22 sty 2020

Od Candice C.D Izzy

Ostatnie najwyraźniejsze wspomnienie z pamiętnej imprezy urodzinowej Izzy to słowa w mojej (swoją drogą pulsującej teraz bólem) głowie „nie piję dużo”. Bądźmy ze sobą szczerzy. Dużo nigdy nie piję. Świętem jest zobaczyć mnie w takim stanie, jak wczoraj, ale mieliśmy praktycznie wszyscy bardzo ważne święto, więc czuję się duchowo usprawiedliwiona. Wystarczy tylko przeżyć ten dzień bez poznawania nowych szczegółów tamtego wieczoru i bez większych skutków wypicia alkoholu. To co miało się wydarzyć najgorszego, już się wydarzyło o poranku. Teraz zostaje woda z cytryną i krople miętowe, które zabiją w moim gardle odruchy wymiotne, gdy tylko pomyślę sobie o drinku.
— Po prostu nie wracajmy do tego, co było wczoraj... właściwie dzisiaj. — Masuję sobie zbolałe skronie. — Wiem, organizuję najlepsze imprezy.

— A ja je rozkręcam. — Dziewczyna uśmiecha się triumfalnie. — Daj spokój, było tak zajebiście, że będę to wspominać wnukom, a o szczegółach, o jakich nie pamiętam, będę się dowiadywać jeszcze przez kolejną dekadę. 
Parskam głośnym śmiechem, prawie zapominając o kiepskim stanie fizycznym. Nagle Nathaniel odchrząkuje, wychylając głowę zza naszej lodówki. On naprawdę nie ma swojej lodówki? 
— Przepraszam bardzo, ty organizujesz najlepsze imprezy?
Wywracam oczami, podnosząc kącik ust ku górze, choć można to nazwać bardziej drżeniem, bo uśmiech jest zdecydowanie za dużym wysiłkiem.
— Oczywiście, że z moim ulubionym kolegą Nathanielem. — Na te słowa, choć wypełnione aż nazbyt słodkością i sarkazmem, brat Izzy uśmiecha się zwycięsko. 
— Nadal nie mogę uwierzyć, że mnie tak kłamaliście. — Moja przyjaciółka wraca do tego, co było wczoraj. — Zresztą... Ty i Nat. Nie wytrzymałabyś z tym kretynem.
— To było dla dobra sprawy. I wypraszam sobie tego „kretyna” — droczy się Nat. Skinieniem głowy przyznaję mu rację. Oczywiście co do pierwszego. Dziewczyna lustruje nas podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów. No hej, gdybym miała wziąć się za Nathaniela, już dawno bym to zrobiła, ale najpewniej nie jesteśmy sobie przeznaczeni.
— A ja wypraszam sobie grzebania w mojej lodówce i wyżerania mi tego, na czym mam przetrwać dzisiejszy cudowny dzień — dodaje Mortensen.
Nathaniel z prawie pełnymi ustami odsuwa się od lodówki, bo Isabelle wykonuje bliżej nieokreślony gest w jego stronę, byleby odczepił się od lodówki i nie krążył przy niej jak wygłodniała pszczoła. Ja za to nie myśląc zbyt długo, kończę swoją herbatę i ruszam do wieszaka, żeby wziąć przejściowy płaszcz. Przynajmniej byłam ubrana — zostało mi założyć jakąś odzież wierzchnią, by wyjść i się przewietrzyć, a może przy okazji wpaść do sklepu po tabletki przeciwbólowe. Powietrze, świeże i czyste, to coś, czego usilnie potrzebuję w obecnym stanie fizycznym wiedząc, że woda z cytryną i herbata nie pomagają.
— Gdzie się wybierasz? — Dobiega mnie głos Mortensen, która nadal kłóci się ze swoim bratem bliźniakiem.
— Na spacer — odpieram, wpatrzona w przyjaciółkę. — I do sklepu. Został mi ostatni przeciwbólowy.
— Chcesz zrobić mi zakupy? — Izzy trzepocze wachlarzem rzęs. Rzucam jej kpiące spojrzenie na znak, że ma ruszyć tyłek, inaczej nic z tego nie będzie miała. Po pewnym czasie najwyraźniej siła niewerbalnej sugestii do niej dociera.
— Poczekaj, do sklepu pójdę z tobą. Potrzebuję mojej czekolady z nadzieniem pralinowym, o ile nie zwymiotuję jej po jednym kawałku.
Oczywiście czekam na Isabelle, zagrzewając się w płaszczu w samym rogu mieszkania. Nathaniel po tym, jak już zdewastował nam lodówkę, również decyduje się wyjść, dlatego ostatecznie z budynku wychodzimy we troję, już przy samym chodniku rozdzielając się. Na szczęście lokalny sklep nie znajduje się tak daleko, bo wystarczy wyjść skręcić w prawą stronę i wypatrywać przyjemnego dla oka szyldu, w którym widoczny jest symbol chleba i owoców. Ot zwykły spożywczak.
Robimy tam oczywiście nadprogramowe zakupy, wliczając w to oprócz leków parę składników na dzisiejszy obiad, który zapewne zrobimy z cholernym trudem, o ile w ogóle. Kiedy wychodzimy ze sklepu, na pustej ulicy rzuca mi się w oczy wolno jadący samochód, który skądś już kojarzę, lecz nie mogę sobie przypomnieć skąd.
I to jest w tym nad wyraz frustrujące. Do tego stopnia, że nieświadomie zwalniam kroku, idę z niesamowicie zadumanym, zamyślonym wyrazem twarzy, do tego zmarszczone brwi w pełni podkreślają mój posępny nastrój. Wzrokiem sięgam kierowcy, który teraz w pełni pewny siebie odsuwa szybę.
— Boże, Candy, uważaj, bo zaraz wpierdolisz się w słup. — Dochodzi do mnie głos przyjaciółki. Skupiona zupełnie na czym innym, prawie go nie rozumiem.
Kurka rurka, to Jasper.
Pieprzony, cichociemny zwyrodnialec. Jeszcze nawet nic nie powiedział, a mam ochotę zatkać sobie uszy. Łapię moją przyjaciółkę za rękę, tym sposobem ją zatrzymując. Samochód wjeżdża bezceremonialnie na pobocze, w tym część trawnika, przywłaszczając go sobie jako prywatny parking.
— Snow! Kto by się tu ciebie spodziewał — woła uśmiechnięty.
— Mieszkam tu, geniuszu — rzucam bez wyrazu.
— Cud, że obie żyjecie, bo tak wami sponiewierało, że dam wiarę, dawno nie widziałem tak kopniętych lasek! — Śmieje się donośnie, ale ja marszczę brwi, gdyż po prostu jego wiedza na pewne tematy nie pokrywa się do końca z moją.
— O czym ty pitolisz? — wtrąca się Mortensen, chyba nie do końca rozumiejąc przekaz chłopaka, zresztą zupełnie jak ja.
— Och, co ze mnie za dżentelmen. — Wyciąga rękę przez szybę. — Jasper Morissey.
— Nie radziłabym, pewnie dzisiaj obmacał tą ręką parę lasek — mówię ciszej, jednak Morissey dobrze wie, co mówię, bo obrusza się i jęczy pod nosem.
— Hej, czy ja zdradzam pikantne szczegóły z twojego życia łóżkowego przed nowo poznaną osobą, żeby przedwcześnie cię oceniła? — Opiera łokieć o drzwi auta. — Nie przypominam sobie! Chociaż ta tutaj twoje życie zdradza. Nie wiedziałem, że obciągasz Nathanielowi...
Moja twarz buzuje od rumieńców, złości i zniecierpliwienia, i gdyby nie słowa mojej przyjaciółki, odpłaciłabym się równie dobrym słowem.
— Izzy, jeśli można. I przepraszam bardzo, ale nie ponoszę odpowiedzialności za wczorajszy dzień, nie przyznaję się do niego ani do słów, jakie powiedziałam. — Dziewczyna unosi ręce w geście obronnym.
Jasper zbliża dłoń do ust i wykonuje gest zasuniętych ust na kłódkę.
— Jasper, w głębi cieszę się niezmiernie, że cię zobaczyłam, ale mam kaca i wiesz co, pewnie to przez to nie mogę radować się w pełni twoją obecnością — mówię wyraźnym, sugestywnym tonem, co w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu: odpalaj ten silnik i zjedź z cholernego trawnika.
— Rude i wredne. — Parska chłopak z rozbawieniem, zasuwając szybę, a przy tym żegnając się szybkim ruchem głowy.
— Moja krew! — dorzuca Izzy. Wgapiam się w nią z grobowym wyrazem twarzy, dając jej szansę na zmianę tego, co powiedziała, ale widocznie nie jest zachęcona. Nie jestem przecież wredna. Mogłam mu powiedzieć jasno, żeby sobie poszedł, a jakoś oszczędziłam mu cierpienia i obeszłam to jakoś. Każdy powinien być mi wdzięczny.
— Jak jeszcze raz na ciebie spojrzę, to zwymiotuję — komentuje twardo to, co usłyszałam. Mortensen układa usta w literę „o” i nadyma się niczym chomik. Prawie nie udaje mi się utrzymać poważnego wyrazu twarzy i jeszcze moment, a parsknęłabym śmiechem.
— Ach, tak? Jeśli chcesz mogę ci nawet pomóc i wsadzić rękę do gardła, na pewno ci ulży, ruda małpo.
— Nie osłabiaj mnie, Mortensen, nie osłabiaj. — Gładzę swoje skronie, które pulsują bólem. — Wracajmy już, a nie stoimy na środku chodnika.

*

Czas minął nieubłaganie szybko. Nawet niewiele co się działo — koniec sierpnia przemienił się w koniec lata. Koniec lata w całkiem nowy rok, a potem już kartki z kalendarza odlatywały niezwykle szybko, gubiąc rachubę. Sesja na uczelni nieźle daje i mnie, i mojej przyjaciółce w kość, aczkolwiek udało się wykorzystać jedyny wolny weekend na przejście się nieopodal plaży — do barów, zaraz obok wypożyczalni desek, która, zważając na porę roku, jest zamknięta. Fale wodne, mimo że są stale w ruchu, pienią się na brzegu i uderzają o siebie, i tak muszą być niesamowicie zimne.
Z nieba prószą cienkie, malutkie płatki śniegu. Ale czapka na głowie? Kto by się tym przejmował! Jak zwykle noszę kurtkę do pasa i ciepły szalik, bo w odróżnieniu od czapki, nie wyglądam w tym jak ziemniak. A przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Z Mortensen jednogłośnie zamawiamy grzańca. 
— Blado dziś wyglądasz — komentuję, zagrzewając ręce od kufla.
— Powtarzasz mi to od rana — mówi, jednak bez entuzjazmu. Izzy bez żartu, dozy sarkazmu czy nawet głupiego komentarza to nie Izzy, jaką znam. Wiem, że dobija ją sesja, ale nigdy nie widziałam jej w podobnym stanie. Dlatego mój wzrok stara się ją monitorować od czasu do czasu.
— I będę powtarzać, dopóki nie wyjaśnisz mi, jak się czujesz. — Mój ton nie pozostawia jej żadnego innego wyjścia.
Dobrze wie, że jestem uparta. Bardzo uparta. I że byle „jest w porządku” nie sprawi, że się uspokoję. Biorę łyka grzańca, potem głośno wzdycham.
— Pozaliczałaś już wszystko? — zagajam.
— Błagam, nie każ mi teraz o tym myśleć. — Gdyby nie ludzie dookoła, mam wrażenie, że położyłaby się na środku stolika. Bywało, że budziła się w środku nocy z dusznościami albo oblana potem. Myślałam, że to zły sen, lecz gdy pojawiła się apatia, brak apetytu, zaczęłam to podpinać pod poważne problemy ze zdrowiem. O jej wadze nie wspominając, bo niezmiennie jest chuda. Mizerna jak nigdy.
Kiedy na myśl przyszło mi, że kiedyś Mortensen nie chciała mi powiedzieć, dlaczego chodzi do szpitala, wszystko stało się dla mnie jaśniejsze. Każdy objaw, który Bóg wie dokąd prowadzi. Nie chcę ryzykować jej zdrowia, tylko o nie zawalczyć.
— Jesteś cholernie uparta — mówi dziewczyna. 
— Dziękuję. — Uśmiecham się krzywo, nie ma w tym krzty zadowolenia. — Musisz mnie posłuchać, Izz. Nie mówiłabym tego, gdybym nie miała powodu.
— Candice, błagam, nic mi nie jest. — Wzdycha ciężko. Jeszcze moment, a ją rozszarpię. — Przyniosę słomki. 
Podnosi się powoli ze stolika.
I nagle zatacza w powietrzu.
Każda sekunda wolno przelatuje mi przed oczami. Łapie mnie gorąco, kiedy machinalnie, nie wiem nawet jak szybko, ruszam w jej kierunku i podtrzymuje ją za ramię. Mam ochotę powiedzieć „a nie mówiłam”, aczkolwiek kiepski stan przyjaciółki wstrzymuje mi oddech i bicie serca. Nie rozglądam się nawet dookoła za zmieszanymi reakcjami ludzi, tylko prowadzę Isabelle do naszego stolika, sadzam ją na stole i kładę jedną dłoń na jej policzku, by móc zajrzeć w jej oczy. Na szczęście jej wzrok jest obecny i powraca ze mną do rzeczywistości, ale przyrzekam — czuję, jakby ktoś wylał na mnie wiadro gorącego cementu.
— Izzy? Izz, halo, już, mów do mnie — odzywam się szybko i nerwowo, choć jeszcze ze starannością zachowania zimnej krwi.
— Wiem, co myślisz — duka. — Nie chcę do szpitala. Czasem tak się dzieje. Nie dramatyzuj, dobra?
Wyciągam telefon.
— Nie dzwonię jeszcze po pogotowie. Dzwonię po Nathaniela. — Jest jakakolwiek szansa, że to on dodatkowo przekona ją, że zabranie ją do szpitala jest jak najbardziej słuszne.

Izzy?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz