotrzeć do niektórych miejsc, przy czym, co gorsza, przyciągając wzrok kilku ludzi rozstawiających dookoła nas. Szczególną uwagę przykuwa chłopak w mniej więcej moim wieku, może niewiele młodszy, który bezwstydnie gapi się nie tyle co na mnie, a na opalającą się (w cieniu) Brianne. Uściślając, centrum zainteresowania jest jej tyłek i choć brzmi to absurdalnie, oczywiście, że to widzę, bo nie jest wcale dyskretny.
     Po zakończonym procesie obsmarowywania się kremem, wrzucam go do torebki stojącej nieopodal głowy Bri. Na całe szczęście, trafia do jej wnętrza, zwinnie omijając bezbronną głowę dziewczyny. Układam się na dosłownym skraju koca, równocześnie tuż obok niej, bo, nie ukrywajmy, nasz dobytek nie jest specjalnie szeroki i nie byłoby szans na to, żeby zmieścił się na nim ktokolwiek poza naszą dwójką. Od czasu do czasu zerkam na tego bezwstydnika za nami i, co za niespodzianka!, nie spuszcza spojrzenia z mojej towarzyszki niedoli, drogiej przyjaciółki.
     – Brianne – szepczę przez zaciśnięte zęby. Powoli przesuwam dłoń bliżej jej ciała i, niemal niezauważalnie, trącam ją palcami. – Brianne.
     Spogląda na mnie leniwie, unosząc głowę.
     – Masz… wielbiciela, czy coś. – Wzrokiem wskazuję na chłopaka za nami, który, ułożywszy się na ręczniku, oparł głowę o przedramię.
     – Zawsze możemy iść popływać – krzywi się, siadając.
     Zauważam, jak ten chowa twarz w ręcznik. Parskam niekontrolowanym śmiechem, w przeciwieństwie do Brianne, która wbija we mnie zdezorientowane spojrzenie. Ma całe czoło w piachu, uśmiecham się jeszcze szerzej.
     Nie wiem, jakim cudem zmotywowała mnie do ruszenia dupy z koca, ale w zawrotnym tempie trafiamy na sam brzeg plaży, gdzie nawet piasek jest zimny. Z przekąsem przyglądam się przypływom, odchodząc na bezpieczną odległość za każdym razem, kiedy pojawia się potencjalne ryzyko bliższego spotkania z najprawdopodobniej lodowatą wodą. Biorę głęboki, bardzo głęboki wdech, nabieram jak najwięcej powietrza w płuca. Robię krok do przodu, później następny i jeszcze kilka, uprzedzając nadchodzącą falę. Gdy dotyka moich stóp, wzdrygam mimowolnie, ale, prawdę mówiąc, nie jest aż tak straszna, na jaką dotąd wyglądała. Dyskretnie obracam głowę w stronę brodzącej Brianne. Nieśmiało posuwa się naprzód, niemniej wciąż pozostaje z tyłu. Zanurzam się po kolana i dopiero z chwilą, gdy woda sięga do połowy moich kąpielówek, pochylam się do przodu i wskakuję do wody, następne parę metrów przepływając żabką. Lubię żabkę, jest niewymagająca.
     Kiedy odnajduję podłożę, uświadamiam sobie, jak daleko od brzegu jestem. Co prawda woda dosięga mi zaledwie do pasa, ale odległość, jaką pokonałem, jest zaskakująca – ciało Brianne jest niewyraźne, podobnie, jak cała reszta turystów w moim otoczeniu. Nawet stąd zauważam, że dziewczyna nie dotarła zbyt daleko, bo od kostek wzwyż jest bez wyjątku sucha. Nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony, zanurzam się jeszcze raz, tym razem aż po głowę, po czym podpływam do niej kraulem. Niczym model z hollywoodzkich filmów pojawiam się na brzegu wraz z kolejnym przypływem. Pocieram oczy, do których dostała się okropna, słona woda i dopiero wtedy mogę wrócić do udawania zajebiście przystojnego faceta z ciepłych krajów.
     – Dlaczego cały czas stoisz na brzegu? – pytam, śmiejąc się pod nosem.
     – Podziwiam widoki. – Unosi podbródek, unikając mojego wzroku.
     Z westchnieniem podchodzę jeszcze bliżej, tak, że nasze ciała dzielą centymetry.
     – Albo się boisz.
     – Jeszcze mnie coś porwie. Rudych ryb tu jeszcze nie widziałam, ale kto wie? – parska.
     Zagryzam wargi i gwałtownie pochylam się, żeby złapać ją w kolanach i pod ramionami. Podnoszę ją jak małe dziecko, po czym, przerzuciwszy ją przez ramię, odwracam się na pięcie. Brianne wyrywa się, co jest raczej normalną reakcją, ale nie umywa się do momentu, w którym woda dotyka jej stóp, następnie łydek. Wtedy się zatrzymuję – wodą sięga mi do piersi, co oznacza, iż gdybym odstawił ją na piasek, bez problemu by się utopiła. A tego nie chcemy. Odruchowo zerkam na brzeg, od jakiego jesteśmy niezdrowo wręcz daleko. Nie przeszkadza mi to jednak, kiedy ściągam ją ze swojego ramienia i przynajmniej udaję, że zamierzam ją puścić.
     – Cameron, jesteśmy tu jeden dzień, coraz bardziej dochodzi do mnie, że chcesz się mnie po prostu pozbyć podczas tej wycieczki – mówi spanikowana, łapiąc się praktycznie każdej mojej części ciała, jednak jestem mokry, więc jej ręce zsuwają się za każdym razem.
     – Przestań, przecież cię trzymam. – Demonstracyjnie stukam palcami lewej ręki o jej plecy. – Gdybym chciał się ciebie pozbyć, wpadłbym na sto lepszych pomysłów, niż utopienie. – Ale nie chcę, bo się lubimy. – Nauczę cię pływać. Albo przynajmniej unosić się na wodzie.
     – Przepraszam, że podważam twój autorytet, ale musisz robić to na takiej głębokości, gdzie moja osoba jest w wersji mini?
     – Gdybym zatrzymał się w połowie, uciekłabyś albo odmówiła, tutaj nie masz wyjścia. – Uśmiecham się szeroko.
     – A jak coś zawalisz i będziesz musiał mi robić usta-usta, to obrazisz się na kolejne wieki i przestaniesz odzywać?
     – Usta-usta nie brzmi źle. Zaufaj mi, nie utopisz się – próbuję ją uspokoić.
     Chce coś powiedzieć, zapewne po raz kolejny zaprotestować, ale uprzedzam ją, wyginając ręce tak, żeby unosiła się na wodzie na brzuchu.
     – Jeżeli będziesz na mnie krzyczeć i mnie okładać, wystarczy, że zrobię jeden ruch w dół. – Zaciskam dłonie jeszcze mocniej, żeby na ułamek sekundy zanurzyć jej twarz do wysokości ust. – Zgaduję, że nie chcesz się zanurzać, a szkoda. Skoro tak, machaj nogami i rękoma. Jak pies.
     – Ty jesteś niepoważny! – krzyczy.
     Zanim zdążam odpowiedzieć na jej absurdalne oskarżenia, unosi wysoko ręce i wykrzykuje “pomocy!”. Przewracam oczami i uciszam ją jakimś pokracznym “szszszsz”, jakby mówił do kota.
     – Brianne – mówię uspokajająco. – Nie utopię cię i dobrze o tym wiesz, jesteś jedyną osobą, która mnie rozumie na tym łez padole, bo wszyscy inni mówią w innym języku – parskam na swój własny żart. – Chcę być miłym kolegą i pokazać ci, że pływanie jest w porządku. Współpracuj. Jeżeli chcesz wrócić, nie będę się sprzeciwiał, ale zawsze można spróbować czerpać radość z tego… środowiska. Z czystego morza. – Spoglądam na swoje stopy, których kształt wyraźnie odznacza się na piasku, pomimo głębokości.
     – Fakt, nawet nikt mnie nie zrozumiał, że krzyczę pomocy. Jestem skończona. – Ociera niewidoczną łzę.
     – Dobra, radź sobie sama – rzucam, puszczając ją jedną ręką, drugą utrzymuję cały jej ciężar. W wodzie jest… lekka.
     Z jej ust wydobywa się jakieś zniekształcone “nie!”. Łapie mnie za szyję i przysuwa się jak najbliżej może, zaciskając ramiona. Uśmiecham się przekornie.
     – Puść się – mówię. – Znaczy, trzymaj mnie za szyję, ale nie kul się tak. – Wskazuję na uniesione kolana. Ze zwątpieniem spuszcza nogi w dół. Obracam się o sto osiemdziesiąt stopni, Brianne pozostaje w miejscu, dzięki czemu zwrócona jest w stronę moich pleców. – Wskakuj.
     – Masz czasem łeb. To dobrze, bo już chciałam jechać w góry.
     Przewracam oczami.
     Zatrzymuję się na głębokości, gdzie Brianne powinna utrzymać się, stojąc na całej stopie. Jeżeli nie, odejdziemy jeszcze trochę.
     – Dobra, teraz się puść nogami i poczekaj – instruuję, żeby powtórzyć poprzednią czynność, tyle że od końca. – Trzymam cię, możesz się ode mnie odkleić – zapewniam, po czym łapię ją w talii. – Bri.
     Powoli odsuwa się ode mnie, w międzyczasie mrucząc pod nosem coś o swojej śmierci. Zbywam to mentalnym machnięciem dłoni.

     Cała ta zabawa w nauczenie opornej Brianne pływać kończy się niepowodzeniem – nie jest dobrą uczennicą, a ja jestem słabym nauczycielem, czyli sytuacja taka, jak na nartach. Transportuję ją do brzegu, wysłuchując jej opinii na temat zagrażającym życiu technikom, jakie rzekomo stosuję. Wszystkie uwagi puszczam mimo uszu. Wracamy na nasz koc, który, na całe szczęście, jest na swoim miejscu, tak samo wszystkie rzeczy, zawartość torby plażowej. Jest moja żółta koszulka, tak piękna, że aż dziwię się, iż nikomu nie przyszło do głowy pożyczenie jej sobie. Cali mokrzy, z nogami obtoczonymi okropnym piaskiem, układamy się w podobny sposób, jak przed morską przygodą z topieniem Brianne (które, swoją drogą, n i  e  m i a ł o miejsca). Zauważam, że podejrzany chłoptaś zwinął się ze swojego miejsca, a jedyne, co po nim zostało, to puszka po gazowanym napoju wbita w piasek. Wyjmuję z torby spakowaną jeszcze w Avenley lekturę, którą przygotowałem na podróż, a nie skończyłem. Mam mokre ręce, więc, w miarę możliwości, próbuję nie dotykać jej zbyt często. Dziewczyna z kolei, po emocjonujących próbach nauki pływania, chyba śpi, regenerując brakujące pokłady energii.
     Dochodzi dwunasta w południe, kiedy udaje nam się ogarnąć i spakować. Nieoczekiwanie zaczepia nas spocony handlarz, z dumą prezentuje swój dobytek, wyraźnie wskazując czerwone róże niesione w plecionym koszu na plecach. Oboje kręcimy głową, bo, choć nie znamy ich języka, doskonale wiemy, co chce przez to powiedzieć. Mamy już odchodzić, kiedy zatrzymuje nas nieznajomy chłopak. To znaczy, na pierwszy rzut oka nieznajomy, na drugi niespecjalnie. Kupuje jeden kwiat, daje mężczyźnie banknot i odprawia go. Spodziewam się, że popędzi w stronę swojej ukochanej i tak się właściwie dzieje, z tą różnicą, iż żeby do ukochanej dotrzeć, obraca się w naszą stronę. Uśmiecha się perliście do Brianne, wyciągając do niej różę. Przyglądam się temu zniesmaczony.
     – Odezwij się – mówi nagle nieznajomy, potrząsając karteczką przyczepioną do róży.
     A później znika za drzewem. Kurwa. Co to miało być?
     Próbuję zebrać myśli, żeby streścić to w jednym zdaniu, innym, niż kurwa. Po pierwsze – dlaczego zna nasz język i jak wielki to jest przypadek. Po drugie – to ten sam chłopak, który patrzył się na tyłek Brianne. Po trzecie – czy on ją właśnie, do cholery, podrywał? Jawnie? Bezczelnie?
     – Nie mów, że to zrobisz – mruczę.
     – Nie, ale to całkiem miło, dostać różę, nie uważasz?

     Dni w Calor są długie i, nie spodziewałem się, że to kiedykolwiek powiem, ale wręcz za długie i zbyt męczące. Niby mi to sprzyja, bo gdyby nie to, nie zdążyłbym zrobić czegoś… ważnego, ale z drugiej strony w pewnym momencie robią się przygnębiające, a Brianne zmęczona, marudna i opryskliwa. Brakuje jej snu, ma okres, ja wiem, ale to irytujące. Na swój sposób irytujące. Nie tak dosłownie, ale… trochę irytujące. Bo mam plan. Nie chcę żeby nie wypalił, a zapewne tak się stanie, jeżeli po wejściu do mieszkania pierwsze, co zrobi, to rzuci się na łóżko i zaśnie. To będzie kompletna porażka.
     Przez ten dzień nie zrobiliśmy nic specjalnego – ot, wałęsaliśmy się od miejsca do miejsca, poznawaliśmy okolicę, zjedliśmy obiad o czternastej i na tym skończyły się atrakcje. Miasteczko jest przyjemne, duży tu ruch, ale dobre jedzenie, mili ludzie i, przede wszystkim, dopadający na każdym kroku skwar. Po dwudziestej pierwszej wracamy do pokoju.
     – Szykuj się – rzucam już na progu, kiedy Brianne skręca w stronę łóżek. – Już.
     – Co? Gdzie? Jak? Po co? Dlaczego?
     – Zabiorę cię gdzieś – oznajmiam nader słodkim tonem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz