23 sty 2020

Od Charlie C.D Brooke

     Na nagich skrawkach skóry poczułam charakterystyczny chłód lipcowego poranka. W cienkiej, gdzieniegdzie prześwitującej piżamie z dawnych lat wynurzyłam się za drzwi niczym zjawa zbudzona z wiekowego snu, z podkrążonymi oczami, zamglonym spojrzeniem i niemałym bałaganem na głowie — dosłownie i w przenośni. Dopiero w tamtej chwili, kiedy bosą stopą nastąpiłam na chropowatą, zimną kostkę, dotarły do mnie wszystkie istniejące bodźce. Nie mniej zdezorientowana rozejrzałam się dookoła — zerknęłam na dom sąsiadów, na zaniedbane tuje nieopodal naszego płotu, w głąb korytarza, zagraconego pudełkami po jedzeniu i niewyniesionymi butelkami wina, finalnie przeniosłam spojrzenie na oczekującą mnie Brooke. Poczułam znajomą woń, mieszankę wszystkich zapachów dochodzącą z wnętrza mojego lokum, a kiedy w całej okazałości przekroczyłam próg, doszedł mnie także zapach trawy, rosy, otoczenia, spotęgowany deszczowymi rewelacjami, które miały miejsce tej nocy. Wzięłam głęboki wdech, otrzepałam krótkie spodenki z niewidzialnego kurzu i, przysięgam, to wszystko trwało lata, a nie zaledwie parę sekund, jakie oddzielało nas od nadchodzącej porażki. Instynktownie złapałam za włosy, potrząsnęłam nimi, przywołałam do porządku. Fakt, iż Brooke widzi mnie w takim stanie, powodował u mnie co najmniej skręt żołądka, ponieważ, bądź co bądź, niewiele się zmieniło od naszej wyprawy nad jezioro i w dalszym ciągu nie byłam przekonana do pokazywania swoich nóg w pełni. Odsunęłam się o krok — na mojej drodze stanęła ściana, więc odbiłam się od niej, wydając z siebie niepożądany dźwięk przypominający pokraczne stęknięcie.


     Kiedy odzyskałam świadomość i mniej więcej zorientowałam się, że moje pięć sekund, które mogłam przeznaczyć na rozeznanie się w sytuacji i rozbudzenie, minęło, toteż zadałam pierwsze pytanie, jakie przyszło mi na myśl:
     — Brooke? Co ty tu robisz?
     Istotnie — obecność dziewczyny wybiła mnie z rytmu, była dosłownie ostatnią osobą, jaką spodziewałam się w tym domu zobaczyć. Równocześnie widziałam i wiedziałam, że potrzebuje mojej pomocy. Zdradzała to jej mimika, spojrzenie, ruch ciała, wszystkie znaki mówiły: Charlie, przydasz się na coś. Czekałam na wyjaśnienia całą wieczność, w której  trakcie przyjaciółka wyprostowała się, a nawet zmieniła wyraz twarzy.
     — Chcę znaleźć mojego ojca. — Przez ułamek momentu miałam wrażenie, że to zdanie padło gdzieś w moich myślach, sytuacja przydarzyła się w mojej głowie, a za chwilę, za dosłownie sekundę, Brooke powie coś zgoła innego, poda jakikolwiek inny powód, dla którego stanęła przed moją furtką lipcowego poranka, tak, jakby od mojej obecności zależało jej życie. Miałam nieodpartą chęć odpowiedzenia, iż to misja samobójcza, jednak prędko ugryzłam się w metaforyczny język, zacisnęłam szczękę, potarłam oko, dwojąc się i trojąc w poszukiwaniach sensownego zdania.
     Zamiast tego, w głowie rodziło się coraz to więcej pytań — sensownych bardziej i mniej, kulturalnych, ale i bezczelnych, które szybko odsuwałam w cień. Tak bardzo chciałam wiedzieć, dlaczego chciała to zrobić i dlaczego, do cholery, szukała kolejnej sprawy, którą mogłaby się katować. Dlaczego chciała odnaleźć człowieka, który ją skrzywdził, który pozwolił jej dorastać bez ojca, w niepełnej rodzinie, który zranił jej matkę i spowodował to całe zamieszanie? Dlaczego nie mogła odpuścić, pogodzić się z tym, że ten mężczyzna to potwór niezasługujący na kolejną szansę, że poszukiwania to tylko stata czasu, że… że znowu się zawiedzie? Że spowoduje falę smutku. Że tak bardzo ją zrani. Pytań były miliony, podobnie jak z powodami, ale nie odważyłam się zadać ani jednego. Zaabsorbowana roztrząsaniem tej sprawy w mojej własnej głowie, zapomniałam, że w ustach mam język. Niepewnie otworzyłam usta, wiedząc, jak strasznie drżą mi dłonie, ale nie zdołałam wydusić z siebie żadnego słowa.
     Bo pojawiła się w drzwiach, jak największy koszmar.
     Nie wiem, jak mogły umknąć mi te ciężkie kroki, ciężki oddech i ciężki charkot wydobywający się z jej gardła każdego poranka. Nie wiem, dlaczego aż tak bardzo mnie to sparaliżowało, kiedy matka wyminęła mnie niezgrabnie i stanęła tuż przede mną, z groźnym, domagającym się wyjaśnień wzrokiem utkwionym w Brooke. Mogła pomyśleć, że dopiero wstała, iż ją obudziła i stąd to niezadowolenie. Nic bardziej mylnego. Beatrice wymiotowała od pół godziny, gorzko pokutując zeszły wieczór spędzony w upojnym towarzystwie amanta oraz drogiego wina, a nawet dwóch albo trzech, patrząc na butelki w kącie wiatrołapu. Zdenerwował ją przeciąg. Albo to, że ktoś mnie odwiedził. Albo to i to.
     Wbiłam przepraszające spojrzenie w wyraźnie zdezorientowaną Middleton.
     — Co się tu dzieje?
     Próbowałam wydobyć z siebie krztę odwagi. Bezskutecznie. Zmiażdżyła mnie swoją obecnością, a ja czułam się straszliwie, bo, pomimo takiej możliwości, nie zrobiłam nic. Byłam wściekła na siebie i swój organizm za brak reakcji, jakiegokolwiek sprzeciwu.
     — Wyszłam na spacer, ale się zgubiłam. — Uśmiechnęła się pocieszająco. — Telefon mi się rozładował i zapukałam do państwa z zapytaniem, czy mogłabym pożyczyć ładowarkę, przynajmniej na moment. Jeżeli to kłopot, już pójdę.
     Beatrice ta odpowiedź nadwyraz nie usatysfakcjonowała. Ba!, zadziałała jak płachta na byka, bowiem, po zmierzeniu jej od stóp do głów krytycznym spojrzeniem, gwałtownie odwróciła się w moją stronę. Poczułam nieświeżość jej ust i charakterystyczny zapach alkoholu, który osiadł na niej na dobre.
     — Znasz ją? — Padło kolejne pytanie, a ja nieustannie tkwiłam w jednym miejscu, z trudem nadążając za tym, co miało miejsce. — Zadałam ci pytanie, Charlie! — Popchnęła mnie nieznacznie, acz tak, iż po raz kolejny uderzyłam w ścianę. Zamrugałam kilkukrotnie, powstrzymując napływające łzy.
     Pokręciłam delikatnie głową, wydawałoby się, że niepewnie, jakbym wahała się, czy twarzy Brooke jest mi znajoma, czy wręcz przeciwnie. Kątem oka zerknęłam na oczekującą przy furtce szatynkę, później z powrotem na mamę. Na krótką chwilę szczęście uśmiechnęło się do mnie — Beatrice pognała do łazienki, uprzednio łapiąc się za twarz. Zwinnie pokonałam dzielące mnie od Brooke schodki i otworzyłam nieznacznie furtkę.
     — Przepraszam za nią. Nie chciałam, żeby tak wyszło. — Wzięłam głęboki wdech. — Wróć do domu albo przynajmniej znajdź jakieś ustronne miejsce i do mnie zadzwoń. — Złapałam ją za ramię, poklepałam kilkukrotnie, po czym z trzaskiem zamknęłam zamek. Na palcach, co wydawało się absurdalne po tak donośnym trzaśnięciu, wróciłam do środka, w pełni przygotowana na kolejną awanturę.
     Nie wiem, którą wersję Beatrice Graham lubiłam bardziej albo inaczej, której nienawidziłam mniej — Beatrice, która zapomina, że ma dziecko, wychodzi wczesnymi porankami i wraca późnym wieczorem, inkasuje pieniądze z konta taty non stop, ale przynajmniej pozwala mi żyć i, w miarę możliwości, dba o siebie oraz swój wizerunek, czy zgorzkniałą pseudorodzicielkę, jaka aż zanadto uświadamia sobie, iż ma młodą córkę, nad którą powinna się pastwić na okrągło. Wtedy była tą drugą sobą. Patrząc na to z perspektywy czasu, odnoszę wrażenie, iż to właśnie tamta Beatrice była swoim najgorszym uosobieniem.

     Ułożyłam się na łóżku. Leżąc na plecach, dokładnie przyglądałam się niecelowo powstałym na moim suficie wzorom z nierównego tynku, śledziłam każde pęknięcie, które na przestrzeni lat przyzdobiło mój pokój. Miałam wyciągnięte w kierunku poduszek nogi, ramiona zwisały swobodnie z materaca, przez co niekiedy przechodziła przez nie fala mrowienia. Poruszałam nimi w takt puszczanej z laptopa muzyki, kiwałam stopą. Od dwudziestu minut oczekiwałam tego przeklętego telefonu — siedziałam jak na szpilkach, odliczałam, zajmowałam myśli czymkolwiek, byleby nie wpuścić do nich tych najczarniejszych myśli. Prawdę mówiąc, ja naprawdę nie chciałam dobijać się sprawą ojca Brooke. Nie chciałam pochylać się nad tym i zastanawiać nad wszystkim, rozbijać to na czynniki pierwsze czy przeżywać tak, jakbym ja była na jej miejscu. Nie chciałam myśleć zbyt wiele — ba!, jedyne, czego w tamtej chwili pragnęłam, to wyłączenia myśli na przynajmniej parę godzin, pragnęłam detoksu, odpoczynku. To całe zamieszanie jest przytłaczające, nawet nie wiem, jak na nie reagować i co mówić, a o czym nie rozmawiać. Od pewnego czasu miałam wrażenie, że zamiast uczestniczyć w tych wydarzeniach, jak na początku było, stałam gdzieś z boku, odsunięta, potrzebna w nielicznych sytuacjach. Mimo tego ciążył na mnie ciężar zamartwiania się tym wszystkim, bo taka właśnie byłam. To nie moja babcia zmarła, nie ja poroniłam, to nie Beatrice wypadła z okna — ciągle czułam ten sam ból, nieustępliwy, tępy ból. Chciałam pomóc Brooke. Tylko na tym mi zależało.
     Kiedy rozdzwonił się telefon, rzuciłam się na niego. Rzuciłam się dosłownie, podskoczyłam w miejscu i brzuchem przywarłam do materaca, nie bacząc na niesprzyjającą kręgosłupowi pochyłą pozycję. Wzięłam go do rąk, po czym przesunęłam zieloną słuchawkę w prawą stronę.
     — Brooke. — Jej imię mimowolnie wydostało się spomiędzy moich warg. — Jeszcze raz przepraszam. Była w złym nastroju — dodałam nieco ciszej, słysząc kroki na korytarzu. — Opowiedz mi o… o tym wszystkim.
     Z drugiej strony słuchawki rozległo się krótkie westchnienie.
    — Po prostu. Chcę go znaleźć. Dowiedzieć się, czy te oskarżenia były prawdą — powiedziała zmęczonym głosem. Zatrzymała się na moment, jakby w zawahaniu, po czym kontynuowała. — Nie oczekuję od ciebie niczego, zwyczajnie chciałam cię uprzedzić, w razie jakby mnie złapali czy coś, bo właśnie idę się włamać na komisariat.
     Znowu wpędziła mnie w róg. Po raz kolejny nie wiedziałam, jak zareagować i co powiedzieć, pomimo iż byłam pod namacalną presją czasu. Nie mogłam przyswoić tej informacji, mój mózg instynktownie wypychał ją na zewnątrz, nie dopuszczając do myśli. Przesłyszałam się, czy ona faktycznie idzie na komisariat? I to nielegalnie?
     — Idziesz zrobić co? — powtórzyłam po niej w nadziei, że to mi pomoże.
     Ta, pewnie.
     — Idę na komisariat — prychnęła, tym razem zirytowana.
     Podniosłam się do siadu.
     — Poczekaj — zatrzymałam ją spanikowana.  — Gdzie jesteś?
     — W tym wielkim parku.
     Złapałam się za głowę, wydając z siebie przeciągły jęk. Ten wielki park znajdował się dobre kilometry od mojego domu i dotarcie do niego zajmowało m na ogół dobre pół godziny, uwzględniając wszystkie zawirowania związane z komunikacją miejską i dodatkowymi odległościami. Z drugiej strony, nie mogłam pozwolić jej na coś tak nieodpowiedzialnego. Na pewno nie samej. I, cóż, niebawem rozłączyłam się, żeby zmienić ubrania na bardziej przyzwoite.

     Niczym para zaprawionych w fachu, wspaniałych złodziei, w pewnym sensie zakradłyśmy się na komisariat. Co prawda wybrałyśmy drzwi frontowe, odsuwane, bardzo ładne zresztą, ale z pewnością nie wyglądałyśmy na kogoś, kto ma czyste zamiary. Dwie nikczemne nastolatki, jedna zgorszona przez drugą, pojawiły się na terenie policji nie po to, żeby zgłosić karygodne przestępstwo, tylko po to, by je popełnić. Wcześniej ułożyłyśmy plan, który, wbrew pozorom, nie był aż tak skomplikowany i składał się z zaledwie trzech, może czterech podpunktów (prawdę mówiąc, nawet nie liczyłam) — odwrócić uwagę kręcących się w okolicach archiwum mundurowych, zakraść się do środka, uciec. To wszystko.
     Zaraz po wejściu rozeszłyśmy się w dwie strony — moim zadaniem było zająć czymś archiwalnych strażników lub kogoś, kto w tamtejszym pomieszczeniu ówcześnie przesiadywał. Na początku nie byłam co do tego pomysłu specjalnie przekonana — jego głównym założeniem był fakt, że takowego policjanta musiałam przynajmniej okłamać, by wywabić go z jego nory, wymyślić jakąś w miarę prawdopodobną, logiczną sytuację, która zainteresowałaby go na tyle, aby zainterweniować. Poza tym, później należało z niej wybrnąć, co przerażało mnie trzykrotnie bardziej. Brooke tymczasem czaiła się po drugiej stronie korytarza.
     Ten skok wzbudzał we mnie niemałe wątpliwości. Byłam pewna, że zamkną nas prędzej czy później. Roiło się tam od kamer, ludzie kręcili się korytarzami i cudem było przez przynajmniej minutę pobyć sam na sam ze swoimi myślami, szczególnie tutaj, w okolicach często odwiedzanego pomieszczenia. Odetchnęłam głęboko i, uprzednio dając dziewczynie znak, teatralnie upadłam na korytarzowe płytki nieopodal archiwum. Strażnik, jak sobie zaplanowałam, żywo zainteresował się moim wypadkiem, szczególnie kiedy dość głośno wrzasnęłam. Zacisnęłam palce na kostce, bezustannie krzycząc coś o strasznym bólu. Miotałam się na lewo i prawo. Później stało się coś niesamowicie pechowego i szczęśliwego jednocześnie — z impetem uderzyłam o ścianę. Zabolało, dobre kilka sekund zajęło mi uświadomienie sobie, w jakiej sytuacji się znajduję. Choć byłam w pełni przytomna, strażnik nie musiał o tym wiedzieć. Nieco ostrożniej poleciałam do tyłu, w nadziei, iż moja fałszywa utrata świadomości pomoże Brooke w poszukiwaniach. Iż zdobędę dla niej trochę czasu. Pomijając to, jak głupi i nieodpowiedzialny był ten ruch, można powiedzieć, że się udało — strażnik nie opuszczał mnie na krok, stukał mnie w ramię, potrząsał nim, mówił coś, przekładał moje ręce. Nie wołał nikogo, zapewne wierzył, iż sam da sobie radę. Gdy otworzyłam oczy, był już cały czerwony, jakby to myślenie i rozbudzanie mnie szczególnie go zmęczyło. Powoli uniosłam się do siadu, on odskoczył ode mnie, jakbym była ropuchą albo innym obrzydliwym płazem. Syknęłam, po raz kolejny łapiąc się za kostkę.
     — Wszystko w porządku? Wezwać karetkę? Zadzwonić do kogoś? – dopytywał.
     Raz po raz kręciłam głową, równocześnie zaciskając usta i mrużąc oczy. Pochylałam się i odsuwałam, nieustannie wydawałam z siebie przeróżne odgłosy pochodne jękom i stęknięciom. Byłam niesamowitą aktorką, nie ma co.
     — Zaprowadzić cię gdzieś? — Nie odpuszczał.
     Zerknęłam w stronę archiwum. O ile wcześniej drzwi były zamknięte, a światło zapalone, co świadczyło o obecności Brooke w jego wnętrzu, było ciemno. Brooke musiała wyjść, pomyślałam.
     — Do łazienki — stęknęłam.
     Złapał mnie pod ręce i uniósł na trzy. Z jego pomocą, rzecz jasna, kulejąc, dotarłam do zielono-niebieskiej łazienki na skraju korytarza. Przy drzwiach zapewniłam, że dam sobie radę, po czym odskoczyłam od progu, zamknęłam drzwi za sobą i dotarłam do umywalki. Westchnęłam głęboko, opuszczając nogę na podłogę. Rozprostowanie jej zajęło mi kilkanaście sekund, udawanie skręcenia zdecydowanie nie należało do moich ulubionych czynności. Po rozchodzeniu zdrętwienia oparłam się o ścianę. W pewnym momencie niebieski kształt za drzwiami zniknął, co mnie poniekąd zdziwiło, jako, że do tamtej chwili strażnik nie opuszczał mnie na krok. Uniosłam lewy piszczel do góry, kiedy wychodziłam z pomieszczenia. Rozejrzałam się dookoła i, faktycznie, po moim wybawcy nie było śladu. Normalnym już krokiem doczłapałam do recepcji i to właśnie tam zakończyła się moja wycieczka.
     — Zatrzymaj się! — Rozległ się męski głos za mną. Nie zastosowałam się do poleceń, wręcz przeciwnie — zaczęłam biec. Im bliżej wyjścia byłam, tym głośniejszy był mundurowy okrzyk. Kiedy byłam o krok od progu komendy, drogę zatorowała mi para policjantów, wyraźnie z siebie dumnych i zadowolonych. — Gibson, mamy ją — powiedział przez śmieszny mikrofonik jeden z nich. Drugi złapał mnie za nadgarstki i skuł. Chłód metalu nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. — Odprowadźcie je do komendanta.
     W ten oto sposób zasiadłyśmy w dość dużym, przestronnym biurze, ja w kajdankach, Brooke, jak zauważyłam, nie. Ku mojemu i moich nadgarstków zadowoleniu, rozkuli mnie niedługo później, zanim mężczyzna zabrał się za naszą, jak to ktoś powiedział, pilną sprawę.
     — Włamanie, kradzież. — Spojrzał na dziewczynę nieprzyjaznym spojrzeniem. — Współudział w przestępstwie — zwrócił się do mnie. — Niepełnoletnia. — Ponownie na Brooke. — Pełnoletnia. — Na mnie. — I co teraz?
     Instynktownie wymieniłyśmy spojrzenia. Bezgłośnie poruszyłam ustami, jakbym mówiła Jesteśmy w dupie, co, mam nadzieję, było przynajmniej po części zrozumiałe. Dziewczyna wydawała się niewzruszona, jakby miała w głowie plan B, którego, niestety, prawdopodobnie nie miałyśmy. Pierwszy raz w życiu byłam aresztowana i za cholerę nie wiedziałam, co powinnam zrobić, żeby uniknąć więzienia. Nie wiedziałam, o czym powinnam mówić, czym się bronić, a czego sobie odmówić. Wylegitymowali nas obie, sprawdzili wszystko, co się dało. Miałam wrażenie, że jestem naga, że odebrano mi prawo do prywatności, chociaż równocześnie miałam tę świadomość, są do tego uprawnieni, a my popełniłyśmy przestępstwo. Trochę późno odzyskałam zdrowy rozsądek. Trochę za późno.
     — Dlaczego zainteresowały cię akta tego człowieka? — Wbił przenikliwe spojrzenie w pełną zwątpienia twarz Brooke.
     Bo jest nim jej ojciec, który, według wersji człowieka, jakiego widziała po raz pierwszy, był pedofilem, znęcał się nad jej rodziną, spowodował serię nieszczęść, został aresztowany i doszczętnie zniszczył dzieciństwo Brooke. Zniszczył, pogniótł, podarł. Odsiedział to, co miał i nie wrócił, nawet nie spróbował być lepszym człowiekiem. Zainteresowały ją jego akta, ponieważ miała do tego pełne prawo i nikt nie powinien jej tego odmówić, niemniej byłam w stu procentach pewna, że gdyby spróbowała o to przynajmniej zapytać, zostałaby oblana pomyjami i oddelegowana, bo nie ma takich uprawnień. Tak, gdybym miała w sobie wystarczająco wiele odwagi, właśnie to bym powiedziała. Niespodzianka, nie miałam.
     W jej oczach stanęły łzy, a ja miałam ochotę parsknąć śmiechem, tak wymuszane były. Bo były, prawda?
     — Thomas Middleton był moim ojcem — zaszlochała w ramach wstępu do ckliwej historyjki. — Wychowywałam się bez niego, miałam trudne dzieciństwo, ledwie sobie radziłyśmy… — Potarła oko, zatrzymując się, tak dla dramatyzmu. Kochałam tę dziewczynę. — Nie pamiętam go, zniknął, kiedy miałam kilka lat. Zdążyłam go poznać, ale nie… nie… nie byłam w stanie przypomnieć sobie, jakim człowiekiem był. Nikt nie chciał powiedzieć nic więcej, mama strasznie za nim tęskniła, jednak nie wiedziała więcej, niż ja. Mówiła mi, że tego dnia była w pracy, a kiedy z niej wróciła… — złamał jej się głos, zawyła głośno — ...nie było go w domu. Nigdy więcej nie wrócił. Mamie było bardzo przykro. — Chociaż wiedziałam, iż to nieprawda, złapałam ją za dłoń. Szopka to szopka, prawda? Spojrzała na mnie spod opuchniętych od pocierania oczu. — Chciałam poznać prawdę, nie miałam innego wyjścia, panie władzo. Odmówiono mi jakichkolwiek informacji. — Zacisnęła palce na mojej skórze. — Przepraszam, ja tak bardzo przepraszam.
     Zbadał ją podejrzliwym wzrokiem.
     — Teraz już znasz prawdę — rzucił. — A ty?
     Pochłonięta słowami Brooks, nie zorientowałam się, że mówił do mnie.
     — Jest moją najlepszą przyjaciółką. — Wbiłam paznokcie w poduszkę kciuka dziewczyny. — Nie mogłam jej zostawić. Nie namawiała mnie do tego, zrobiłam to z własnej woli, dobrze wiem, jak to jest żyć w niewiedzy. Ja też przepraszam. Powinnam być mądrzejsza.
     — Jako dorosła osoba w szczególności — przyznał, kiwając głową. — Dobra, zjeżdżajcie, a ty weź chusteczkę. — Podał jej całe pudło pełne chusteczek. Cholera jasna, czy on ogląda w tajemnicy smutne, dramatycznie filmy, że potrzeba mu aż tyle? Chociaż… och, cholera, brudne myśli. — Nigdy więcej.
     Poderwałam się z fotela i, nie puszczając jej dłoni, popędziłam w stronę drzwi, nawet nie kwapiąc się, żeby podziękować czy pożegnać komendanta. Nigdy wcześniej nie widziałam tak autentycznej Brooke, nawet kiedy była w naturalnej rozsypce, nawet na stypie nie zachowywała się tak, jak tam, przed tym mężczyzną, kiedy przyszło jej udawać. Byłam z niej dumna i równocześnie wdzięczna za to, iż to właśnie dzięki niej uniknęłam aresztu.

     Po ósmej nad ranem wróciłam do domu, brutalnie ściągnięta przez dobijającą się do mnie matkę — widok siedmiu nieodebranych połączeń skutecznie zmroził mi krew w żyłach, a sytuację przypieczętował nawał SMS-ów od niej samej. Domagała się, żebym właśnie teraz stawiła się w, jak dobitnie zaznaczała, j e j mieszkaniu (nie moim, nie naszym, jej), w przeciwnym razie uwięzi mnie w pokoju i nie pozwoli z niego wyjść do końca lata. Chociaż wiedziałam, jak niemożliwe i absurdalne to jest, nie miałam ochoty na sprzeczki albo większe kłótnie, bo dramy z Beatrice są bez dwóch zdań koszmarne i wyniszczające. Szybko pożegnałam się z Brooke, znalazłam pierwszy lepszy autobus jadący w moje strony, wsiadłam do niego o odpowiedniej porze. Ze spuszczoną głową dotarłam do parterowca, bez krzty entuzjazmu otworzyłam furtkę, drzwi, następnie wpełzłam do wnętrza, rozebrałam się i pomknęłam w stronę mojego pokoju, przez korytarz. Odmówiłam sobie jakiegokolwiek śniadania czy napoju, pomimo tego, iż suszyło mnie w ustach — nie byłam w stanie wejść do kuchni, żeby zastać tam mierzącą mnie oskarżycielskim wzrokiem Beatrice Graham. Wolałam nie jeść nic.
     — Charlie! — Zatrzymała mnie wpół drogi do sypialni. Zatrzymałam się, rozejrzałam, po czym poszłam dalej. Po zrobieniu zaledwie trzech kroków dobiegła mnie kolejna salwa krzyków i nawoływań, z charakterystycznym pijańskim przeciągnięciem poniektórych sylab. Powrót do domu wydawał się okropnym pomysłem, a stan rodzicielki tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że po raz kolejny popełniam błąd, tkwiąc w tym mieszkaniu kolejny miesiąc z rzędu. — Wróć tu Charlie! Chodź tu natychmiast! — Natychmiast złamało jej głos i wystarczająco zdarło gardło, toteż przestałam się opierać, zawróciłam, żeby finalnie stanąć w progu kuchni.
     A przynajmniej czegoś, co kuchnię imitowało. Patrzyłam na nią każdego dnia, każdego dnia bolało mnie to tak samo, jednak wtedy poczułam, jakby te wszystkie emocje uderzyły we mnie ze zdwojoną, a nawet potrójną siłą, jakby sparaliżował mnie widok tego bałaganu, który uświadomił mi, jak wielki bajzel mam w głowie i jak beznadziejne jest nasze wspólne życie. Oczami wyobraźni zasięgnęłam dnia, kiedy po pokoju krzątał się tata, smażył dla mnie pancake’i, rozlewał sok pomarańczowy po całym blacie, bo tak trzęsły mu się dłonie (co zresztą odziedziczyłam w genach), a później marnował cały ręcznik papierowy, byleby pozbyć się tej kałuży, dopóki mama nie widzi. Tutaj nauczyłam się piec miodownik i te najlepsze na świecie ciasteczka z marmoladą, tutaj spaliłam tę ohydną szarlotkę, tutaj pozbawiłam życia ulubioną patelnię taty, w tej kuchni przeżyłam swój pierwszy w tym mieście, co prawda, jak się później okazało, niezobowiązujący pocałunek. Kiedy rozejrzałam się po wszystkich szafkach, w oczach stanęły mi łzy. Mama siedziała przy barku, z czubkiem nosa zatopionym w czerwonej cieczy, z tłustymi włosami i mokrą, oblaną winem koszulą nocną. Ten obraz nędzy i rozpaczy nie pomógł mi ani trochę, wręcz przeciwnie, przyniósł za sobą niepożądany skutek w postaci morza łez spływających luźno po obu policzkach. Potarłam się nerwowo, raz jeden, później drugi. Rozbolało mnie gardło, nie dałam rady ukryć emocji. Nie dziś.
     Nie, kiedy przypomniałam sobie widok rozbitej Brooke.
     — Gdzie byłaś? — zapytała chłodno. Chciała się poruszyć, niefortunnie strąciła pudełeczko z magnesami. — Kurwa, kto je tu postawił? — Przelotnie zerknęła na podłogę, gdzie rozsypało się multum plastikowych dekoracji. Niektóre, mniej wytrzymałe, z innych materiałów, robiły się o twarde linoleum. Mogłam wykorzystać ten moment i uciec do sypialni, ale stałam jak wryta na progu, podparta o ścianę, załamana zastałym widokiem. — Odpowiedz mi na pytanie — warknęła, uprzednio wróciwszy do poprzedniej pozycji przy wysokim krzesełku. — Gdzie byłaś?!
     Przełknęłam ślinę. W głowie powtarzałam sobie: mam osiemnaście lat, jestem dorosła, mogę się postawić. W praktyce wyglądało to zgoła inaczej, ciało odmawiało posłuszeństwa na wszelkie możliwe sposoby. Mogłam otworzyć usta i powiedzieć, że to nie jej sprawa. Mogłam też przeprosić, później wyjść, żeby na resztę dnia zaszyć się w pokoju. Nie zrobiłam tego. W zamian za to nieustannie patrzyłam w głąb kuchni, wspomnieniami powracając do tych dni, gdzie byłam szczęśliwa. Gdzie wszyscy byliśmy szczęśliwi.
     — Charlie! — wrzasnęła raz jeszcze, moim ciałem wstrząsnęła fala dreszczy. — Gdzie się podziewałaś?!
     — Byłam u Aidena — rzuciłam na jednym wdechu, jako, iż była to moja pierwsza myśl. Wiedziałam, że do mamy Melanii byłaby w stanie zadzwonić. — Potrzebował mojej pomocy.
     Zamruczała coś pod nosem. Wydawałoby się, że pomimo poprzednich nalegań i żądań, nie przejęła się moimi słowami, które puściła mimo uszu.
     Zajmowałam się jakimiś bzdurami, chcąc zabić nudę tamtego popołudnia. Zasięgałam każdej, nawet najmniej mądrej metody — wysprzątałam pokój na błysk, przesiedziałam przy laptopie bite dwie godziny, próbowałam swoich sił w rysowaniu, aż finalnie, ku mojemu zdziwieniu, przekopałam szafę w poszukiwaniu starych, nieużywanych od lat instrumentów. Z jej głębi udało mi się wydostać niemałą gitarę przywiezioną jeszcze ze wschodu, najprawdziwszą pamiątkę po tacie, element żywych wspomnień, które wydostały się z mojego serca, kiedy opuszkiem palca dotknęłam pierwszej, nienastrojonej struny. Doprowadzenie dźwięków do porządku zajęło mi nieco ponad pół godziny, z których nie żałuję ani minuty — krok po kroku przypominałam sobie, jak wspaniałym lekarstwem może być muzyka, a samo strojenie w swój dziwny, niekonwencjonalny sposób uspokoiło mnie i moje zszargane przez matkę nerwy. Stopniowo wracałam do każdego akordu, powtarzałam kilkakrotnie, zanim przeszłam do następnego. Zanim się obejrzałam, miałam za sobą dobrą rozgrzewkę, a każdy układ palców na dobre zapisał się w pamięci. Znałam kilka piosenek, w szczególności tych, jakimi katowano mnie przez pięć lat, czyli muzyka harcerska i przyśpiewki. W internecie odnalazłam akordy do jednej z moich ulubionych melodii — zagranie tych nut pod żadnym pozorem nie było trudne, toteż od razu zabrałam się do pracy. Uparcie powtarzałam każdą linijkę po linijce, pod nosem recytowałam tekst. Po godzinie udało mi się opanować znaczną część akordów. Sunęłam palcami po szyjce gitary i… to było naprawdę przyjemne.
     Było za piętnaście trzecia, kiedy rozdzwonił się telefon. Dzwonek zagłuszany hipnotyzującymi dźwiękami gitary umykał mi, dopóki nie rozbrzmiał ostatni akord. Pospiesznie odłożyłam instrument na materac, żeby przykleić się do telefonu.
     — Brooke? — Po raz kolejny jej imię zastąpiło halo. Przeklinałam się, świadoma tego, jaką gafę popełniłam. No nic. — Cześć, co jest?
     Świst powietrza rozbrzmiał mi w uszach, zmarszczyłam brwi.
     — Dzwonił do mnie doktor — oznajmiła nerwowo. — Właściwie to pośrednik doktora, który siedzi w areszcie. — Roześmiała się bezgłośnie, co przypominało prędzej ironiczne parsknięcie. — Przebadali go pod kątem obecności narkotyków w organizmie. Nie wykryli nic, był czysty.
     Uniosłam brew, czego dziewczyna nie była w stanie dostrzec.
     — Zapewne tłumaczysz to sobie tym, że po prostu nie brał od kilku dni, co? — Prawdę mówiąc, zaufałam doktorowi. Nie mogłam uwierzyć, iż znaleźli przy nim coś takiego, pomimo tego, że Brooke z tym faktem się pogodziła. Miałam niemałe wątpliwości, odkąd tylko się dowiedziałam. — Razem z nim wynieśli woreczki kokainy, Brookie, woreczki kokainy. — Przysiadłam do laptopa, jedną ręką wpisując hasło jak długo narkotyki zostają we krwi?. Pierwszy artykuł z góry przedstawił mi na pierwszy rzut oka wiarygodne dane. — Jeżeli coś brał, to kokainę, skoro miał ją pod ręką. Wiesz, jak długo utrzymuje się we krwi? Niecałe pięćdziesiąt godzin, to są ponad dwie doby. A w moczu nawet cztery dni. Osoba uzależniona nie robiłaby sobie tak długiej przerwy, to nie brzmi logicznie. Ktoś go wrobił, to jest jasne!
      Nie odpowiedziała. Tkwiłyśmy w ciszy, milczałyśmy, mimo to żadna z nas się nie rozłączała.
      — Brooke?
     Jakby się ocknęła.
     — To za dużo — sapnęła. — Nie chcę się w to angażować, nie, nie wiem, czy chcę, po prostu… to za dużo. — Wyobraziłam sobie, że właśnie siedzi na łóżku, łapie się za głowę. Mimowolnie westchnęłam.
     — W porządku. Gdybyś zmieniła zdanie, służę pomocą. Wiesz, że cię nie zostawię? — Uśmiechnęłam się pocieszająco do słuchawki.
     Powiedziała coś pod nosem.
     — Idziesz na ognisko? — Niespodziewanie zmieniła temat, co zbiło mnie z tropu.
     — Ognisko? — Powtórzyłam po niej, pierwsze słysząc o jakimkolwiek spotkaniu.
     — Jenny i Florence organizują ognisko dla absolwentów. Dostałam zaproszenie.
     Zmarszczyłam brwi. Ogarnęła mnie niespodziewana fala smutku, spuściłam głowę. Nikt mnie nie zaprosił na żadne ognisko, a absolwentką bez dwóch zdań byłam. Może nie obejmowało to takich outsiderów jak ja, tylko popularniejsze nazwiska, czyli Middleton albo siostry Hawkins. To miało sens.
     — Tak — skłamałam. — Do zobaczenia.
     Nacisnęłam czerwoną słuchawkę. Przez następną minutę wpatrywałam się w imię dziewczyny wyświetlane na ekranie, a także liczby, które mówiły, ile czasu przegadałyśmy. Niedużo, pomyślałam, po czym cisnęłam telefonem o materac. Oparłam pięty o miękką poduszkę stołeczka i skuliłam się, ukrywając twarz w kolanach. Boże.
     Wszechświat mnie nie znosił, wszystkie znaki temu dowodziły, a ja przez lata nie odnajdywałam żadnych kontrargumentów. Nieświadomie wzięłam udział w losowaniu na najbardziej pechowego człowieka na świecie i, co ciekawe, musiałam wygrać, co w pewnym sensie było moim największym sukcesem. Cokolwiek wykreowało nas, jako istoty rozumne, musiało mieć spieprzony humor, kiedy wgrywało pliki do mojego mózgu i wymyślało sobie moje cechy. Przykro mi, Beatrice, rzuciła mnie moja niematerialna kochanka, więc wyżyję się na twojej córce. Powodzenia. A i twój mąż umrze za parę lat. Nie dziękuj. Czegokolwiek bym nie dotknęła, zaraz musi trafiać to szlag, w innym wypadku nie żegnałabym cholernej struny mojej wiekowej gitary, która postanowiła uniemożliwić mi czerpanie radości z zapomnianej pasji.
     Pod wieczór zadzwoniła do mnie Melania, wyraźnie przejęta i podekscytowana. Na wstępie powitała mnie głośnym okrzykiem.
     — Zaprosiły mnie na imprezę! — Nieomal ogłuchłam, kiedy słuchawkę wypełnił pisk wraz z nieznośnym jego echo. Wykrzywiłam usta w grymasie, nie przerwałam jej. — Hawkins zaprosiły mnie na sobotnie ognisko! A ty? Pójdziemy razem?
     Nie, Mel, nie dostałam zaproszenia. Nie martw się, spędzę wieczór w samotności.
     — Byłoby świetnie, ale…
     — Ktoś cię już zaprosił? W sensie, na r-a-n-d-k-ę? — z niemałą dokładnością przeliterowała słowo-klucz. Wzdrygnęłam się. — Powiedz!
     Przypomniało mi się matczyne odpowiedz mi na pytanie, szybko odgoniłam od siebie negatywne myśli.
     — Ale nie jestem tam mile widziana. — Nie ukrywam smutku, śmiejąc się bez tchu.
     — Co to ma znaczyć?
     — To, że nikt mi o ognisku nie powiedział. Obie dostałyście zaproszenia, ja dowiedziałam się jako ostatnia — próbuję wyjaśnić to w delikatny sposób. — Nawet nie próbuj się o mnie martwić, idź na imprezę i baw się do rana. Poradzę sobie.
     — Obie? Kogo masz na myśli?
     Uśmiechnęłam się słabo.
     — Moją koleżankę. Nic wielkiego, po prostu… wróciła do miasta i musiałam pokazać jej parę najważniejszych miejsc. Wiesz, że nie potrafię odmawiać. — Wyparłam z siebie krytyczne myśli, które oskarżały mnie o szerzenie tak wierutnego kłamstwa. Melania nie musiała wiedzieć. — Też tam będzie.
     Mel zawahała się.
     — Pójdź ze mną, proszę. Może nie wiedziały, jak masz na nazwisko? Powodów jest setka, a ty od razu zakładasz, że cię nie lubią. Wyluzuj, Charls. — Pocieszała mnie. — Będzie tam tyle ludzi, że jedna więcej nie zrobi większej różnicy. Poza tym, nie jesteś kłótliwa, więc wierzę w to, że będziesz grzeczna.
     — To ma być komplement czy obraza? — Zaśmiałam się szczerze. Melania to najlepsze lekarstwa na świecie. — Zobaczymy, Mel, tymczasem muszę iść, obiecałam mamie, że posprzątam w kuchni. — Ałć. — Napiszę do ciebie później!
     Rzuciła coś na pożegnanie i rozłączyła się jako pierwsza. Oczywiście, że nie umówiłam się na żadne sprzątanie, najzwyczajniej… nie chciałam kontynuować tej rozmowy. Miałam wrażenie, że Melania tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, iż jestem tam faktycznie niemile widziana. Mel, choć żywsza ode mnie, nigdy nie należała do grona popularnych, kontaktowych dzieciaków z klasy maturalnej, spośród naszej czwórki jedyny Aiden jako tako utrzymywał bliższe kontakty z kimkolwiek. Może wstrzelił ją w towarzystwo? Zapewne.
     Mówiłam już, że świat mnie nie znosi?

Ian Torres
Cześć Charlie! Nie wiem, czy dostałaś wiadomość od Jenny w sprawie ogniska. Chciałem zapytać o jedną rzecz. Jesteś?

     Nie. Nie ma mnie.

Charlie Graham
Tak, cześć Ian.

Ian Torres
Chciałabyś wybrać się ze mną? Idę sam, a we dwójkę zawsze raźniej.

     Przyglądałam się wiadomości przez następne sekundy, które nie wiadomo kiedy zamieniły się w upływające minuty. Odrzuciłam całe ciało do tyłu, głową uderzając o twarde pudło rezonansowe gitary. Syknęłam przeciągle.

Charlie Graham
Znamy się?

     Parsknęłam sama przez siebie. Boże, zabierz mnie z tego świata.

Ian Torres
Nie do końca. Chodziliśmy razem na kółko historyczne w ostatniej klasie. Ja, ty i pięć innych osób. Pamiętasz?

Charlie Graham
Koło tak, ciebie nie, wybacz.

Ian Torres
Mniejsza z tym. Zgadzasz się?

Charlie Graham
Pewnie.

     Umówiliśmy się, że o dziewiętnastej odbierze mnie, Mel i Aidena spod jej domu. Nie miał nic przeciwko, ku mojemu zadowoleniu — prawdę mówiąc, nie chciałam jechać z nim sam na sam, to byłoby dość… niezręczne. Zresztą, nawet go nie znałam, chociaż, fakt, na kółko historyczne przez dziesięć miesięcy chodziłam.

     Sobotni poranek powitałam dobrym humorem. Mamie wrócił nastrój numer jeden, dzięki czemu coraz rzadziej widywałam ją w domu. Tanecznym krokiem załatwiałam najważniejsze sprawy — spakowałam cały swój dobytek, zebrałam pranie, powiesiłam nowe, przygotowałam ubrania, przebrałam z piżam na luźniejsze ciuchy (uściślając, klasyczne spodnie z wysokim stanem z push-upem (odważnie) i duży, niebieski sweter z second-handu (co dowodzi temu, jak świetnym poszukiwaczem ubrań byłam)). O dwunastej wyhaczyłam odpowiedni bus i, po wpakowaniu się do środka, zaskakująco szybko znalazłam się pod domem Mel. Umówiłyśmy się na wpół do pierwszej na pogaduchy, szykowanie oraz wszystkie inne rzeczy, które teoretycznie robi się z przyjaciółkami. W drzwiach piętrowego budynku przywitał mnie tata dziewczyny, obraczając mnie szerokim, szczerym uśmiechem, jak to miał w zwyczaju. Wślizgnęłam się do środka, na wieszaku zostawiłam kurtkę i pobiegłam wprost do pokoju przyjaciółki.
     — Mel! — Bez zbędnego pukania, wskoczyłam do sypialni, rozkładając szeroko ramiona. Nie zastanawiała się ani chwili dłużej, po prostu wbiegła we mnie i ścisnęła mocno. — Miło cię widzieć, tak.
     Istotnie, nasze ostatnie spotkanie miało miejsce zaraz po zakończeniu roku, kiedy całą grupą udaliśmy się na małe… spotkanie z elementami wysokoprocentowymi. Widok dziewczyny był dla mnie jak miód na serce.
     Przez następne sześć godzin robiłyśmy tak wiele rzeczy, że nie byłabym w stanie wyliczyć ich na palcach. Podejmowałyśmy każdy możliwy temat, Mel opowiadała mi o swoim związku z Aidenem, moje historie ograniczały się do opisywania wakacyjnych dni. Skrzętnie ukrywałam fakt istnienia Brooke Middleton, niespecjalnie pałałam się do wyjawiania jej wszystkich sekretów, toteż większość faktów po prostu zmyślałam, bo wcale nie byłam na południu, wcale nie spędziłam bezwzględnie wszystkich dni w łóżku, wcale nie miałam nudnych tygodni. Z trudem ją okłamałam, ale w tamtej sytuacji postawiłam niepisaną obietnicę złożoną Brooke ponad wszystko. Ale życie nie jest takie kolorowe, och, oczywiście, że nie.
     — Pamiętasz, jak wspominałaś mi o tej dziewczynie, którą oprowadzałaś po mieście? — Niespodziewanie podjęła temat Brooke. Zacisnęłam dłonie na pościeli. — Jaka ona jest? W ogóle, jak się nazywa?
     — Chodziła do naszej szkoły, nawet klasy, więc pewnie ją kojarzysz. Jest naprawdę miła i nie sprawiała większych problemów, dobrze mi się z nią rozmawiało i… to chyba tyle. — Nie wiem, ile prawdy w tym było. Chciałam po prostu zakończyć ten temat, chociaż, tak czy inaczej, przez następne godziny myślałam tylko o niej. Tak, tylko tego potrzebowałam. — Ma na imię Brooke.
     — Brooke Middleton? — Rozchyliła szeroko powieki. — Zaprzyjaźniłaś się z Brooke Middleton?
     Parsknęłam.
     — Zaprzyjaźniłaś to chyba za dużo powiedziane.
     — Nie wierzę! — Odwróciła się w moją stronę, w jednej dłoni dzierżąc tusz do rzęs, a w drugiej pędzelek przytwierdzony do zakrętki. — Boże, uwielbiałam tę dziewczynę. Zawsze wyobrażałam sobie, że jesteśmy przyjaciółkami i… och, nie, ciebie też kocham, tak tylko…
     — Oszczędź tłumaczeń — powiedziałam teatralnie urażona. — Idę się przebrać, Ian powinien być za godzinę.
     Pokiwała ochoczo głową, a ja zniknęłam za łazienkowymi drzwiami. Mój komplet na tę noc nie był specjalnie oryginalny — ot, wybrałam swoje najlepsze krótkie spodnie, jakby to miało znaczenie, z wysokim stanem i szerokimi nogawkami, przylegający, jasny golf i pasek. Pożyczyłam od Mel beżowy płaszcz do kolan, który miał dopełnić mój wizerunek wieczorem, kiedy się ochłodzi. Ciągle nie byłam przekonana co do tego wyjścia, ale nie wyobrażałam sobie, żebym mogła wystawić Iana. Tak, robiłam to tylko dla niego i poniekąd dla Melanii, która nadmiernie się tym wyjściem ekscytowała. Utrwaliłam fryzurę za pomocą wsuwek — przytwierdziłam założone za uszy pasemka do luźno zwisającej reszty i zadowolona wyszłam z łazienki. Podobało mi się, jak wyglądam, a w przekonaniu utwierdziło mnie przepełnione dumą spojrzenie przyjaciółki. Kazała mi się odwrócić, wygładziła tył płaszcza, po czym, uprzednio cmokając, pochwaliła moją dzisiejszą wersję. Pocieszona usiadłam obok niej, przy toaletce, żeby nadać twarzy barw. Poza całą gamą wcześniej użytych kosmetyków i wyraźnych cieni, makijaż przypieczętowała czerwona szminka. W międzyczasie Mel czyniła honory, wciągając na siebie swój ulubiony kombinezon w czarne paski, który idealnie pasował do jej ciemnych, prostych włosów.
     Za piętnaście siódma pojawił się Aiden, rzecz jasna, w skromniejszej wersji — miał na sobie krótkie, typowe dla chłopaków szorty i najzwyczajniejszą w świecie koszulkę z chwytliwym napisem. Rzucił jakimś komentarzem, wycałował Mel już na progu, a ja zaczęłam się modlić, żeby Torres nie wpadł na tak beznadziejnie głupi pomysł, jak pocałunki na pierwszym spotkaniu. Zresztą, jeżeli pomyśli, iż to randka, z radością brutalnie go uświadomię, że mnie nawet nie pociąga, a zgodziłam się, bo miałam zły humor i byłam w dołku emocjonalnym. Spędziliśmy całkiem miły kwadrans, którego zwieńczeniem był podjazd czarnego, sportowego samochodu pod dom Melanii. Całą chmarą zeszliśmy na parter, uprzednio biorąc wszystkie swoje rzeczy, pożegnaliśmy się z rodzicami mojej przyjaciółki i wyszliśmy, oficjalnie rozpoczynając najgorszą noc w moim życiu, taki spoiler.
     Ian Torres, w przeciwieństwie do Aidena, wyglądał dobrze, po prostu dobrze. Nie zwróciłam większej uwagi na jego ubrania, bardziej zainteresował mnie sam pojazd, do jakiego nas zaprosił, dopiero parę minut po wyjechaniu spod mieszkania Mel ośmieliłam się spojrzeć na chłopaka. W porządku, teraz wszystko jasne, doskonale wiem, kim jest Ian. Przecież ja z nim siedziałam, i to niejednokrotnie. Machnęłam mentalną ręką, skupiając całą swoją uwagę na drodze. Mel uparcie zagadywała mojego towarzysza, nie pozwalając na ani chwilę ciszy, ten odpłacał się tym samym i, och, dopiero wtedy zauważyłam, jak bardzo przypominał moją przyjaciółkę.
     — Będzie Theo? — wtrąciłam się w ich rozmowę.
     Chłopak obrócił głowę w moją stronę, posyłając pytające spojrzenie.
     — Theo to nasz przyjaciel — zaszczebiotała Melania. — Nie, wyjechał do dziadków na wakacje. Biedak.
     Powtórzyłam po niej ostatnie słowo. Wrócili do swojej konwersacji, ja do swojego świata. Milczące rozmyślania przerywają wibracje mojego telefonu. Wygrzebuję go z czeluści torebki, przelotnie zerkam na ekran i odbieram połączenie bez zastanowienia. Brooke.
     — Charlie? — Tym razem ona przywitała mnie moim własnym imieniem, szybko podłapuje. — Jesteś zajęta?
     — Nie, coś się stało? — Odruchowo zmarszczyłam czoło.
     — Mogłabyś do mnie przyjechać? Potrzebuję twojej pomocy — mówiła przejętym głosem, tak, że aż ogarnęło mnie zaniepokojenie.
     Rozejrzałam się dookoła, szczególną uwagę przykładając do profilu Iana. Chłopak, wyłapując moje spojrzenie, uśmiechnął się szeroko.
     — Już jadę, tylko podaj mi adres. — Radości na ianowskiej twarzy ustąpiła zaskoczeniu.
     Wyrecytowała mi ulicę, numer klatki i mieszkania.
     — Strasznie cię przepraszam, ale muszę coś załatwić. — Nie czekałam ani chwili dłużej. Ze skruchą spojrzałam na chłopaka, a później na Mel, do której wyszeptałam bezgłośne wybacz. — Wysadź mnie tutaj, poradzę sobie.
     Ale Ian ani drgnął.
     — Ian?
     — Powiedz mi gdzie mam cię zostawić, nie wysiądziesz na takim zadupiu. — Mimo że na niego nie patrzyłam, bo chowałam telefon, byłam pewna, iż przewrócił oczami.
     Ja się za to uśmiechnęłam, po czym podałam mu dokładne dane i podziękowałam, kiedy podjechał pod właśnie ten blok.

     Stałam u progu mieszkania i oczekiwałam, aż ktoś otworzy mi drzwi. Nerwowo przystępowałam z nogi na nogę, zestresowana spotkaniem z Brooke, a także tym, co potencjalnie się stało, czego byłam absolutnie pewna, sądząc po głosie podczas rozmowy telefonicznej. Blok sam w sobie nie był wcale urokliwy, ale spod płytek nie wychodziły karaluchy, a tapeta jako tako się trzymała, więc nie mogłam na warunki narzekać. Serce stanęło mi na ułamek sekundy, kiedy drzwi powoli otwierały się, a zza nich wyłoniła się znajoma postać.
     Zagryzłam wargę, stanęłam już w miejscu. Przez moment, albo, wręcz przeciwnie, przez wieczność wpatrywałam się w Brooke, nie wiedząc, czy oczekuję zaproszenia czy jakiejkolwiek reakcji z jej strony. Była, można powiedzieć, gotowa, brakowało jej jedynie butów i czegoś na ramiona (na sam jej widok zrobiło mi się nienaturalnie chłodno). Po jakimś czasie odsunęła się, wpuszczając mnie tym samym do mieszkania.
     — Na co dzień mieszkam tu z kimś jeszcze, ale dzisiaj jestem sama — oznajmiła na wstępie, kiedy badałam korytarz. Pierwsze drzwi po prawej stronie prowadziły do salonu i były otwarte, toteż tam skręciłam. — Chodź do mnie. — Zgodnie z rozkazem Brooks, odwróciłam się na pięcie.
     Jej sypialnia nie była specjalnie wypasiona, podobnie jak moja, więc to nie było żadne zaskoczenie, kiedy nie zobaczyłam w niej sprzętu komputerowego za dwadzieścia tysięcy avarów łącznie, legwana wylegiwującego się na komodzie ani łóżka ułożonego z plików banknotów. Ot, zwyczajny pokój. Żeby nie zgrywać zestresowanej, podeszłam do łóżka i ułożyłam się na samym środku materaca, oparłam plecy o ścianę i spojrzałam na stojącą przy stoliku dziewczynę wyczekująco.
     — Co jest? — Poprawiłam pozycję po raz tysięczny, tym razem siadając po turecku, jak w przedszkolu. — Coś się stało? Nie wyglądasz na zmartwioną.
     Brooke zaśmiała się krótko.
     — Byłaś zajęta?
     — Zmieniasz temat? — prychnęłam teatralnie. — Jeżeli powiem, że byłam, wyrzucisz mnie z mieszkania?
     — Może? — kontynuowała tę słowną przepychankę. — Ale tak na poważnie, przeszkodziłam ci w czymś?
     Tak, ale nie musisz się o to martwić.
     — Nie, nie przeszkodziłaś — zapewniłam z wymuszonym uśmiechem. — Teraz mów, o co chodzi.
     Jej twarz zmieniła wyraz, kiedy podeszła bliżej mnie i usiadła na skraju łóżka.
     — Tak naprawdę o nic. Nie chciałam pójść sama. — Uniosła spojrzenie, wbijając je w moją twarz.
     Mimowolnie uniosłam brwi, poniekąd zszokowana jej słowami. Przecież… przecież brzmiała na zmartwioną, przez chwilę miałam wrażenie, że jej mama zmarła na skutek obrażeń po wypadku albo… albo… ktoś zaatakował Rosę, czy coś, możliwości było tak wiele, ale naprawdę? Nie stało się nic? Brooke jest bezpieczna?
     Pomimo jej okrutnego kłamstwa, kamień spadł mi z serca.
     — Nie jesteś zła?
     Energicznie pokręciłam głową. Oczywiście, że nie byłam zła.
     — W takim razie, chciałabyś być moją osobą towarzyszącą? — Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie.
     — Och, Brooke. — Złapałam się za pierś, dokładnie tak, jak robią to zakochani w sztukach teatralnych, słysząc wyznanie miłości. — Oczywiście, że pójdę z tobą na randkę. — Otarłam niewidzialną łzę.
     Dziewczyna roześmiała się, zawtórowałam jej.
     — Żarty żartami, ale… — Cieszę się, że idziemy razem. — Powinnyśmy się zbierać, jeżeli zamierzamy jechać autobusem.

     Zabrali mi Brooke. Przysięgam, ledwo co przyszłyśmy, a ja zostałam pozbawiona mojej osoby towarzyszącej, którą przejęło grono Jenny i Florence. Poczułam ukłucie w sercu, bo, prawdę mówiąc, chciałam spędzić ten wieczór razem, skoro na jej wezwanie wystawiłam Iana, ale Brooke i jej popularność miały inne plany. Byłam świadoma tego, iż tak na dobrą sprawę to nawet nie jest jej wina, ale wcale nie przeszkadzało mi to w obsesyjnym obwinianiu się za tę sprawę z Ianem. Z tego względu i ja ruszyłam się z miejsca, po drodze wzbogacając się o butelkę nieotwartego, owocowego piwa, z celem odnalezienia ciemnej czupryny mojego niedoszłego partnera ogniskowego. Gdzieś w tłumie mignęła mi się sama Melania, niemniej nie przerywałam swoich poszukiwań — ludzi było od groma, wszędzie ktoś się krzątał. W określonych grupkach dyskutowano na najróżniejsze tematy, wyraźnie odznaczała się absolwencka elita, wśród której przebywała Middleton, ale, ku mojemu zaskoczeniu, brakowało tam Iana. Kilka chłopaków grzebało przy ognisku, niektórzy zajęli się drinkami i całą otoczką alkoholową, cała reszta cieszyła się ze swojego towarzystwa i to byłoby naprawdę w porządku, gdyby nie to, iż czułam się tam jak piąte koło u wozu. Kiedy odwróciłam się w stronę miejsca, gdzie przed chwilą widziałam Mel, dziewczyna niespodziewanie zniknęła. Niepocieszona udałam się w kierunku stołu z napojami wysokoprocentowymi. Kręciła się przy nim grupa dziewczyn, poczucie wstydu spotęgowało się, nie znosiłam takich sytuacji. Niektóre patrzyły na mnie z ukosa, kiedy przygotowywałam swojego drinka.
     — Czego szukasz? — Podskoczyłam, słysząc damski głos za mną.
     Nie należał do nikogo, kogo znam. Dziewczyna wyższa ode mnie o kilka centymetrów, na co od razu zwróciłam uwagę, przyglądała mi się spod długich, czarnych jak smoła rzęs. Zwróciłam uwagę na jej oczy, czego zwykłam nie robić — były fioletowe, więc pierwsza moja myśl zabrzmiała soczewki. Odruchowo zerknęłam na włosy, długie, sięgające poniżej piersi, brązowe, falowane. Wiele więcej nie zdążyłam dostrzec, cisza między nami była wystarczająco niezręczna.
     — Whisky — rzuciłam, po czym odwróciłam się z powrotem w stronę barku.
     — Powinny stać pod stołem. — Dziewczyna przykucnęła. Śledziłam ją wzrokiem nieprzerwanie, do momentu, aż wręczyła mi podłużną butelkę.
     Tak naprawdę nie szukałam whisky, tylko czystej wódki, ale głupio było się przyznać, więc do mojej mikstury dodałam brązowy alkohol. Czułam w ustach ten okropny posmak, pomimo iż nawet nie spróbowałam. To nie mogło się udać. Przygotowywałam coś zgoła innego, whisky nie pije się z… limonką. Nie, po prostu nie.
     — Jestem Erin — przedstawiła się dość głośno, jako że dopiero teraz włączyli głośniki, z których sączyła się jakaś, na razie, przyjemna, acz hucząca melodia.
     — Char-
     — Charlie! — Ubiegł mnie kolejny, również damski głos. Ten znałam. Znałam go doskonale. — Tutaj jesteś!
     Wyminęłam spojrzeniem zasłaniające mi widok ciało Erin, żeby skupić się zmierzającej w naszą stronę Middleton. Brooke, jak miło cię widzieć.
     — Przykro mi, że przerywam twoje podboje — sapnęła, docierając do nas. — Ale gramy w nigdy przenigdy i ty idziesz ze mną.
     Po raz ostatni zerknęłam na moją nową znajomą, tym razem z prośbą o wybaczenie w oczach. Uśmiechnęła się przyjaźnie i nie powiedziała już nic, pozwalając tej wiedźmie mnie porwać. Nawet nie zdążyłam zaprotestować, bo usadziła mnie obok siebie w kółeczku składającym się z trzynastu osób (policzyłam!), odliczając nas dwie. Obok jednego chłopaka, który, jak się później dowiedziałam, nosił imię Connor, stało pudełko wypełnione butelkami czystych, litrowych wódek. Bez paniki, przecież to właśnie jej szukałam.
     Rozdano nam kieliszki i butelki na parę, Connor zaskarbił sobie jedną dla siebie samego, jako, iż liczba uczestników była nieparzysta. Kolejka zaczęła się od dziewczyny obok niej, której imienia, choć padło, nie zapamiętałam. Zauważyłam, że wszyscy założyli, iż każdy zna zasady gry, bo nikt nie wyjaśnił ich na początku. Zabawna sytuacja, bo nie mam bladego pojęcia, na czym polega nigdy przenigdy.
     — Nigdy przenigdy nie zrobiłam loda żadnemu graczowi — powiedziała pewnie.
     Trzy osoby napiły się z pełnego kieliszka — dwie dziewczyny i chłopak. Wszyscy spojrzeli na niego, dosłownie, to wyglądało tak śmiesznie, że nie mogłam się powstrzymać i zaśmiałam się pod nosem. Connor zażądał wyjaśnień, jednak wszystko było jasne, gdy siedzący obok Brooke blondyn zaczerwienił się od szyi po twarz. Chłopcy zagwizdali, a dziewczyny zaczęły chichotać. Następna runda — właśnie ten chłopak, zarumieniony blondyn.
     — Nigdy nie waliłem wiadra. — Wszyscy, poza mną i dziewczyną naprzeciwko, napili się ze swojego kieliszka.
     Jeżeli grę wygrywa najmniej pijana osoba, mam wygraną w kieszeni.
     Przychodzi kolei na Brooke, która wyraźnie zastanawia się nad swoją kwestią. Patrzę na nią kątem oka, później przenoszę spojrzenie na swój pełny kieliszek.
     — Nigdy nie masturbowałam się przedmiotami codziennego użytku.
     Spodziewałam się, że ktoś się napije. I napił, nieliczne grono osób, bo zaledwie dwóch uczestników. Reszta spojrzała na nich wyczekująco. Dziewczyna roześmiała się i pokrótce opisała swoją przygodę ze szczoteczką elektryczną, historia chłopaka była nieco bardziej skomplikowana, więc nawet nie próbowałam łączyć faktów. Tymczasem przyszła moja kolej. Z konsternacją wbijałam spojrzenie w taflę wódki, która poruszała się wraz z każdym moim ruchem. Chciałam się napić, jednocześnie nie mogłam kłamać, ponieważ, cholera, Brooke jest obok. Poczułam, jak stuknęła mnie łokciem w ramię. Podniosłam głowę, napotykając czternaście skierowanych ku mnie spojrzeń.
     Zero stresu. Dobra zabawa.
     — Nigdy nie całowałam się z osobą tej samej płci.
     Brooke, tych dwóch chłopaków od loda i trzy dziewczyny opróżnili kieliszki. Nie zadawałam żadnych pytań, zresztą, skoro Middleton miała już dziewczynę, musiała coś z nią robić. Kolejka trwała.
     — Nigdy nie udawałam orgazmu. — Wypiła dziesiątka.
     — Nigdy nie pieprzyłem się dłużej niż przez godzinę. — Wypiła ósemka.
     — Nigdy nie wpadłam. — Wypiła para.
     — Nigdy nie zakochałem się w chłopaku — powiedział dobitnie jeden z chłopaków od loda.
     Wszyscy się zaśmiali, a potem większość dziewczyn opróżniła swój kieliszek, włącznie ze mną, nareszcie. Zauważyłam, że Brooke wstrzymała się z wódką. Spojrzałam na nią z lekka zszokowanym spojrzeniem, które, na moje nieszczęście, podłapała. Uśmiechnęłam się, zawstydzona, odwracając wzrok.
     Kolejka zatoczyła kółko, byłam po pięciu kieliszkach. Nawet nie wiem, kiedy tak zleciało, ale piłam, kiedy się dało i kiedy mogłam coś naciągnąć. Moje postanowienie dotyczące dobrej zabawy zagrzewało mnie do wyznawania swoich sekretów, poniektórzy zauważyli moje zawahanie przy pytaniach związanych z dosłownym seksem, żadną masturbacją czy pociągiem romantycznym. Poznałam wszystkie ich imiona, większości nawet nie kojarzyłam, ale w pewnej chwili poczułam się najzwyczajniej dobrze. Zresztą, niektórzy wyznawali gorsze rzeczy, czemu mam się martwić o siebie?
     — Z racji, że mam pustkę w głowie... Nigdy nie zaspokajałam nikogo oralnie. — Prawie wszyscy wypili.
     Poczułam jej wzrok na sobie, zignorowałam go. Nadchodziła moja kolej.
     — Nigdy nie uprawiałam seksu w miejscu publicznym. — Kieliszki przechyliło dwanaście osób.
     Tak właściwie, to zdanie powinno zabrzmieć — nigdy nie uprawiałam seksu, ale wtedy pozostała czternastka patrzyłaby, jak ja jedyna piję.
     Gra zakończyła się po drugiej kolejce, kiedy wszyscy narzekali na nudę i brak pomysłów. Trzy osoby odeszły, miałam zresztą ten sam zamiar, jednak zatrzymał mnie podekscytowany głos Jamesa.
     — Zagrajmy w butelkę! — zaproponował.
     Zdziwiłam się, gdy każdy ochoczo przystąpił do gry. Dołączyła do nas jakaś para, zajęła puste miejsca. W międzyczasie ktoś przyniósł błyszczącą płytkę, której zadaniem było utwardzenie podłoża pod pustą butelką po wódce.
     — Zasady butelki są proste — na kogo wypadnie, ten wybiera pytanie albo wyzwanie. W ciągu gry można raz użyć koła ratunkowego i wypić shota, zamiast odpowiadać. Nie ma granic, możecie pytać o wszystko. Aha! — Uniósł palec. — Całowanie mile widziane. — Uśmiechnął się pokracznie do dziewczyny obok. Zachichotała.
     Connor, jako najodważniejszy i najgłośniejszy spośród wszystkich, jako pierwszy zakręcił butelką. Kręciła się i kręciła, finalnie wskazując na Mary Anne. Pytanie czy wyzwanie?
     — Nalej mi — odparła pewnie. — Kiedy będę wstawiona, wszystko będzie łatwiejsze.
     Cała grupa zarechotała. Mary Anne, po wypiciu swojego shota, zamachnęła się i zakręciła. Szyjka butelki zatrzymała się na Owenie. Z pewnym wyrazem wyprostował się.
     — Wyzwanie.
     Connor spojrzał na Jamesa.
     — Zrób malinkę lasce, która wylosujesz — polecił.
     Otworzył szeroko usta.
     — Ale moja dziewczyna…
     — Robisz to, czy odpadasz?
     Z westchnieniem zakręcił butelką. Wszyscy wydali z siebie przedziwny dźwięk, kiedy ofiarą chłopaka okazała się Abigail. Wydaje mi się, że ja jedyna nie znałam powodu ich reakcji, ale ktoś przyszedł mi na ratunek, wykrzykując w przestrzeń to przecież twoja eks! W tamtym momencie zaczęłam cholernie współczuć biedakowi. Sama nigdy w związku nie byłam, ale poczułam ten dźwięk bijącego mocniej serca Owena.
     Nastała głucha cisza. Owen pochylił się nad narzędziem zbrodni — tym razem skłoniło się ku… Brooke. Spojrzałam na nią z zaczepnym uśmiechem, bezgłośnie życząc jej powodzenia. Tak jak wszyscy, wybrała wyzwanie. Przysięgam, że stanęło mi serce, kiedy wzrok Owena spoczął na mnie. Zamrugałam kilka razy, żeby upewnić się, czy to jawa, czy wytwory wyobraźni zamroczonego umysłu. Gapił się. W dalszym ciągu się gapił.
     — Pocałuj Charlie. — Jego słowa odbijały się od ścianek mojego umysłu, jakby były pieprzoną piłeczką kauczukową.
     — Dziesięć sekund — dodała Beck.
     Zamknijcie się, do cholery. W praktyce nie odezwałam się ani słowem, w dalszym ciągu zszokowana, zdenerwowana, zestresowana i przerażona jednocześnie. Brooke była znacznie bardziej pijana, ale gdzieś, tam głęboko w czeluściach racjonalnego myślenia, odniosłam wrażenie, iż panuje nad sobą oraz swoimi decyzjami. Mój rozum ufał jej i przeczuwał, że odmówi, a serce skandowało jedziesz Brooke! Dawaj!
     Rzeczywiście była pijana.
     Rzeczywiście odwróciła się w moją stronę i rzeczywiście przysunęła bliżej, kiedy ja tkwiłam w amoku, z sercem bijącym dwukrotnie szybciej, niż zazwyczaj.
     Ja chyba też byłam pijana, bo, w następstwie, pochyliłam się ku dziewczynie. Dzieliły nas milimetry.
     A później już nic, bo, ułożywszy zimne dłonie na moich rozgrzanych policzkach, pocałowała mnie, zanim zdążyłam się odsunąć.
     Odliczanie na początku było głośne, przy ósemce regularnie cichło, żeby już na siódemce zejść na drugi plan. Zagłuszony przez szum w mojej głowie ludzki stoper wydawał się nieistotny. Kiedy zdałam sobie sprawę z narzuconego wcześniej limitu czasowego, wydawało się, że minęło już dwadzieścia minut, kiedy w praktyce pozostała nam połowa czasu. Odwzajemniłam pocałunek bez większego sprzeciwu, powtarzając sobie baw się, Charls, baw. Mój żołądek fikał fikołki, ciałem wstrząsały dreszcze, kiedy język Brooke wdarł się między nasze usta. I, wow, najwyraźniej pijanej mnie musiało się to spodobać, bo dołożyłam swój, chociaż to w żadnym wypadku nie było wymagane.
     Głośne zero rozbrzmiało w mojej głowie. Dziewczyna zsunęła dłonie, wróciła do swojej poprzedniej pozycji, podobnie zresztą jak ja.
     — I jak wrażenia, Graham?
     Spojrzałam na nich wzrokiem pod tytułem to do mnie?
     — Mogło być gorzej.
     Większość parsknęła głośno, kiedy Beck i Owen chichotali. Przelotnie spojrzałam na Brooke, ale nie zaszczyciła mnie ani jednym spojrzeniem.
     Wszystkie inne pytania, wyzwania, to nic innego jak erotyczne gry na emocjach, małe zemsty i okazje do ośmieszenia przyjaciół czy tam wrogów. Mało kto się mną przejmował, odpowiadało mi to zresztą, sama butelka wskazała na mnie jeszcze raz albo dwa — wpierw wybrałam shota, którego desperacko potrzebowałam, później wyzwanie, ot, dla rozrywki. Miałam opisać jak najwięcej znanych mi pozycji seksualnych i, prawdę mówiąc, wyszło mi to. Chociaż dziewicą byłam, na pewno nie idiotką.
     — Już raz się całowałaś, może powtórkę? — zironizowała Beck, posyłając Owenowi właśnie t o spojrzenie. Nikt nie protestował, włącznie z samą Brooke, do której to pytanie skierowano. — Dwadzieścia sekund trójkąta — wszyscy wstrzymali oddech — z Cynthią i… Connorem!
     Cynthia jest lesbijką, co udało mi się wywnioskować po jej odpowiedziach i zachowaniu w trakcie gry.
     Alkohol szumiał mi w uszach, czułam się słabo, a sytuacji nie polepszył ukradkiem wypity kieliszek, ten drugi jeszcze mnie dobił. Mimo to byłam wystarczająco trzeźwa, żeby móc obserwować tę żałosną scenę. Bez wzruszenia śledziłam każdy ich ruch, na boku pociągając prosto z butelki łyka malinowego piwa czteroprocentowego. Chłopak objął ją w pasie, niekiedy zjeżdżał dłonią w okolice ud, innym razem powracał na górę. Middleton równie ochoczo przywierała do ust to Connora, to Cynthii, którzy wymieniali ją między sobą. Otępiałym wzrokiem przyglądałam się temu teatrzykowi, niezdolna do wykonania żadnego konkretnego ruchu. Upojone alkoholem serduszko roztrzaskało się na miliony małych, niemożliwych do sklejenia kawałeczków. Moje rozsądne oblicze, które nie uległo wpływowi procentów we krwi, dawało mi z liścia za każdym razem, kiedy pozwalałam negatywnym emocjom na przejęcie kontroli nad moimi myślami. Toczyłam ze sobą wewnętrzną, bezcelową walkę i nawet nie wiedziałam, która strona przegrywa.
     Dlaczego myślałam sobie, że to miałoby cokolwiek znaczyć? Że fakt, iż nie odmówiła, zmieniał cokolwiek? Nikt nie odmawiał, wszyscy się godzili i wszyscy wypełniali swoje zadania sumiennie. Postąpiła tak ze mną, postąpiła tak z nimi. Sytuacja była wyjaśniona, mogłoby się wydawać. Otóż oczywiście, że nie była. Przynajmniej nie dla mnie.
     Z tego powodu, już przy następnym ruchu butelki, oznajmiłam, iż dla mnie to koniec gry i jestem zbyt zmęczona, żeby ją kontynuować. Cała trzynastka skinęła głową jak na rozkaz, a ja, oszczędzając sobie widoku Brooke, odwróciłam się na pięcie i wtopiłam w tłum, byle z dala od Middleton.
     Siedziałam na pustej ławeczce, w lewej dłoni zaciskałam butelkę wody gazowanej, w prawej swoją torebkę. W ciągu cholernie dłużących się pięćdziesięciu minut zdążyłam zjeść kiełbasę, kromkę chleba tostowego, pozbyć się ich wraz z całą gamą napojów na łączce nieopodal (tak, rzygałam, i to dość poważnie), zatańczyć z jakimiś ludźmi, posmucić się chwilę, zadzwonić do Theo, bez skutku szukać Mel (która, jak się później okazało, zdecydowała się wrócić do domu z Aidenem, wiadomo w jakim celu) i wrócić na tę czerwoną ławeczkę na uboczu, gdzie nie ma żadnej Brooke, żadnych głupich pocałunków i głupiej nadziei.
     Nie byłam w stanie wyprzeć z głowy tej jednej, jedynej myśli, ostatniego bastionu niekontrolowanego wybuchu emocji — jakim prawem mogłam w ogóle wpaść na tak absurdalny pomysł? Wszystkie te rzekome przesłanki, znaki na niebie i ziemi, spojrzenia, to wymysł, to wytwory mojej wyobraźni, która z potrzeby serca generowała kolejne obrazy, jakie w rzeczywistości nie miały miejsca. Tak desperacko szukałam miejsca w czyimś życiu. Chwila słabości. Ostatnia.
     Plułam sobie w metaforyczną brodę. Brooke wróciła do miasta niedawno, nawet nie znałam dokładnej daty, wszystkie dni zlewały się w całość. Bez wątpienia jeszcze w te wakacje. Nie byłam w stanie pojąć tego, jak mój umysł zniekształcił rzeczywistość. Dlaczego próbował mi wepchnąć do świadomości, że ten nic nieznaczący pocałunek, który nastąpił na skutek niczego innego, jak nie idiotycznego wyzwania, miałby cokolwiek znaczyć. Nie dałam jej czasu na poznanie siebie, nie dopuszczałam, zamarłam w bezruchu podczas pierwszego spotkania z moją mamą. Równocześnie próbowałam uświadomić jej, że zawsze może na mnie polegać, z ręką na sercu przysięgałam, iż będę odbierać każdy telefon, bez względu na porę dnia, chciałam pokazać, że w żadnym stopniu nie jest sama, bo nie zasługuje na to zło, dawałam jej wsparcie, jakiego nigdy nie uświadczyłam, wyciągałam pomocną dłoń, która tylko czekała na jej decyzję. Polubiłam to, kim jest, jak walczy z przeciwnościami losu, przeskakuje przez wszystkie kłody, a także to, że nigdy się nie poddaje, pomimo wszechogarniającego zwątpienia w siebie i swoją siłę. Dlaczego miałaby chcieć ode mnie czegoś więcej? Dlaczego akurat ode mnie, od niedoszłej współwykonawczyni projektu z fizyki z zeszłego roku, od kogoś, kto wszedł w jej życie i uznał, że skoro nie ma nikogo, to czemu nie oddać jej siebie? Tak naprawdę, gdyby Middleton miała jakikolwiek wybór, zamiast prowadzić śledztwo ze mną, wybrałaby sobie kogoś zgoła innego. To  doprowadzało mnie to obłędu — doskonale wiedziałam, iż najprawdopodobniej nigdy nie poznam odpowiedzi na żadne z zadanych przeze mnie pytań.
     Skarciłam siebie, po raz kolejny kwestionując własną, podjętą przed momentem decyzję. Miałam przed oczami nas, siedzące na jej łóżku tego samego wieczora. Dokładnie ten moment, gdy przyznała, że zadzwoniła do mnie tylko po to, by pójść tam razem ze mną. Nie wiem, czy bała się samotności, czy po prostu potrzebowała mnie jako przyjaciółki. Teoretycznie ciągle byłyśmy na tej randce, co prawda takiej niedosłownej, niepisanej, ale randce. Powiedziałam to w formie żartu, nie zaprzeczyła. Żadna z nas mnie mówiła poważnie. Ale ruszyło mnie to na swój własny, niekonwencjonalny sposób — przyszłyśmy tu razem, co oznaczało, iż chce spędzać ze mną czas. Ta myśl dodawała mi otuchy.
     Silniejsze od niej okazało się wspomnienie dłoni na mojej skórze.
     — Charls? — Uniosłam zmęczone spojrzenie. — Dlaczego siedzisz sama?
     Moja niedoszła osoba towarzyszącą zrobiła krok w stronę ławeczki. Potrząsnęłam głową.
     — Nie siedzę sama — powiedziałam cicho.
     Zmarszczyła brwi, nie wierząc w moje słowa. Wyprostowałam się.
     — Czekam na kogoś — dodałam, zdecydowanie pewniej. Jakby… odważniej. Oznaczało to mniej więcej tyle, iż właśnie uruchomiłam mechanizm ochronny, który krzyczy najgłośniej ze wszystkich innych, każąc mi jeszcze bardziej zamknąć się na Brooke.
     Nie ruszyła się z miejsca. Poruszył się wiatr, poczułam nieprzyjemny zapach alkoholu. Mimo że głowę miałam ciężką, krok po kroku, kwadrans po kwadransie, odzyskiwałam swoje przedimprezowe ja, które ulotniło się ze mnie wraz z salwą nieprzyjemnych wymiocin.
     — Jesteś pijana — nie zapytałam, po prostu postawiłam ją przed faktem. Chciała coś odpowiedzieć, ale, ku mojemu zadowoleniu, odnalazłam kręcącego się wokół kogoś Iana. Wyglądał przyzwoicie, dzięki czemu stał się moją najlepszą wymówką. — Ian! — zawołałam z uśmiechem. Chłopak zorientował się, że ktoś go woła i jeszcze szybciej uświadomił sobie, do kogo ten głos należy. Ruszył w naszą stronę.
     Wstałam z ławeczki, zgrabnie wyminęłam Middleton, żeby zbliżyć się do Iana. Ku mojemu zadowoleniu, nie czułam od niego wódki ani żadnej innej substancji. Przypomniałam sobie, że przyjechał samochodem.
     — Chodźmy stąd — szepnęłam mu do ucha, po czym złapałam za dłoń i pociągnęłam za sobą w nieznanym kierunku. — Nie znoszę pijanych ludzi — wyznałam nieoczekiwanie, kiedy oddaliliśmy się od tłumów. Zaskakiwała mnie moja szczerość.
     Ian zaśmiał się krótko.
     — Widziałem, że sama piłaś. Całkiem sporo. — Na te słowa machnęłam dłonią. — Graliście w coś?
     Od słowa do słowa, zaczęłam opowiadać mu o wszystkim, począwszy od mojego nieudolnie przyrządzonego drinka z whisky, poprzez zaciągnięcie do gry przez Brooke, o wszystkich tajnikach życia seksualnego moich znajomych i tym, że rzadko kiedy piłam.
     — Wskazała Brooke. Wiesz, która to? Stała przy mnie, kiedy cię zawołałam — tłumaczyłam, w miarę możliwości, zwięźle. — Ten kretyn, Owen, kazał jej całować się ze mną. — Teatralnie wskazałam na siebie. — Miałam ochotę wyśmiać go prosto w twarz! To było straszne!
     Po raz pierwszy w życiu spotkałam kogoś, kto słuchał mnie tak zawzięcie i kto poświęcał mi tyle swojej uwagi, co Ian. Nie zwykłam mówić o sobie, jednak w tę noc, te wszystkie emocje — musiałam dać im upust. I, rzecz jasna, pomógł mi przeklęty alkohol, którego pozbyć się z krwi nie byłam w stanie. Ale nie wydawało się to uciążliwe, wręcz przeciwnie — czułam się przewspaniale, idąc ciemną polaną z zaskakującą lekkością. Jego twarz rozświetlał srebrzysty blask księżyca, wokół nas pohukiwały sowy, a trawa przyjemnie trzaskała pod naszymi podeszwami. Czułam się jak w filmie, najprawdziwszym filmie zakończonym wzruszającą sceną, taką jak ta. Ian wydawał się tak bardzo zainteresowany moimi słowami, że w pewnej chwili przestałam zważać na to, co mówiłam, a co pozostawiałam dla siebie. Wspominałam o swoim dziewictwie, braku jakichkolwiek doświadczeń seksualnych, a on z pocieszającym wyrazem powtarzał, iż kiedyś przyjdzie odpowiedni czas, pojawi się odpowiednia osoba i… naprawdę, zabrakło mi tchu, bo odniosłam wrażenie, że znamy się całe życie. Plątał mi się język, momentami gubiłam wątek, w pewnym momencie zażądałam przerwy, bo dopadł mnie atak kolki. Zaśmiał się tylko i zwolnił.
     Byliśmy już daleko od ogniska, odległość można by było oceniać w skali metrowych setek. Robiło się coraz chłodniej, otoczyłam się własnymi ramionami, uprzednio łapiąc obca krańce płaszcza — nie chciałam, żeby ciepło uciekało ze mnie w takim zawrotnym tempie. Rozmowa zeszła na inny tor, jej tematem stały się studia, więc tym razem to Torres przejął pałeczkę i na okrągło nawijał o wszystkich istniejących uniwersytetach w mieście czy poza nim. Na początku było ciężko, ale udało mi się wyłapać rytm, zaczęłam przyswajać przekazywane przez niego informacje, a nie tylko głupkowato przytakiwać, choć mówił strasznie szybko i czasami wręcz niezrozumiale.
     — Tata posyła mnie na Uniwersytet Stoughtona. — Zmrużyłam pytająco oczy, słysząc nieznaną mi nazwę. — Jeden z lepszych uniwersytetów w kraju. Kampus jest w Millstone. Wiesz, gdzie jest Millstone?
     Pokręciłam głową.
     — Niedaleko Fathe. — Zaśmiał się z goryczą. — Setki kilometrów stąd.
     Tak znana ta uczelnia, że nigdy w życiu o niej nie słyszałam.
     — A ty? Gdzie najchętniej byś poszedł? — zapytałam.
     Wzruszył ramionami.
     — Chciałbym zostać tutaj, w Avenley. Nie lubię przeprowadzek. — Wzruszył ramionami. — Poza tym, z Riley’em myśleliśmy, żeby aplikować na Uniwersytet Spring Hill University. To tylko dziesięć minut od miasta, a samo Spring Hill wydaje się… urocze.
     Miałam wiele, wiele pytań.
     — Mówiłeś, że nie lubisz przeprowadzek — zauważyłam. — Jaki kierunek?
     Uniósł głowę ku niebu.
     — Astronomia, jeżeli się uda. Jeśli nie, pewnie coś z fizyką, matematyką. Jestem w tym dobry.
     Pokiwałam głową, nie mówiąc już nic więcej. Między nami zapanowała cisza, zagłuszana przez pojedyncze odgłosy ptaków. W pewnej chwili, wydawałoby się, nieświadomie, oboje zatrzymaliśmy się.
     — A ty? W czym jesteś dobra? — Uśmiechnął się zachęcająco.
     — W historii, w językach — zaczęłam wymieniać, uparcie ignorując jego gest. Przełknęłam ślinę, kiedy uniósł lewą dłoń i ułożył ją na mojej szyi. — Lubię shilienowski, fydorski, uczyłam się scotandyjskiego…
     Zaschło mi w ustach. Próbowałam mówić coś jeszcze, nie pozwalając na chociażby sekundę przerwy, ponieważ wtedy… czułam w kościach, że Ian nie chciał już rozmawiać. To się wzięło znikąd, nagle stanęliśmy, równie nagle mnie dotknął, a kiedy już to zrobił, stanęłam jak wryta, niezdolna do ruchu. Poczułam się dokładnie tak samo jak wtedy w kuchni, kiedy mama żądała ode mnie wyjaśnień — zastały widok zadziałał na mnie w ten sam sposób, co niespodziewana reakcja Torresa. W myślach uparcie powtarzałam, iż to nie moja wina, iż nie dawałam mu żadnych sygnałów, iż musiał coś źle odebrać, ponieważ, prawdę mówiąc, nawet z nim nie flirtowałam. Byłam przekonana, że ta rozmowa zbliżała nas do siebie jako przyjaciół, a nie… tego czegoś.
     Nie chciałam.
     Zbliżył się do mnie na krok, do lewej dłoni dołączył prawą, kciukami kreślił małe kółeczka pod moimi oczami. To nic złego, Charls, nic się nie dzieje, upierałam się.
     — Lubię też matematykę i chemię, i geografię, fizyki niespecjalnie, znam też język Mellihatów, nie znoszę religii, muzyki, bo była tak strasznie nudna, i… — Z moich ust wydobył się potok słów.
     — Csii… — przerwał mi, układając palec wskazujący na własnych wargach.
     Popchnął mnie do tyłu, nieznacznie, jednak wystarczająco, żebym zatoczyła się i uderzyła w twardy, bukowy pień. Z paniką jawnie wymalowaną na twarzy spojrzałam w jego oczy, które nagle straciły wszystkie swoje barwy, na rzecz stania się ciemnymi tęczówkami bez wyrazu. Był spokojny, przerażająco spokojny. Nie zdążyłam wykonać żadnego ruchu, nawet nie pomyślałam, co powinnam zrobić i czego uczyli mnie na lekcjach samoobrony — byłam przytwierdzona do kory drzewa, a droga ucieczki zabarykadowana ze wszystkich możliwych stron.
     Złączył nasze wargi. Sapnęłam zaskoczona, co chłopakowi nadwyraz się spodobało — napierał na mnie całym swoim ciałem, jego dłonie były wszędzie. Zanim zszedł niżej, minęła cała wieczność, jednak i to nie poprawiało mojej sytuacji. Składał pojedyncze pocałunki na mojej szyi, gdzieniegdzie zagryzał skórę. Mimowolnie jęknęłam, z bezsilności, zdenerwowania, nie było w tym ani krzty przyjemności. Coś stanęło mi w gardle, znowu nie mogłam wydusić z siebie ani słowa, nie miałam szans zaprotestować, a nawet jeśli bym spróbowała, tak strasznie piekł mnie przełyk, że na dłuższą metę po prostu nie dałabym rady. Moje milczenie odebrał za brak sprzeciwu, kiedy kontynuował swoją gierkę, zsuwając się niżej, niżej, i niżej. Odchylił kołnierz golfa, zsunął z moich ramion płaszcz. Próbowałam przypomnieć sobie słowa nauczycielki od samoobrony, która cały boży dzień przypominała nam o najprostszych ciosach obezwładniających napastnika, ale w pamięci miałam jedną, wielką dziurę, a każda osobna lekcja zlewała się w całość.
     — Przes… — stęknęłam, kładąc dłonie na jego piersi.
     Złapał za moje nadgarstki, gwałtownie przesuwając je w dół. Zacisnęłam szczękę, kiedy moje palce zbliżały się ku wybrzuszeniu widocznego spod materiału ciemnych szortów. Wolną ręką rozpinał swój pasek, wstrzymywałam oddech, gdy po raz kolejny mnie całował, chcąc zdusić mój krzyk. Sunął moimi dłońmi po skórze podbrzusza, w pewnej chwili wślizgnął je pod gumę swoich bokserek. Sparaliżował mnie strach, o stokroć gorszy, niż jeszcze przed momentem.
     — Proszę cię… — stęknęłam zduszonym głosem wprost do jego ucha.
     Sapnął, kiedy zimną dłonią dotknęłam rozgrzanej męskości. Ten gest zadziałał na moje jak kubeł zimnej wody, w desperacji zaczęłam się wyrywać, bezskutecznie. Zacisnął swoje palce jeszcze mocniej, poczułam spływające po moich policzkach łzy.
     — Co jest, kurwa? — Z głębi ciemnego lasu wyskoczył wyraźnie podpity chłopak. Kamień spadł mi z serca, kiedy Ian z prędkością światła wypuścił moje dłonie z uścisku. Oddychałam ciężko, patrząc na mężczyznę zamglonym wzrokiem. — Co ty odpierdalasz, Torres? Kto to jest?
     Wykrzywiłam usta. Zadrżały mi ręce. Jestem pewna, że zauważył wypisaną na twarzy prośbę o pomoc. Zmierzyłam go błagalnym spojrzeniem.
     — Zostaw ją — mruknął. — Jesteś popierdolony.
     Ian sarknął coś, odsunął się ode mnie niechętnie, jakby nieprzyłapany. Gwałtownie odskoczyłam od drzewa, wyminęłam obie postacie i z piekącymi od łez oczami skierowałam się ku wyraźnym kształtom płomieni. Pozwalałam łzom na swobodny ruch, nie pocierałam oczu, choć zamglony obraz stanowił niemałą przeszkodę. Wpadałam w płytkie wgłębienia w ziemi, potykałam o własne nogi, raz po raz pociągałam nosem, przyspieszając za każdym razem, kiedy dochodził mnie kolejny męski głos. Wymijałam wszystkie pomniejsze grupki, chociaż większość, nie znając mnie lub będąc pod wpływem alkoholu, nawet nie zwróciła na mnie uwagi. Nigdzie nie widziałam Brooke, zresztą, nie szukałam jej, chciałam tylko stamtąd uciec, wrócić do domu i zaszyć się pod kołdrą. Wyprzeć z pamięci wspomnienie Iana. Wspomnienie całej tej imprezy. Potrzebowałam wehikułu czasu, który przeniósłby mnie do poprzedniego wtorku, kiedy zadzwoniła do mnie Middleton i zapytała o ognisko. Kiedy napisał do mnie Ian, Melania. Odmawiałabym wszystkim jak leci, zaufałabym przeczuciom. Nie zrobiłam tego.
     Stojąc przed domem Jenny, dobijałam się do Mel. Raz, drugi, trzeci — nie odebrała ani razu, wysłuchiwałam znanej formuły poczty głosowej. Cały czas drżałam, nie potrafiłam się uspokoić, miałam wrażenie, że zewsząd dochodzą mnie kolejne wołania, a w każdym cieniu, gdziekolwiek nie zerknęłam, widziałam zagrożenie.
     Wszechświat po raz kolejny dowiódł, jak bardzo mnie nienawidzi. Że warto kopać leżącego. Nie wystarczył mi kłopot z Beatrice, sprawa z babcią i mamą Middleton czy wątpliwości co do relacji z Brooke, oczywiście, że nie. Potrzeba mi było więcej. Znienawidziłam siebie. Świata. Wszystkich. Oddychałam głośno, zdecydowanie zbyt szybko i zbyt płytko, byłam na skraju, powoli brakowało mi łez, oczy nieustannie piekły. Nie potrafiłam skupić się na niczym, z trudem trafiałam w poszczególne ikony na ekranie i klawiaturowe literki.
     Bezradnie opadłam na schodki.

Brooke? ;)
mam nadzieję, że nie zasnęłaś

+200 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz