13 sty 2020

Od Jaydena do Amy

     Odkurzam biurko z pozostałości po białym proszku, uważając na zafoliowany, odpowiednio zważony i rozdzielony towar. Pięć niewielkich woreczków spokojnie zapewni mi pieniądze na utrzymanie się przez kolejny miesiąc, z czego niezmiernie się cieszę. Odkąd Eva zachorowała, a jej leki są drogie, z kasą bywa cienko - kryzys w kasynie dotyka każdego gracza, bo właściciel nie ma z czego organizować kolejnych rozgrywek, ja nie chcę przez kolejne dwa tygodnie ryzykować organizowaniem wyścigów głównie przez wzmożone, nocne patrole policyjne, a w warsztacie chwilowo nie ma żadnego samochodu, z którego przychód wystarczył by mi na wszystko. Wolę nie podbierać pieniędzy z tych odłożonych, przez co teraz każdy banknot się dla mnie liczy.
     O piętnastej wychodzę z domu. Wsiadam do samochodu, temat chowam pod siedzenie i wyjeżdżam z garażu, po chwili włączając się do ruchu. Telefon zaczyna brzęczeć w kieszeni, więc przykładam go do ucha.
     – Słucham? – mówię, skręcając jednocześnie w prawo.
     – Jayden! Tak długo się nie odzywasz – słyszę zadowolony głosy Evy. – Co u ciebie?
     – W porządku – odpowiadam. – Jadę po leki i przyjadę do ciebie. Może pójdziemy na herbatę?
     Mój głos przybiera troskliwy ton, jak zawsze, gdy rozmawiam z moją matką adopcyjną. To pierwsza i pewnie ostatnia osoba w moim życiu, która okazała mi swoje wielkie serce. A że kawy nie może, to napijemy się herbaty. Tak zdrowiej.
     – Dobrze wiesz, że sama mogłabym sobie je kupić.
     – Wiem też, że nie miałabyś na to pieniędzy – mamrocze coś pod nosem na moje słowa, a ja w tym samym czasie zjeżdżam na podjazd, gdzie ma czekać mój potencjalny klient. Jeszcze go nie ma, więc mam chwilę na rozmowę.
     – O której będziesz? – pyta mnie.
     – Za godzinę. Możesz się już zbierać.
     Po krótkim pożegnaniu odkładam telefon z powrotem do kieszeni czarnej, puchowej kurtki, wychodząc z samochodu. Gdy to robię, pod mój podjeżdża jeszcze inny - czerwony, z przyciemnianymi szybami. Nakładamy kaptury na głowy, kiwając sobie na przywitanie.
     – Masz? – słyszę, na co przytakuję.
      – Ja bym nie miał? Czy od dwóch lat ktoś inny, niż ja, miał to, co chciałeś? – mówię z nutą ironii. Jego gały są ogromne, jest na głodzie. Jest moim stałym przychodem, gdyż gości u mnie średnio raz na miesiąc. Towar u niego schodzi bardzo szybko.
     – Ile masz? – pyta, a ja szybko zaglądam do samochodu, wyciągając przedmiot sprzedaży.
     – Dwanaście gramów czystej. Wszystko tak, jak zawsze – wyciągam rękę po zwitek banknotów, który przyszykował sobie już dawno. I tak powinno być. Szybko, dyskretnie i skutecznie. Wręczam mu towar wtedy, kiedy on mi pieniądze. I jest po sprawie. Zawija się w mgnieniu oka, szybciej odjeżdża, niż przyjechał i tyle go widziałem.
     Wracając z apteki wstępuję po Evę. Zatrzymuję się przed jej ładnym, schludnym domkiem z dwoma balkonami i kamiennym tarasem, a z wnętrza budynku, po jakichś pięciu minutach w końcu wychodzi i ona. To kobieta po pięćdziesiątce, chorująca na zaawansowaną astmę. Jej leki są dość drogie i to ja pokrywam ich koszty, więc muszę liczyć się z pieniędzmi. Eva uśmiecha się do mnie promiennie, ukazując swoje zmarszczki. Mimo to, dalej wygląda jakby była w kwiecie wieku.
     – Proszę – podaję jej przezroczystą siateczkę z lekami, kiedy w końcu wchodzi do samochodu.
     – Bardzo dziękuję, Jay – całuje mnie w policzek. – Ruszajmy. Postawię ci dzisiaj twoją ulubioną, mleczną kawę – parskam na jej słowa, wyjeżdżając na główną ulicę. Mieszka w centrum, więc dosłownie wszystko jest pod nosem. Równie dobrze moglibyśmy się po prostu przejść, ale samochodem jest zawsze wygodniej. I szybciej, choć nie mam innych planów na dzisiaj.
     – Gdzie chcesz jechać? – pytam.
     – Do kawiarni. To takie cudne miejsce – zachwyca się nagle, poprawiając szalik. – Można tam wprowadzać zwierzęta – mówi, a ja automatycznie przewracam oczami na jej słowa. Jeszcze tego mi brakowało.
     – I może jeszcze powiesz, że tam śmierdzi? – dogryzam, na co uderza mnie płaską dłonią w rękę.
     – To tam! – wskazuje na budynek, a ja zjeżdżam na odpowiedni zjazd. Kiedy znajduję wolne miejsce parkingowe, wychodzimy ze sportowego auta i kierujemy się do budynku. W środku jest miło i przyjemnie, tak na pierwszy rzut oka, ale nie jestem osobą, która zachwyca się pomieszczeniami. Dla mnie jest albo ładnie, albo brzydko, a tutaj akurat - ładnie. Nawet. Zajmujemy wolny stolik przy oknie, a Eva bierze do ręki granatowe menu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz