28 sty 2020

Od Theo C.D Louise

Dzieciaki były, są i zawsze będą okrutne. Można zabawić się w to, by odpowiednio ich szufladkować, ale w grupie każdy z osobna staje się pieprzonym zwierzęciem, prawie jak stado hien na sawannie. Głośne chichoty były ostatnim, co słyszałem przed niespodziewanym hukiem petardy, która oprócz tego, że solidnie mnie ogłuszyła, prawie spaliła mi zarost, to jeszcze zraniła mnie w piszczel. Wygląda to paskudnie — w poszarpanej wyrwie w spodniach sączy się krew. Syczę z bólu pod nosem, oglądam się na uciekające dzieciaki, które po raz pierwszy od dawna chyba ucichły. Pomimo bólu kontynuuję swoją podróż do Louise, bo, chcąc nie chcąc, jest ona w tym momencie jedyną deską ratunku, pomijając znienawidzony już przeze mnie szpital. Dziewczyna pcha mnie do środka. Wreszcie mogę złapać pełny oddech, gdyż wcześniej były to wyłącznie daremne, urwane  w połowie i zamknięte w płucach próby pochwycenia go.

Jestem na tyle ogłuszony, że pytanie Louise ledwo do mnie dochodzi. Właściwie łapię się nawet na małym wstydzie, bo w końcu skąd wiem, czy życzy sobie mojej obecności częściej, niż to potrzebne. Przecież ma własne życie, w tym prywatne lokum na wyłączność, w tym rodzinę, chłopaka, może nawet niedługo jakieś dziecko (okej, bez przesadyzmu) — a ja beztrosko się w to wbijam, jakbym nie miał żadnego innego, cholernego zajęcia. Swoją drogą żadnego męskiego osobnika tutaj nie ma. Odkąd pamiętam, nigdy nie spotkałem Noah w mieszkaniu Louise. Nawet przychodząc tu czysto spontanicznie, żeby poplotkować na temat ulicznych absurdów, o jakich się nasłuchałem. Nigdy. Nawet Nostradamus nie musi mówić, że z tej mąki chleba nie będzie. Jednak związki i miłość to nie są tematy mi znane.
— Chodziłem sobie po mieście, gdy znikąd jakieś pieprzone dzieciaki rzuciły mi dla śmiechu petardę pod nogi — mamroczę z bólem, opierając się o wyspę kuchenną. — Ale wiesz co, ja się nie śmiałem.
Dziewczyna wydaje z siebie absurdalne parsknięcie na moje słowa.
— Może to te same dzieciaki, które podrzuciły mi martwego kota pod drzwi. To by się zgadzało. — Pomaga mi dojść do kanapy, ciągnąc za sobą stołek, na którym mógłbym zapewne położyć nogę. Gdyby Watson miała trzecią rękę, niosłaby jeszcze apteczkę. Może uśmiechnąłbym się na tę myśl, ale pieprzony, krwawiący piszczel mi w tym nie pomaga.
— Nie zgadzałoby się. Myślałem, że mnie lubią — rzucam żartobliwie.
Kiedy kładę ostrożnie nogę na taboret, podwijam sobie nogawkę z taką miną, jakbym co najmniej miał zobaczyć coś skrajnie odrażającego.
I wiele się nie pomyliłem.
— Theo... jesteś pewien, że nie chcesz z tym jechać do szpitala? — Spojrzenie Rudej pełne wątpliwości unosi się wprost na mnie.
— Jestem pewien. — Kiwam głową. Oglądam piszczel jeszcze raz. Choć nie wygląda ciekawie, nie waham się przed lekkim zlekceważeniem tego. — Wystarczy, że to przemyję i owinę w bandaż.
Piszczel ocieka krwią. Lekkie, ciemniejsze zagłębienie daje mi do zrozumienia, że petarda rozdarła odrobinę skóry. Szczypie już teraz, a co dopiero, kiedy poleję to wodą utlenioną. Po co ja w ogóle o tym wspominałem?
— Mogę ci pomóc, ale wiesz, nie jestem profesjonalistką w medycynie. Jeśli coś zepsuję, to...
— Nic nie zepsujesz — odzywam się pewnie i ciepło, próbując dodać jej odrobinę pewności w tym, co ma zrobić. — Dzieciaki już to zepsuły. Gorzej nie będzie!
— Zdziwiłbyś się. — Głośno nabiera powietrza do płuc i je stamtąd wypuszcza.
— Nikt cię nie pospiesza.
— Nie stresuj mnie, dobrze? — Watson chyba odrobinę panikuje. W odpowiedzi unoszę ręce w akcie obrony i postanawiam chyba już nic nie mówić. Zostawiam wszystko w jej niezawodnych rękach.
Wpatruję się w ranę, oddalam od niej wzrok. Znowu to powtarzam, ilekroć Louise zbliża gazik nasączony wodą utlenioną do mojego rozwalonego piszczela. Zawsze to mogło być znacznie gorsze miejsce. Petarda mogła zrobić większe szkody — jak absurdalnie by to nie brzmiało, w ten sposób się pocieszam i zajmuję swoje myśli aż do momentu, kiedy Louise kończy.
Nie hamuję się przed częstym mamrotaniem i syczeniem. Wprawdzie kiedy ból sam ze mnie wyrywa każdy dźwięk, to nie mam nic innego do powiedzenia. Wkurzam tym Rudą? Być może, przez co próbuje to wyrazić mocniejszym dociskaniem gazika.
— Myślę, że skończyłam.
Oddycham z ulgą, czując jak Louise obejmuje piszczel miękkim bandażem. Ból ćmi jeszcze tylko trochę, ale w dużej mierze łagodnieje.
— Dzięki — rzucam jej uśmiech. — Wiedziałem, że to dla ciebie pestka. — Poprawiam odrobinę położenie bandażu.
— Dobrze, że przynajmniej ty to wiedziałeś. — Chwyta pudełko zwane apteczką i chowa w nim wszystkie pozostałości.
Stabilnie stawiam nogę na podłodze, powoli nią ruszając. Moją twarz wykrzywia grymas bólu, ale stwierdzam, że mogło być znacznie gorzej. Zresztą tacy jak ja, na ulicy wychowani, zawsze ze wszystkiego wyjdą. Wychodzę nawet z założenia, że niektórzy bezdomni, w tym alkoholicy, narkomani, są paradoksalnie zdrowsi i mają więcej szczęścia niż pani, która żyje całe życie zdrowo i bezpiecznie, a wreszcie choruje na niespodziewanego raka i umiera. 
Złego diabli nie chwytają. 
Tylko, że ja nie byłem zły — przynajmniej teraz.
— Skąd przybywasz? — Z zamyślenia wyrywa mnie głos dziewczyny.
— Może nie uwierzysz, ale szukałem pracy — mamroczę. — Żadnych to skutków jeszcze nie przyniosło, ale nie zniechęcam się.
— To tak jak z moim rozmyślaniem, gdzie chcę pójść na studia. — Wzdycha Lou, wyraźnie zmieszana myślą o swojej przyszłości. 
Ale ja zmieniam temat, nie wiedząc nawet, co mnie do tego popycha.
— Gdzie jest Noah? 
Watson obdarowuje mnie pytającym spojrzeniem.
— Noah?
— No Noah. Twój chłopak — odzywam się.
— No tak, przecież wiem, ale on tu nie mieszka — mówi tak, jak gdyby było to oczywiste. 
— Myślałem, że spotykacie się często, a nie wpadłem na niego ani razu. Często też widzę, jak jesteś poddenerwowana, więc jeśli to przez niego to możesz...
— Nie. — Stara się o wewnętrzną kontrolę, jednak wypowiada się porywczo z kamienną twarzą. Unoszę na nią uważne spojrzenie, pragnące dowiedzieć się, co było powodem takiej reakcji. — Jest naprawdę dobrze, a ty... ty nie powinieneś myśleć za dużo o tym, o czym nie masz pojęcia.
— Nie mam pojęcia o związkach i miłości? — pytam ciszej. — Może masz wielką rację.
Watson ponownie wydobywa z siebie ciężkie westchnienie. Tym razem odwraca spojrzenie, w sumie całą głowę, byleby nie musieć spojrzeć mi w oczy.
— Nie, Theo, chodzi mi o to, że to sprawa między mną a Noah. 
— Więc jednak coś jest na rzeczy — dociekam i najpewniej był to nieodpowiedni ruch, bo czuję już, że jestem totalnie wścibski, ale ja wyłącznie chcę zyskać pewność, czy u Louise w porządku. O różnych rzeczach sobie mówiliśmy, o Noah też usłyszałem parę słów, ale nigdy aż tak nie broniła tego tematu. — Praca nie jest wszystkim. Możesz mu to przekazać. — Podnoszę się z miejsca. Troszczenie się o dobro mojej przyjaciółki znosiło się także do tego, że nieszczególnie lubiłem patrzeć, jak ktoś nie ma czasu, uczuć dla tak dobrej, kochającej osoby. Wręcz denerwujące było całe te niesprawiedliwe traktowanie; wówczas samo spojrzenie na jej smutną, rozczarowaną i znudzoną twarz to jak cios w serce kogoś, komu na niej zależy. Oczywiście, zależy mi na niej, ale tak, jak na przyjaciółce.
Ale chyba naruszyłem dzisiejszą granicę Watson.
— On przynajmniej pracuje. Tak jak ja w przyszłości, chce zadbać o swoje zarobki, musi z czegoś żyć, prawda?
— Ach, tak, oczywiście. Miło mi, że sugerujesz, że to ja nie pracuję. Przepraszam, że cholernie staram się to zmienić, ale dookoła mają mnie za menela i nie dają nawet szansy. Dzięki za opatrunek, ale pora na mnie. — Kuleję do wyjścia. Próbuję zrobić to nad wyraz szybko, nie zwracając uwagi na ciszę, która zalęga się między nami.
Nie wiem, co we mnie trafia, ale jestem zdenerwowany. Naprawdę zdenerwowany. Tak bardzo, że przestaję zwracać uwagę nawet na mróz panujący dookoła — moje wnętrze rozpalają emocje i widocznie to wystarcza, bym chwilowo nie przymarzł do chodnika. Szczelnie okrywam swoje ciało płaszczem. Czuję, że powoli przemaka, lecz idę dalej, nie wiedząc nawet, dokąd zmierzam. Słyszę tylko, jak w kieszeni grzechoczą mi drobne. 

*

Każdą moją myśl zasnuwa splamiona grzechem mgła. Wszelkie uczucia i emocje krążące wokół mojej głowy nasilają się, przez co czuję ich ciężar na swoich barkach. Jest on nie do zniesienia. Jestem powoli i żałośnie topiony w butelce taniego, gorzkiego alkoholu. Trzymam w ręce pozostałości mojej własnej zguby, jak i zguby mojego ojca, w którego nagrobek się wpatruję. Lee Andrews. 
W jednej chwili śmieję się smętnie.
W drugiej już ronię strumień łez. Zaciskam w gardle każdy szloch. Padam na mokre, pościerane kolana, czując niezwykle przeszywający mróz pod sobą. Jestem pijany. Wiem, że jestem. Czuję się kiepsko — w głowie mi się kręci, brakuje mi stanu euforii. Jest tylko smutek i zatracenie, niepoparte żadną namiastką zdrowej myśli. Jak gdybym sam, bez deski ratunku, tonął w butelce. 
Powoli zaczynam tego żałować.
— Coś ty sobie myślał, menelu? — mówię głośno. Oświetla mnie latarnia miejskiej. W jej rażącym świetle widzę pędzące w wietrze płatki śniegu, które w końcu wchodzą mi w twarz. 
Znowu spoglądam na nagrobek. Wstaję i spluwam na niego. Potem znowu płaczę bezgłośnie.
— Nienawidzę cię. N i e n a w i d z ę. Zmarnowałeś mi życie. Jesteś pieprzonym, egoistycznym alkoholikiem, choć mogłeś mieć, kurwa, wszystko, co chciałeś. A nie masz nic. Upadłeś tak nisko, jak tylko się da. Powinieneś się wstydzić, gdy przychodzę do ciebie. — Rzucam butelkę w śnieg. Od razu znika w białym puchu tworzącym sporą zaspę. — Gdy przychodzę do ciebie i nie umiem się uśmiechnąć. Gdy nie umiem powiedzieć „tato, tęsknię za tobą” czy „dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś”. Co myślałeś sobie, gdy chlałeś po dniach i nocach, nie jadłeś, rzygałeś i kasłałeś jak gruźlik, a za ścianą ryczał twój jedyny dzieciak, który bał się chociażby na ciebie spojrzeć, bo zobaczyłby kompletny wrak człowieka i nędzę w czystej postaci? Moje życie ledwo się zaczyna, a już widzę dla siebie pieprzony, jebany koniec, bo jestem dokładnie takim samym, beznadziejnym nieudacznikiem jak ty. Dziękuję, kurwa, bardzo! 
Nastaje cisza. Do moich uszu wpada tylko pisk wichury. Moje ciało marznie coraz bardziej. Ruszam słabym krokiem do wyjścia z cmentarza, na ulicę, która mieni się i błyszczy od lodu. Nie wiem, czy do niej docieram. Świat ciemnieje mi w oczach, senność ogarnia mnie niczym matczyne ręce. 
Beztrosko zasypiam, padając na śnieg.

Louise?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz