15 sty 2020

Od Camerona C.D Brianne

     Przywykłem do tego. Żadnego wrażenia nie robi więc tępy ból w czaszce, wszechogarniające zdezorientowanie i nienaturalnie nachalne światło, które dociera do moich oczu ze zdwojoną siłą – żadne z nas nie wpadło na pomysł, żeby od gadającego mieszkania zażądać zasunięcia rolet. Nie mówię ani słowa, czując straszną suchość w gardle, nie odchrząkuję, po prostu leżę, zaciskam powieki, sporadycznie przecieram je dosłownie jednym palcem, nie mam siły przerzucić drugiego ramienia zza pleców. Wzrokiem błądzę między stojącymi w pokoju szafkami, na żadnej nie ma praktycznie niczego, Brianne ciągle się nie rozpakowała. Swoją drogą, no tak, jestem w mieszkaniu Brianne i jeżeli ktoś zapytałby mnie, w jaki sposób tam trafiłem, bez krzty zawahania odpowiedziałbym, iż nie mam pojęcia. Pamiętam zaledwie fragmenty, moje wspomnienia obejmują pojedyncze ujęcia z dzisiejszej nocy – byliśmy w domu Waldorffów, trochę wypiliśmy, a zanim to, utknęliśmy w piwnicy. Albo odwrotnie, najpierw wypiliśmy, później utknęliśmy. Mniejsza z tym. To są te najwyraźniejsze. Nieco gorzej z tymi późniejszymi, z którymi, prawdę mówiąc, mam jeszcze większy kłopot. Brianne zraniła się z dłoń i… to tyle. Mam nadzieję, że przynajmniej ona rozświetli mój umysł. Póki co, odpoczynek wydaje się najrozsądniejszą opcją.
     Otóż nie, nie do końca.


     Dopiero teraz orientuję się, co mnie obudziło. Nie była to własna wola, nie zrobiłem tego sam z siebie, rzecz jasna. Dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy, zaabsorbowany opisywaniem mojego kaca, ale powodem okazuje się wesoło podskakujący telefon, który od parunastu sekund wibruje w najlepsze, wydając z siebie straszne, zdecydowanie głośne dźwięki. Zbyt głośne. Zmuszony do jakiejkolwiek reakcji, przerzucam nieszczęsne ramię, żeby złapać go w dłoń i przynajmniej spojrzeć na wyświetlacz. Trzynasta siedemnaście, pięknie. Jedna wiadomość i dwa połączenia, czyli, jak widzę, pełna kultura ze strony Jane. Jane, no tak. Ma dzieci. Biedna Jane, dlaczego ją z tym zostawiłem. Odciskiem kciuka odblokowuję go, wybieram zieloną słuchawkę przy numerze dziewczyny, dociskając ekran do ucha. Cholera jasna, od tego pikania zaraz pękną mi bębenki.
      – Odwieźć dzieci?
     Z opóźnioną reakcją marszczę brwi.
     – Cześć – mamroczę. – Dzwoniłaś, więc…
     – Nie dzwoniłam – dziwi się. – Chcesz dzieciaki z powrotem? Zdecyduj się. W tej chwili bawią się z sąsiadami.
     – W takim razie… – przerywa mi ziewnięcie. – W takim razie niech jeszcze u ciebie posiedzą, złotko – dobitnie akcentując ostatnie słowo. – Doprowadzę się do porządku i przyjadę.
     Rozłącza się jako pierwsza. Zaciekawiony wchodzę w rejestr połączeń, gdzie, och, faktycznie, na szczycie listy nie figuruje imię Jane, tylko nazwisko ojca Raven. Jestem zbyt nieprzytomny, żeby z nim rozmawiać, to pewnik. Dlatego odkładam telefon na szafeczkę i, korzystając z energii, którą w sobie zgromadziłem, przewracam się na drugi bok, przodem do Brianne. Ona leży na prawym, co oznacza, iż jesteśmy skierowani ku sobie, z tą różnicą, iż dziewczyna śpi, a ja, cóż, cierpię, przykrywając twarz poduszką. Nie ruszę się stąd. Na pewno nie do wieczora.
     Nagle materac zaczyna się uginać.
     – Brianne? – pytam przytłumionym głosem. – Żyjesz?
     – Tak. A co?
     – Tylko pytam – usprawiedliwiam się. – Wszystko w porządku? – Przewracam się na plecy, zrzucając poduszkę.
     – Prawdopodobnie zaraz się na ciebie zrzygam, ale jest w porządku.
     Uśmiecham się smętnie.
     – Właśnie dlatego pytam.
     – A co, ty nie?
     – Obawiam się, że jestem bardziej doświadczony – parskam. – Nie wiem, czy to pozytywna cecha w tej sytuacji. – Powoli unoszę się, podpierając o materac łokciami. Kręci mi się w głowie, nieomal nie upadam z powrotem. Staram się ignorować tępy ból z tyłu głowy. – Nie mam ochoty na żadne jedzenie, ty zapewne podobnie. – Patrzę na nią podejrzliwie, kiedy pustym wzrokiem spogląda na mnie spod przymrużonych powiek. – Do popołudnia będziemy niezdolni do życia, ale nie możemy wymiotować po kątach, więc póki co powstrzymaj się ze wstawaniem. Pamiętasz coś z wczoraj?
     – Pewnie – woła. – Przyszła matka. Może Cindy się wybudziła?
     – Twoja siostra? – Marszczę brwi. – Z tego co kojarzę, pani Waldorff wyglądała, jakby wróciła z rozdania nagród filmowych, a nie ze szpitala, po całonocnym czuwaniu.
     – A no, pewnie tak. – Przeciąga się, ziewając. – Pomijając jej zaćpane oczy, to tak. Ale to już rodzinne.
     – Nie zwróciłem na to większej uwagi, chyba. Swoją drogą, czy przypadkiem nie zaproponowałaś mi kolejnej niesamowitej podróży? – zmieniam temat.
     – Ta. Chyba można tak powiedzieć, pamiętaj tylko, że mi odmówiłeś.
     “Pamiętaj tylko”, och, liczy na zbyt wiele.
     – Pomijając fakt, że nie, nie pamiętam, najwyraźniej nie byłem skory do podejmowania ciężkich decyzji. – Przewracam oczami. – Nadal jesteś chętna?
     – Pewnie tak, nie mam nic do stracenia, ale baba od baletu mnie zabije.
     – A mnie Carey. Poza tym nie ma żadnych przeciwwskazań. Świetnie. – Unoszę kąciki ust. – Kiedy wyjeżdżamy?
     – Jutro.
     Rozchylam powieki, ale, nie mówiąc już nic, przerzucam się na drugi bok.

     Brianne nie żartowała. Oczywiście, że nie żartowała. Gdyby tak było, nie stałbym na niemal pustym peronie z tym samym plecakiem, w niemal tych samych (wypranych!) ubraniach, co zaledwie miesiąc temu, wówczas nie czekałbym na nią już parę minut, tylko grzałbym się w łóżku, jako że, do cholery, jest czwarta rano i nadal nie dochodzą do mnie poniektóre bodźce czy informacje, a oczy samoistnie sklejają. Choć w głowie mam natłok myśli, na zewnątrz wyglądam po prostu koszmarnie, jakbym imprezował cały weekend i właśnie wracał do swojego miasta, na kacu, rzecz jasna. Nasz cel jest jasny, przynajmniej taką mam nadzieję – Calor, kraj na północnym zachodzie, gdzie nawet zimą temperatury sięgają dwucyfrowych liczb wahających się w granicach trzydziestu stopni. Swego czasu myślałem nad podróżą do stolicy, jednak zawsze odrzucała mnie cena, równocześnie przyciągało turkusowe morze i białe plaże, dokładnie takie, jak na filmach. Mam nadzieję, że właśnie takie Calor dane będzie mi odwiedzić za paręnaście godzin, a nie jakieś obrzeża, które niczym nie różnią się od standardów shilienowskich wybrzeży, nie grzeszących urodą. Tym razem biorę więcej pieniędzy (chociaż tak czy inaczej muszę oszczędzać, bo po powrocie muszę mieć na jedzenie inne, niż chleb z masłem, Raven by się wściekła po dwóch dniach), poza śpiworem koc, słowniczek shilienowsko-calorski, jeszcze więcej pieniędzy, baterie, latarkę i parę innych rzeczy, które wylądowały na samym spodzie plecaka. Mam też moją niezawodną cegłę, ale i normalny telefon, żeby nie umierać z nudów, grając po raz setny w wężyka. Ciekawe, czy Brianne się przygotowała. To znaczy, tak, wiem, że się przygotowała, ale chodzi mi o to dosłowne “przygotowała” – czy wzięła nieco większy zapas leków. O, idealnie, właśnie idzie w moją stronę, dowiem się. Ubiega mnie, witając się. Zamykam i otwieram usta przez parę sekund, z uniesionym palcem.
     – Ciebie też miło widzieć – ironizuję. – Gotowa na podróż swojego życia?
     Kiwa ochoczo głową, niczym małe dziecko zabrane do parku rozrywki. Urocze porównanie.
     Wsiadamy do pociągu na peronie siódmym, zajmujemy miejsce w kompletnie pustym przedziale i, nastawieni na brak tłumów, rozkładamy się na wszystkich siedzeniach – ja zajmuję wszystkie po prawej stronie, ona zaś po lewej. Niechętny do rozmów od razu zsuwam się na drugie siedzenie, układam głowę na trzecim, czyli na plecaku. Zamykam oczy, które, co mnie wcale nie dziwi, od tej pory nie będą chciały się otworzyć, jakkolwiek głupio to nie brzmi.
      – Brianne… – Odwracam głowę w jej stronę. Jej imię mimowolnie wyrwało mi się z gardła, chociaż przed chwilą byłem, hoho, tak bardzo zmęczony. – Pewnie na mnie nakrzyczysz, ale masz wystarczająco dużo naklejek? Cholera, nie. – Przecieram twarz dłonią. – Tabletek. Miałem na myśli tabletki.
     – Zależy o jakie pytasz. A co, chcesz jakąś? Bo mam do zaoferowania cały arsenał, od uspokajaczy po twarde narkotyki. – Uśmiecha się uroczo.
     – Doskonale wiesz, o czym mówię – mówię z nieudawaną powagą, tym samym dając jej do zrozumienia, jaką wagę ma sytuacja.
     – Mam wystarczająco, a przynajmniej na miesiąc, chyba że przyjdzie mi do głowy brać trzy razy większą dawkę. To wtedy mam na dwa tygodnie – mamrocze.
     Jeżeli brałaby trzy razy większą dawkę, liczba dni zmniejszyłaby się proporcjonalnie o trzy razy – wynik to dziesięć dni, a nie czternaście. Czternaście to praktycznie połowa miesiąca. Zresztą, to nie jest istotne, o takich wczesnych porach mózg pracuje gorzej.
     Jak wcześniej zasypiałem na stacji, tak teraz nie ma szans. Robię wszystko, byle się czymś zająć – strzelam z palców, liczę przerwy między sufitowymi płytami, w głowie gram w kółko i krzyżyk, myślę o Raven, o Isaiah, o Raven Sr., o Calor, o tym, jak nieodpowiedzialny jestem, myślę też o Brianne, która sam nie wiem czym się zajmuje, bo od pewnego czasu ani razu nie zerkałem w jej stronę.
     – Nudzę się – stwierdzam. – Co robisz?
     Zarzucam nogę na nogę, obserwując krajobraz za szybą.
     – Próbuję sobie wyobrazić, że ciebie tu nie ma i odpocząć jeszcze chwilę przed podróżą i twoim towarzystwem dwadzieścia cztery na siedem – mruczy. Siedzi z głową odchyloną do tyłu i przymkniętymi oczami.
     Przewracam oczami.
     – Niemiło – rzucam, sięgając po telefon. – Idę do łazienki.
     Brianne zaoferowała się, poświęciła, czyli, innymi słowy, idzie ze mną, jako towarzyszka długiej podróży. Pociągowe toalety nie są szczytem moich marzeń, nie przypadają mi do gustu, kiedy muszę wejść do śmierdzącej kabiny (o stokroć bardziej współczuję dziewczynom, które muszą siadać na deskach, te w męskich są mokre, ohyda). Myję rączki i wychodzę, zastając Bri czekającą na mnie u progu.
     – Czysto i świeżo. – Uśmiecham się perliście.
     Bez słowa wracamy do przedziału i siadamy na swoich miejscach. W poszukiwaniu podręcznej torebki, desperacko przetrzepuję każdy kąt, zaglądam pod siedzenia. Brianne, zaabsorbowana widokami za oknem, najwyraźniej nie zwraca na to uwagi. Zniknęła. Nie ma jej.
     – Mój telefon – szepczę. – I pieniądze. Dokumenty. – Podnoszę się do siadu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz