12 lip 2019

Od Lucy

Nienawidzę mojego brata za to jaki jest. Naprawdę go nienawidzę! Kiedyś spedzaliśmy razem dużo czasu, byłam jego oczkiem w głowie aż nagle zupełnie mu odwaliło i stał się aktualnym sobą. Najgorszą możliwą wersją siebie. Ale nie zamierzam się poddać, za dzieciaka on dbał o mnie więc i ja zamierzam teraz walczyć o niego. Broń boże nie ułatwia mi on tego zadania, gdyż jest mistrzem znikania i zacierania wszelakich dowód swojej wcześniejszej obecności.
I stało się jestem teraz tu, w nowym miejscu, w nowej pracy, w  luksusowej restauracji gdzie cała dotychczasowa ekipa kelnerska szczerze mnie nienawidzi i kombinuje jak mnie stąd wygryźć w obawie przed zmniejszeniem ilości ich godzin do wypracowania. Nie specjalnie uważam, że mają czym się przejmować ale z drugiej strony jak nieraz patrzę na ich profesjonalny brak profesjonalizmu...


Zaczynałam właśnie popołudniową zmianę, w najgorszym momencie na zamianę z kelnerem z poprzedniej zmiany. Pora obiadowa. Zmora. Od niej jak ludzie zaczynają się schodzić na służbowe posiłki, jakieś spotkania w dużych grupach czy na pokazowe randki to zapieprz kończy się dopiero z godziną zamknięcia lokalu. Wtedy nie wiesz już jak masz na imię i jedyne co potrafisz zrobić jak należy to przedstawić różnicę między bukietem smakowym i zapachowym w karcie win. Ale tak czy siak kocham tą pracę, bo tylko ona pozwala na względną mobilność a napiwki dają szansę by prowadzić życie na jakimkolwiek poziomie. Znacznie mniej lubię pracę za barem, kiedy to pijane, dwa lub trzy razy większe typki zamiast spadać już do domu, biorą się za czarowanie każdej żywej dziewczyny wgapiając w nie swoje wygłodniałe spojrzenia niczym jakiś tygrys na zranionej zwierzynie.
Względnie bez większych komplikacji przejęłam stoliki od Raphaela, który jako jedyny zdawał się nie traktować mnie gorzej od karalucha pod lodówką. Przywdziałam mundurek, który naprawdę mógłby być choć odrobinę wygodniejszy po czym wpadłam w wir pracy. Zawsze wolałam mieć dużo klientów na sali, bo wtedy czas leciał szybciej.
Na godzinę przed zamknięciem wpadł do lokalu mężczyzna i zamówił jakieś danie na szybko, bo gdzieś tam się śpieszył. Zdecydowanie nie wpasowywał się w ramy naszej typowej klienteli. Ludzie raczej przychodzili tu pokazać się przed osobą towarzyszącą, a nie w celu zjedzenia smacznego posiłku w odosobnieniu. Tak, chyba właśnie brak tej pychy sprawił, że zapadł mi on w pamięć.
Kończąc zmianę doszłam do wniosku, że powrót do pustego motelowego pokoju to ostatnia rzecz na jaką mam ochotę. Samotność w nim jest dobitnie odczuwalna. Wysłałam SMS'a do Nate'a, menedżera pubu nocnego, czy piątkowy wieczór zapowiada się obiecująco i czy nie potrzebują może pomocy za barem. I tym samym sposobem dwadzieścia minut później wciskałam się w drugi mundurek, z taką różnicą, iż ten poza tym, że niewygodny był jeszcze odrobinę za mały i nieprzyzwoicie krótki. Dekolt miałam prawie do pępka, a spódnica ze wszystkich sił próbowała odsłonić co nieco za dużo, co swoją drogą często wychodziło jej z powodzeniem. Nigdy nie zrozumiem jaką filozofią kieruje się marketing, skoro uznaje takie rzeczy za niezbędne.
Zbliżała się godzina pierwsza nad ranem a wraz z nią pierwsze zgony naszych imprezowiczów. Coraz trudniej było zapanować nad tym co dzieje się w lokalu. Rozłożyłam na tacy duże zamówienie z loży numer 9, tak by serwując po kolei napoje pozostała ona dalej w idealnej równowadze. Do czasu do póki samemu nie spróbuję się kelnerować wydaje się to banalną sprawą. Zadowolona z przyklejonym do twarzy uśmiechem zbliżałam się do wyznaczonego miejsca, aż nagle postawiłam nogę na rozlanym drinku i moje wysokie buty straciły przyczepność. Ciąg dalszych wydarzeń był dość oczywisty i przewidywalny. Przesunął mi się środek ciężkości, nogi uciekły mi do przodu, taca przeciążyła wszystko do tyłu. Mój tyłek wylądował na ziemi wśród rozlanych trunków, a huk spadającej tacy i pękającego szkła przebił się przez głośną muzykę skupiając uwagę ciekawskich gapiów. 
Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby nie jeden fakt. Mianowicie poza tamtymi dźwiękami, w powietrzu rozległ się jeszcze jeden. Zupełnie niesłyszalny dla ludzi będących więcej niż dwa kroki ode mnie. Był to dźwięk rozrywającego się jeansowego materiału mojej miniowej spódnicy, która z pewnością rozerwała się na tyle, że uniknięcie efektownego pokazu bielizny podczas wstawania  graniczyło wręcz z cudem.
Zmęczona a zarazem rozbawiona tragizmem jak i komizmem całej sytuacji wpadłam w okropny śmiech, który po chwili przerodził się w płacz. I koniec końców już nie wiedziałam czy popłakałam się ze śmiechu, czy śmieję się z tego, iż płaczę. 
-Wszystko w porządku? – odezwał się męski głos, który już gdzieś kiedyś słyszałam.- Nic Pani nie jest?
Właśnie. Czy coś mi jest? Spojrzałam na swoje kończyny. Oczko w pończochach, nieco większe oczko w spódnicy a poza tym? Chyba nic, no co najwyżej obiłam sobie tyłek i zdarłam nadgarstki.
-Huh…Chyba nie.- westchnęłam i uniosłam głowę przecierając łzy z policzków. Moim oczom ukazał się wieczorny klient z restauracji, ten ten taki inny od całej reszty. Ale zbieg okoliczności.
- Możesz wstać? – zadał kolejne pytanie wyciągając dłoń w moim kierunku.
-T-tak… Nie! Nie wiem…- pisnęłam, rozglądając się w popłochu po lokalu. Wydarzenie zdawało się stracić na zainteresowaniu, nie mniej jednak wciąż stanowiło swego rodzaju urozmaicenie wieczoru.
-To znaczy?
Pokiwałam na niego dłonią tak by się nade mną pochylił, chcąc zmniejszyć ryzyko podsłuchania czegokolwiek przez kogokolwiek innego. Mężczyzna uniósł pytająco brew ale przykucnął obok mnie nadstawiając ucho.
- Musisz mi pomóc. Mnie raczej nic nie jest, ale za to moja spódnica nie przetrwała tego upadku. –wymamrotałam czując jak na moje policzki wpełza krwisty rumieniec, a następnie wlepiłam wyczekujące spojrzenie w nieznajomego przede mną.

Ktosiu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz