6 sty 2020

Od Brianne C.D Camerona

     Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że mój Sylwester zawierać będzie chodzenie w wentylacji. A raczej, czołganie się. Nie wpadłabym też na to, że utkniemy w piwnicy, że nie będzie w niej światła, a co najbardziej zaskakujące - że spędzę to święto z Cameronem.
     Po wszystkim włączamy jakiś film, a kiedy okazuje się być nim jakieś tanie romansidło ze słabą akcją w tle, czuję wszechogarniające mnie znużenie. Nakrywam się kocem po uszy, a do połowy pełny kieliszek odstawiam na podłogę pod kanapą, na której leżę. Cameron siedzi rozwalony na fotelu, z nogami wyłożonymi na stoliku oraz z rękoma zaplecionymi pod głową. Spogląda na telewizor spod przymkniętych powiek, też powoli zasypiając. Wzdycham, mając w zamiarze pójście do łazienki. Zachciało mi się siku. Siadam koślawo, wstając, jednak nie zauważam jednej rzeczy - moje nogi splątane są przez koc, przez co, nagle tracę równowagę. Spadam z kanapy, wyciągam przed siebie obie ręce myśląc, że to w jakiś sposób załagodzi mój upadek, kiedy wnętrze lewej dłoni brutalnie spotyka się z kieliszkiem. Ten pęka pod moim ciężarem, jego zbite szkło wbija się w dywan oraz w moją rękę, a kiedy czuję ból, z mojego gardła wydobywa się głuchy, urywany krzyk. Siadam nieporadnie, plecami opierając się o tył kanapy.
     – Brianne? – Patrzy na mnie spod zmrużonych oczu. – Mogłabyś być ostrożniejsza? – Wstaje z fotela, podchodząc bliżej. – Co ty zrobiłaś?



     Wywijam dolną wargę, wyciągając w jego kierunku poranioną dłoń, z której spadają drobinki szkła. Krew leci obficie, aż spływa w dół ramienia wyciągniętego w górę, znikając za moją koszulką, w głębi rękawa. Złoszczę się, biorę do drugiej ręki butelkę wina i pociągam zdrowy, duży jego łyk. Łapie za mój nadgarstek, przyglądając się ranom. Puszcza go, następnie rekwirując ściskane przeze mnie wino.
     – Masz apteczkę czy wolisz jechać do szpitala?
     – Do szpitala? – przerażam się momentalnie. – Nie mam apteczki, ale w kuchni są szmaty – odchylam głowę do tyłu, z bólu marszcząc brwi.
     – Szmaty? – pyta z niedowierzaniem. – Wstawaj, pojedziemy... autobusem. – Nie czekając na jakiekolwiek słowa sprzeciwu, idzie w kierunku wiatrołapu, co parę metrów odwracając się. – Bri, mówię poważnie.
     Stękam głośno, w locie chwytam zdrową ręką cztery nuggetsy, po czym wypycham nimi policzki. Rękę zawijam w jakąś ciemną bluzkę, która leży na oparciu kanapy, idąc wolno do Camerona.
     – Ja do tego czasu umrę – jęczę z pełną buzią.
     – W takim razie szpital przyjedzie do ciebie. – Wyciąga telefon z kieszeni.
     – Wezmą nas za żuli i nie przyjadą – dalej narzekam, wykładając się na marmurowej podłodze, która chwilę później zaplamiona jest szkarłatną krwią. – Matko Boska! – wołam, kiedy mężczyzna łączy się z centralą telefoniczną. Nie przywiązuję uwagi do tego, co mówi, ale kiedy spogląda na mnie z góry, wyłapuję pytanie o środek odkażający. Odpowiadam, że jest w łazience pod umywalką i dodaję, żeby uważał i nie pomylił go z domestosem, ale druga część tego zdania brzmi jak bełkot, więc jego już nade mną nie ma. Wraca po kilku minutach z miską i płynem, moją rękę wsadza w plastik i odkręcając buteleczkę, wylewa jej większą część na moją ranę, która zaczyna niemiłosiernie szczypać. Kręcę się, ale ten trzyma mocno moją rękę, po chwili ją osuszając. Dopiero zauważam, że na podłodze leży duża gaza z opatrunkiem, którą chwilę później zakłada, dość nieporadnie, ale wygląda to stabilnie. Pomaga mi usiąść, a ja przyglądam się ręce z opatrunkiem, którą obmywa z krwi. Zauważam, że już nie rozmawia przez telefon.
     – No i pięknie – ziewam. – Dostajesz order najlepszego ratownika wszech czasów – chcę się oprzeć o podłogę, jednak prawie wywracam miskę pełną krwi zmieszanej ze środkiem odkażającym, co spotyka się z krzywym spojrzeniem Camerona.
     – Wypiłaś za dużo wina – mówi z przekąsem.
     – Wino jest dobre na krew, a teraz mam jej chyba mało.
     – Wino jest dobre, kiedy nie pije się bez umiaru. – Przewraca oczami.
     – A to nie o to chodzi w Sylwestra? O picie bez umiaru? – próbuję wstać, czując tępe pulsowanie ręki. Z kuchni zabieram szmatę i wycieram podłogę.
     – Nie, w Sylwestra na ogół cieszy się z tego, że przyszedł nowy rok. W sensie, że jesteśmy starsi, niż przedtem. Idiotyzm.
     – Właśnie, idiotyzm – tym razem zajmuję fotel, a Cameron kanapę. Biorę łyk wina z butelki. Jest zajebiście dobre i drogie. – Pora wprowadzić nowe zwyczaje.
     – Nowe zwyczaje? – powtarza po mnie.
     Kiwam głową potakująco, z szuflady stolika wyjmując kilkadziesiąt puszek piw, kilka szampanów i wódek.
     – Wiedziałam, że przy samym winie będzie drętwo – odkorkowuję szampana. – Mówią, że on tylko po północy, ale uznajmy, że oblewam jeszcze zeszłoroczny sylwester.
     – Rzuć mi jedno piwo. – Wystawia rękę. – A, i ustalmy coś sobie, żadnego mieszania piwa z wódką.
     Po godzinie drugiej widok przede mną rozmazuje się, kiedy próbuję ustać na nogach. Śmieję się i chichram z byle powodu, podobnie jak Cameron, który też trochę przesadził z alkoholem. Koniec końców nie zarejestrowałam, czy niczego nie zmieszaliśmy, ale skoro jeszcze nie rzygamy, to chyba nie. Muzyka gra głośno z głośników, dudniąc w domu i chociaż nie znamy jej za dobrze, to i tak dobrze się bawimy, tańcząc co jakiś czas i przypadkowo wywracając meble. Takim sposobem dużych rozmiarów fotel spoczywa na ziemi, grzejąc prawy bok. Szafka w komodzie jest chyba wyłamana, bo się nie zamyka po tym, jak za mocno nią szarpnęłam, zasłona spadła razem z kinkietem, a pod oknem jest lepiąca, niezidentyfikowana plama, ale tym wszystkim będziemy przejmować się jutro. Siadam po turecku na podłodze, chwytając miskę z nuggetsami. Nie zostało ich dużo, bo większość zjadłam. Nie wiem nawet czy Cameron spróbował chociaż jednego, ale on co jakiś czas chwytał ze stołu jakieś przekąski i tym sposobem wszystko regularnie znikało z talerzy. Niemożliwym byłoby niejedzenie przez całą noc, więc jednak nie przygotowaliśmy za dużo jedzenia. Z półek zniknęło większość najdroższych - i najsmaczniejszych win - a z półki dwie wódki i kilka puszek piwa. Nigdy nie miałam mocnej głowy, rzadko kiedy piłam, dlatego już po czterech kolejkach zaczęło mi się kręcić w głowie.
     – Co ty robisz? – mówię oburzona, marszcząc brwi, kiedy wyrzuca przez okno sosy do nuggetsów. Mam czerwone policzki i potargane włosy, ale chyba wyglądam lepiej niż sam Cameron. Jego twarz niczym nie różni się od włosów, na co parskam śmiechem.
     – Smakują jak gówno – stwierdza. – Nie możesz jeść gówna.
     Wstaję nagle na równe nogi, podbiegając do Camerona tak szybko, jak tylko moje upojenie alkoholowe na to pozwala. Chwieję się niebezpiecznie, opierając się o jego plecy, a kiedy ten odwraca się w moją stronę, posyłam my przerażone spojrzenie.
     – Cameron – jęczę, patrząc raz na niego, a raz na sosy plamiące biały śnieg za oknem, kiedy słyszymy trzaśnięcie drzwi wejściowych. Zdaje się, że trzeźwiejemy momentalnie, odgłos szpilek rozchodzi się w korytarzu i mam wrażenie, że to dużo głośniejsze od dudniącej muzyki. Trzymam oddech w piersi, oboje patrzymy na wejście do salonu, przez które wkrótce przechodzi moja matka. Przez moją głowę przewija się milion myśli, zaczynając od „co ona tu robi”, kończąc po „co ja tu robię”. Kiedy kobieta widzi, co dzieje się w jej salonie, ma nietęgą twarz, ale nijak tego nie komentuje. Jest ubrana w czarną, przylegającą sukienkę do kolana na ramiączkach. Nie siedzi w szpitalu? Kiedy widzę jej wzrok wiem, że to pora, aby się ewakuować. Odchodzi na piętro, kiedy chwytam Camerona za fraki i ciągnę go do wyjścia, po drodze łapiąc ze stołu te najlepsze jedzenie pod pachy.
     – Pora się zmywać – wpycham do buzi garść chipsów, podając mu kilka puszek piwa, a następnie szybko wsuwam buty na nogi.
     – Gdzie? – mamrocze, przejmując alkohol. – Gdzie idziemy?
     – Pod most – zarzucam na siebie kurtkę, zabierając od Camerona wszystko, co tylko trzyma. – Teraz ty, ubieraj się, tylko cicho a szybko – popędzam go szeptem.
     – Dobra, już, już – wzdycham na jego powolne ruchy.
    Wychodzimy na dwór w pośpiechu, moja kurtka trzyma się tylko na kapturze zarzuconym na głowę, więc wciskam szybko ręce w rękawy, otulając się miękkim szalikiem. Jem czwartą babeczkę, kiedy przechodzimy przez furtkę. Niektórzy nadal puszczają petardy, witając nowy rok.
     – Co teraz? – odwijam piątą babeczkę z papierka, wciskając ją do ust. Mroźne powietrze smaga mnie po policzkach, kiedy próbuję nadążyć za szybko idącym wzdłuż ulicy Cameronem.
     – Mieliśmy iść pod most.
     – Ty tak na poważnie? – patrzę na niego krytycznie. – A może wyjedziemy znowu?
     – Wyjedziemy? – powtarza. – Teraz?
     – Jesteśmy pijani – mrużę oczy na jego fatalny pomysł. – Rano. Jak wytrzeźwiejemy.
     – Mam dzieci. – Zwiesza głowę.
     – Jakoś wcześniej ci to nie przeszkadzało – wzruszam ramionami. – Ale okej. To idziemy do mnie, spać mi się chce.
     – Fajnie by było wyjechać, ale nie wiem, czy mogę je zostawić u Lane – mruczy.
     – Nie sprezentowałeś im traumy ostatnim razem, są bardzo samowystarczalne. A Lane przynajmniej będzie szybciej się żyło.
     Wzdycha.
     – Gdzie pojedziemy?
     – Do Calor, tam, gdzie w końcu nie dotarliśmy. Brzmi atrakcyjnie, co?
     – Będziemy leżeć na plaży? – Unosi brew. – Dobra.
     Wydaję z siebie bliżej nieokreślony odgłos oznaczający triumf. Po drodze prawie zabijam się na oblodzonej szosie, a kiedy Cameron zauważa, że „o, fajnie się sunie”, przez następną godzinę ślizgamy się po pustej ulicy. Najpierw kucam za Cameronem, łapię go za ręce a on biegnie za mną, potem na odwrót, a na koniec sami, na nogach. Kiedy dochodzimy do mojego mieszkania jesteśmy zgrzani, czerwoni i bardziej pijani, niż przedtem, więc po prostu kładziemy się spać, uwaga, w jednym łóżku, bo dwóch nie posiadam, a jak stwierdziliśmy, jedna noc w te czy we wte nas nie zbawi.

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz