18 sty 2020

Od Camerona C.D Brianne

     Z komory uprzednio odnalezionej walizki wyciągam rzecz na przebranie i delikatnie łapię za fragmenty materiału, w obawie, że gdybym położył je na zlewie, wszystkie karaluchy, pchły i robactwa siedzące w pociągowych pseudokanałach zeszłyby się jak na wezwanie, by z dziecięcą radością przemierzyć każdy skrawek moich ubrań. Cokolwiek nie zastanę w Calor, wiem jedno – jestem kompletnie nieprzygotowany. Pomijając fakt, iż koszulki z krótkim rękawem mogę zliczyć na palcach jednej ręki, golf, który ściskam w dłoni, jest moim ostatnim czystym (ten drugi mam na sobie, niech to mówi wszystko). Z westchnieniem ściągam z siebie górną część odzieży, marszcząc nos, kiedy wąski golf ściska moją twarz i mierzwi włosy, które, swoją drogą, wyglądają straszniem. Przerażony wizją zdejmowania butów, nawet nie dotykam spodni – po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że nie są tak mokre, jak mogłyby się wydawać. Zasuwam walizkę do końca, a zanim to, wyjmuję z jej wnętrza mój telefon. Jakie ja mam kurewskie szczęście, iż go nie zgubiłem, przecież następny kosztowałby nas zamieszkaniem na ulicy, spaniem w kartonach i zaprzyjaźnieniem się z bezdomnymi zwierzątkami, co tak właściwie… nie jest takie złe. Ciągnąc bagaż za sobą, wracam do naszego przedziału. Przekroczywszy próg, otwieram już usta, żeby wydobyć z siebie kolejną historyjkę bardziej czy mniej interesującą, jednak kiedy zauważam, że Brianne ma zamknięte oczy, natychmiast się zamykam i, już nieco ciszej, idę na swoje miejsce. Skubana, skazuje mnie na nudną, spędzoną w samotności podróż.


     Krajobraz za oknem jest beznadziejny w całej swojej okazałości, projektant wyłożył się na linii. Ktokolwiek zajmował się tymi lasami, musiał być idiotą gorszym niż ja – w niektórych miejscach roi się od drzew, a w innych nie ma ich wcale i to nie tak, iż to przypadek, wycięte pieńki, domki w środku gąszczu, o nie. To po prostu puste płaty, gołe, okropne, niszczące całą okolicę. To, co mówię zapewne nie ma żadnego znaczenia i w swojej istocie jest do kitu, bo kto rozwodziłby się nad tak małostkowymi sprawami, jadąc do niesamowitego Calor, światowego centrum przepięknych widoków, gdzie na kilometr kwadratowy przypada więcej zachwytu, niż na shilienowskich stu. Po prostu… muszę zająć czymś myśli, nie ma znaczenia, czy kłócę się sam ze sobą o swoje racje polityczne, płaczę nad listą zagrożonych wyginięciem gatunków, gram w jakąś nielogiczną grę czy patrzę na głupi las.
     Z upływem kolejnych godzin krajobraz za oknem zaczął się zmieniać. W pewnej chwili zabrakło gór i większych wzniesień, jeziorom ustąpiła pojawiająca się od czasu do czasu rzeka Avenley, a im bliżej brzegu jesteśmy, tym więcej mew i innych morskich ptaków pojawia się na niebie. Nie znoszę mew. Są irytujące jak diabli, skrzeczą, porywają jedzenie, skrzeczą, skrzeczą, jeszcze raz skrzeczą. Brianne śpi jak zabita, niezmiennie od czasu mojego powrotu z łazienki. Jedynie od czasu do czasu przerzuca głowę na lewo i prawo, ale koniec końców odpoczywa dalej, mając głęboko gdzieś przyjaciela, który cierpi w samotności już od sześciu godzin. Nie dotykam telefonu, przestraszony trzydziestoma procentami baterii – co jak co, ale to już paranoja, wynik poniżej pięćdziesięciu procent powoduje u mnie niemały stres, a wskaźnik poniżej dwudziestu – zatrzymanie akcji serca. Pozostawiam go na później, żeby, w razie potrzeby, użyć internetowych map czy tam innego ustrojstwa, które pomoże nam zrozumieć obcokrajowców albo odnaleźć miejsce zakwaterowania. Mam nadzieję, że nie mają tam zbyt drogo, w przeciwnym wypadku pożegnamy słoneczny kraj po dwóch dniach. Prawdę mówiąc, nie znam ani jednego słowa w ich języku, towarzyszy mi nieodparte wrażenie, iż Brianne podziela mój los, a jedyne, co nam pozostaje, to komunikacja niewerbalna – wszystkie gesty, mimika i mowa ciała. I pojedyncze wyrazy w uniwersalnym języku, z którym jestem na bakier. To nie moja wina, że przez całe życie mówiłem po angielsku, przez dziesięć lat uczyłem się francuskiego i hiszpańskiego w międzyczasie – nagle kazali mi używać jakiegoś shilienowskiego (nie mam pojęcia, jak ja sobie radziłem), dopytując, czy przypadkiem nie mówię po jakimś cholera wie jakim. Nawet mój łamany niemiecki zdał się na nic, bo o żadnym “ja, ja” w życiu nie słyszeli. I co? Te wszystkie lata, przelane łzy za każdą jedynkę z francuskiego, bezcenna radość po zdobyciu szóstki, gadanie, że język przydaje się w przyszłości poszły na nic. Serio. Moją jedyną nadzieją są Raven i Isaiah, kto wie, może nauczę ich angielskiego, a oni zbudują nową cywilizację posługującą się właśnie tym językiem. Tak, to zdecydowanie dobra wizja. Zmarłbym z pewnością, iż za życia zrobiłem coś dobrego dla swojej ojczyzny, dumnych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Albo Anglii, tam też gadają po angielsku, tylko w brytyjski sposób. Mniejsza z tym, skupiam się na nieistotnych rzeczach.
     I jest! Tak oto wjeżdżamy na ostatnią stację mieszczącą się gdzieś w nadmorskim miasteczku, jak czytam z tabliczki, Halsworthy. Oznacza to, że muszę obudzić Brianne. Podejmuję to ryzyko, bo, prawdę mówiąc, wkurzyłaby się o stokroć bardziej, gdybym zostawił ją samą w przedziale, a sam pognał na ciepłą plażę. Swoją drogą, cholera, już zza okna widać, jak ciepło tu mają (przeglądarka wspominała coś o dwudziestu dwóch pięciu stopniach, szaleństwo). Stukam w jej ramię. Nic, nawet nie drgnęła. Marszczę brwi i stukam jeszcze raz, trochę mocniej. Jak niedźwiedź, zero reakcji. Biorę wdech, sięgając po telefon. Mogę kopać sobie dziurę w ziemi, na trumnę. Podgłaszam telefon, maksymalna głośność. Wchodzę w spis budzikowych melodii i, o zgrozo, wybieram tę najgorszą, najgłośniejszą i najbardziej męczącą. Tę, która zaczyna się nagle. Która zaczyna się z hukiem. Przysuwam głośnik do ucha Bri, modląc się w głębi duszy do nieistniejącego bóstwa. Niepewnie klikam na jej tytuł. Po chwili rozlega się bardzo, bardzo głośna, nieprzyjemna dla ucha melodia, choć nazywanie tego tworu melodią to gruba przesada. Brianne budzi się od razu.
     – Dojechaliśmy, księżniczko. – Uśmiecham się złośliwie. – Welcome to paradise. – Swoją drogą, była taka piosenka. Tata ją lubił.
     Nie mówi nic, jedynie mierzy mnie trochę zdezorientowanym, a trochę zdenerwowanym wzrokiem, ale bez większego wzbraniania się kulturalnie wstaje, bierze swoje rzeczy i jako pierwsza wychodzi z przedziału, chociaż odpowiedniejszym słowem byłoby “wybiega”, bo zanim zdążam wyciągnąć torbę spod siedzenia, jej już nie ma. Czuję się jak turysta, który przyjechał na miesiąc miodowy ze swoją niewierną ukochaną (przepraszam, Bri, nie jesteś niewierna, ani nie jesteś moją ukochaną). Wyskakuję z pociągu, zaciągając się tą charakterystyczną, morską wonią, och, ten jod i jego właściwości zdrowotne, tylko tego mi trzeba. Podniecające.
     Idziemy jakąś dziwaczną ścieżką usypaną małymi, białymi kamyczkami, wzdłuż rzędów półmetrowych krzaczków. Powierzchnia dróżki nie ułatwia targania potężnych walizek, których kółka wpadają w małe przestrzenie między tymi kamykami, a jeżeli nie, te mniejsze pakują się do kół, nawet nie wiem, jak to się nazywa. Taka czynność. Mniejsza z tym. Szukamy jakiegoś hotelu, chociaż to, co zastaniemy, zapewne będzie odbiegać od wyobrażenia i choćby definicji hotelu. Musimy myśleć racjonalnie, a mamy dwa wyjścia – opcja A, przez cały czas będziemy korzystać z hoteli średniej klasy, na podobnym poziomie, albo opcja B, przez połowę czasu będziemy żyć jak królowie, w pięciogwiazdkowych, a drugą prześpimy w schroniskach albo jakichś klitkach za miastem, z karaluchami między deskami podłogowymi i pająkami w każdym kącie. Wyjście A wydaje się mądrzejsze, nie znoszę karaluchów, mam swego rodzaju traumę. Wakacje w Grecji. Ugh, cholera, mój pierwszy i ostatni raz za granicą. Długa historia.
     – Ładnie tu. – Zatrzymuję się wpół kroku, kiedy udaje nam się wdrapać na jakiś pagórek. – Uśmiechnij się, Brianne. – Obracam się w jej stronę. – Będzie zajebiście. – Przynajmniej mam taką nadzieję.
     – Uśmiechnę się, jak już rzeczywiście będzie tak dobrze, jak mówisz. – Dotrzymuje mi kroku.
     – W takim razie będziesz musiała poczekać. – Marszczę brwi, zaglądając za zbocze. – Nie wiem, jakim cudem, ale trafiliśmy na punkt widokowy, a nie do centrum. Trzeba zejść. – Klepię ją po ramieniu.
     To będzie piękna podróż.

     Pomimo męczarni w postaci setki schodów w dół, zmachani docieramy do celu – do, jak się wydaje, serca całego miasta, jakiegoś parku otoczonego gąszczem drogich hoteli. Jesteśmy nieopodal morza, to widać, słychać i, przede wszystkim, czuć (jak mówiłem, słone morza mają swój urok słonego smaku i zapachu).
     – Jesteś głodna? – pytam, kiedy zbliżamy się do fontann. – Sporo tu restauracji. Chyba.
     – Zjadłabym kebaba.
     Otwieram szerzej oczy.
     – Kebaba, Brianne, kebaba? – dziwię się. – Jesteśmy w nadmorskiej miejscowości, w innym kraju, nie interesują cię specjały Calor, jakieś owoce morza, cokolwiek związanego z tym regionem? Interesuje cię kebab? To jakby wejść do sklepu i krzyknąć, że w tym naprzeciwko jest taniej.
     – Kebab. – Marszczy nos, patrząc na mnie.
     – Kebab – powtarzam po niej. – Krewetki też są na k. Jesteś pewna?
     – Kebab z kawą. Mam okres.
     Unoszę ręce w geście obronnym.
     – Nie wiem, jakim cudem wy wszyscy tak bardzo lubicie kawę. Jest ohydna.
     – Zamilcz, jak chcesz dożyć jutra. – Wyciąga na poziomie mojej twarzy płasko ułożoną dłoń w pionie.
     – Nie tolerujesz innych gustów? Jesteś straszna. – Łapię za jej nadgarstek i opuszczam go. – Przemoc jest karalna – zauważam, nie puszczając przedramienia dziewczyny.
     – Wyrządzone rany na psychice też, więc znalazło by się na ciebie dużo paragrafów – prycha rozbawiona.
     – Słucham? – Marszczę brwi. – Traktuję cię jak księżniczkę, chcę zabrać cię na kebaba z, ech, kawą, a ty mówisz, że ranię twoją biedną psychikę. Nie doceniasz mnie. – Uśmiecham się wpół pretensjonalnie, wpół wciąż żartobliwie.
     – Księżniczki budziło się przykładając im do ucha telefon pogłośniony na maksa i wydający z siebie odgłosy jak z porno?
     – Porno, Brianne? Porno? – Przykładam dłoń do klatki piersiowej, teatralnie oburzony. – To miały być… dźwięki natury. Tak były podpisane!
     – No i były, tylko trochę z innej strony. – Wydyma wargi.
     Parskam niekontrolowanie, przyciągając uwagę przechodniów. Musimy być śmieszni – kłócący się obcokrajowcy zazwyczaj wydają się o stokroć bardziej interesujący niż wszyscy inni. Wzdycham przeciągle i zmieniam kierunek spaceru.
     – Idziemy więc na kebaba.

     Nie biorę kebaba, oczywiście, że go nie biorę. Nie znoszę kebabów, są okropne, sosy w nich to jakaś porażka, jeszcze czerwona cebula, czy jakkolwiek to się nazywa, są po prostu straszne. Nie do wiary, że ludzie je kupują. Ba!, lubią je, albo, jeszcze lepiej, uwielbiają. Hamburgery są o niebo lepsze. I hot-dogi. I w ogóle wszystko inne, za wyjątkiem tego ohydztwa. Na samą myśl przechodzi mnie dreszcz. W przeciwieństwie do Brianne, która z szerokim uśmiechem wpieprza całą bułkę, nie przejmując się niczym.
     – Chciałbym, żeby ktoś patrzył na mnie tak, jak ty na to cholerstwo – mówię, ocierając nieistniejącą łzę.
     – Chyba nie chciałbyś, żebym patrzyła na ciebie jak na żarcie. – Posyła mi krzywe spojrzenie. – Ale zawsze mogę zacząć, zacznijmy od owinięcia cię w ciasto.
     – Patrzysz na nie z taką naturalną miłością. Jakbyś miała je przytulić, a nie zjeść, strawić i… no, sama wiesz.
     Jako, iż siedzimy przy ladzie, barze, na tych wysokich stołeczkach barowych, nie oddziela nas nic. Brianne wykorzystuje to, nachyla w moją stronę i przez dosłownie ułamek sekundy przytula.
     – Pachniesz kebabem, więc nie, nie jest lepiej – mruczę niepocieszony. – Jesteś urocza i empatyczna, ale chodziło mi o kebaba. Zresztą, strasznie odbiegłaś od tematu. W mojej głowie nasza rozmowa miała zejść na inny tor. – Spuszczam wzrok, dopiero po chwili kręcę energicznie głową. – W porządku, tylko żartowałem. Zjedz to i chodźmy stąd. Ten facet obok mnie strasznie mlaszcze – dodaję po cichu.
     – Chodźmy stąd już, bo śmierdzi tu mięchem obracanym nad ogniem.
     Mam ochotę powiedzieć coś w stylu “przecież właśnie to zaproponowałem”, ale odpuszczam sobie, kiedy Brianne zeskakuje z krzesełka i, nie bacząc na to, czy idę za nią czy nie, kieruje się w stronę drzwi, z potężną bułką w dłoni. Jej żołądek musi zajmować dwa razy więcej, niż u przeciętnego człowieka. A, to pewnie dlatego, że nie ma serca. Dlatego jest taka odporna na wszelkie aluzje. Zawsze uwielbiałem komplikować sobie życie, ale ostatnio przechodzę samego siebie.

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz