21 lip 2019

Od Louise C.D Theo

     I choć wstaję przed dwunastą, ledwo żyję, mamie wcale nie robi to różnicy. Ogłasza, iż o siedemnastej przyjedzie w gościnę jej siostra, więc jestem zobowiązana do udania się na niewielkie zakupy, które tak czy inaczej skończą się wydaniem grubo ponad dwustu avarów. Ledwo zdążam się ubrać, uczesać i delikatnie pomalować, kobieta wchodzi do mojego pokoju, uprzednio otwierając drzwi na oścież, po czym wręcza mi banknoty. Kiwam lekko głową, wkładając sobie szczoteczkę do rzęs do oka. Automatycznie zamykam je i pocieram delikatnie, a następnie biegnę do łazienki, przeklinając samą siebie w myślach.
     Kiedy w końcu udaje mi się bez większego krzywdzenia samej siebie dojść do ładu, czyli w dość ładny sposób ułożyć włosy, ubrać się odpowiednio i wykonać makijaż, wychodzę z domu, meldując opuszczenie go mamie kręcącej się po kuchni. W myślach przeklinam samą siebie za to, że wciąż nie wyrobiłam prawa jazdy, ponieważ znów dane mi jest jechać rowerem aż do Sam. Spod jej domu docieram autobusem do odpowiedniej dzielnicy. Fakt, jazda rowerem nie jest aż tak zła, szczególnie, kiedy nie wieje, a w uszach gra muzyka, jednak świadomość tego, iż posiada się własny samochód i nie trzeba kombinować, czekając na kolejny autobus, to coś innego, coś lepszego, piękniejszego.
     Po blisko czterdziestu minutach (nareszcie) stawiam nogę w alei, której odwiedzanie stało się zwyczajem.
     Już mam iść w stronę marketu umiejscowionego w starej kamienicy, gdy coś przykuwa moją uwagę.


     Odkąd tylko pamiętam fascynowali mnie tacy uliczni grajkowie, jako dziecko uwielbiałam wrzucać monety do ich kapeluszy, przy czym namawiałam mamę, żeby jeszcze chwilę zostać i popatrzeć. Rzadko kiedy mi się udawało, więc teraz, jako dorosła i samodzielna osoba, mogę pozwolić sobie na małą przerwę. Szczególnie, kiedy piosenka wydaje się być mi tak dobrze znana. Nie udaje mi się rozszyfrować jej tytułu, nawet nie jestem w stanie przypomnieć sobie, skąd mogę ją kojarzyć. Dołączam do ludzi ustawionych w kółeczku, wykorzystując moment odejścia jednej pary, zaraz na przodzie. Wślizguję się między innych, zanurzając dłoń w kieszeni, w poszukiwaniu drobniaków. Unoszę wzrok, kiedy udaje mi się wyjść na sam początek. Mała, stara, nieco zardzewiała ławka zajęta jest przez mężczyznę. Palce szatyna muskają struny wyraźnie niemłodej, delikatnie zniszczonej gitary. Wydaje się, jakby nie zwracał uwagi na tłum, który dosłownie przed dwoma minutami zebrał się wokół niego. Wszyscy przysłuchują się melodii, która ma swoje źródło w gitarze. Splatam dłonie, opierając je o brzuch. W trakcie jednego ze spokojniejszych fragmentów utworu i on rozgląda się po swojej publiczności, posyłając każdemu ten sam, jakże charakterystyczny dla niego uśmiech. Szczery, przepełniony pozytywnymi emocjami. I w pewnym momencie jego spojrzenie spoczywa na mnie. I, o dziwo, unosi kąciki jeszcze wyżej, jakby moja obecność w jakiś sposób stanowiła wsparcie. Automatycznie robi mi się ciepło na sercu na samą myśl, iż jest szansa, że to prawda. Wrzucam pięć avarów do postawionego na kostce metalowego pojemniczka.
     Kończy występ niedługo po tym. Żegnają go gromkie brawa, czemu absolutnie się nie dziwię — bez dwóch zdań jest świetny w te klocki. Już od momentu, w którym skrzyżowaliśmy spojrzenia wiedziałam, że podejdzie. W końcu zauważył znajomą twarz, a, będąc skromną, to w końcu ja, ktoś więcej, niż znajoma twarz. Przyjaciółka, może i nawet taka naprawdę dobra przyjaciółka? Nieistotne.
     Na przywitanie przytulam go, jakoś… tak mówi głos w głowie, a niejednokrotnie udowadniał mi, że powinnam się go słuchać. Odpowiada tym samym, oplatając mnie ramionami. Opieram brodę o jego klatkę piersiową.
     — Cześć, Theo, miło cię widzieć. — Uśmiecham się szeroko.
     Podążamy szeroką aleją, obserwując ludzi zaglądających przez witryny do sklepów odzieżowych albo cukierniczych, albowiem różnorodności tutaj nie brakuje. Wielkim plusem jest to, iż nie jeżdżą tędy samochody, dzięki czemu spokojnie możemy iść teoretycznie środkiem ulicy. Sama uliczka jest przepiękna — tutejsza architektura za każdym razem podbija moje serce, bez względu na to, który raz już tędy przechodzę. Przy jednym krawężniku stoi mim, występując przed zainteresowaną publicznością, która chętnie nagradza go napiwkami. Niewiele dalej gra na skrzypcach dziewczyna, a grono słuchaczy stale powiększa się o kolejnych przechodniów.
     — Jeżeli coś umiesz, da się tu nieźle zarobić. — Unoszę głowę w stronę Theo.
     Odczuwam dziwne ukłucie w brzuchu, kiedy wspomnienia z poprzedniej nocy wracają. Ten pocałunek i emocje towarzyszące tej chwili. Tak właściwie, są chwile, gdzie faktycznie dopadają mnie koszmarne wyrzuty sumienia, jednak po nich następuje ten moment błogości, który przypomina mi o tym, jak świetnie czułam się tego wieczora, praktycznie do końca dnia nie myślałam o niczym innym, tylko o tym. I, jak już wspomniałam, raz się za to przeklinałam, a raz wcale nie żałowałam.
     Do moich uszu dochodzi znana mi piosenka, za którą od dawna szaleję, w dodatku grana przez dziewczynę na skrzypcach, co dodaje jej niesamowitego brzmienia. To naprawdę zabawne uczucie, bo wciąż nie znam jej tytułu, więc o tyle dobrze, że często włączają ją w radiu. Zresztą, jakoś wypadają mi z głowy poszukiwania jej tytułu.
     — Dobra, bo nie wytrzymam. — Staję w miejscu, spuszczając ramiona. — Nie wiesz, jak dziwnie czuję się z tym, co wczoraj zrobiliśmy.
     W jednej chwili jego twarz szarzeje, zaciska kąciki ust i odwraca się do mnie.
     — Nie odbierz tego źle. — W końcu mi się podobało. — Ale to nie powinno się stać. — Chociaż, w pewnym sensie, było nieuniknione. — Przysięgam ci, że to był pierwszy i ostatni raz. Oczekuję od ciebie tego samego.
     Przytula się do niego. Nie mówi nic, więc milczenie najprawdopodobniej mogę uznać za zgodę, tylko taką bez słów.
     — Przepraszam, ale muszę już iść. Obiecałam mamie, że kupię kilka rzeczy i trochę się spieszę — mówię, odsuwając się od chłopaka. Bezgłośnie dziękuję mu i znikam w tłumie, aby następnie odnaleźć odpowiedni market.

     — Mamo, pomóc ci? — pytam, otwierając drzwi na oścież. — Mam zakupy.
     Zanoszę obie torby do kuchni, po czym wracam się na dwór jeszcze raz, aby wziąć jeszcze paczkę szesnastu rolek papieru, bo najprawdopodobniej została już ostatnia. Spogląda na mnie wątpliwie, zapewne myśląc, że jestem o stokroć gorszą kucharką od niej i przypalę lub zniszczę jej dzieła.
     — Dobrze, samowystarczalny szefie — prycham. — Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, jestem u siebie.
     Niby coś mruczy, niby powinnam przysłuchać się temu, na wszelki wypadek, jednak w tym momencie niespecjalnie mnie to interesuje, ponieważ, nie da się ukryć, chowam do niej małą urazę. W końcu to m o j e wypieki zazwyczaj są chwalone. M o j e ciastka podbijają serca naszych gości. Ale nie, bo kiedyś prawie podpaliłam kuchnię, robiąc naleśniki. Zła, okropna Louise, która potrafi tylko wydawać pieniądze. Wrr.
     Kilka susów i staję przed moim pokojem na piętrze. Poza łazienką, jest to jedyne pomieszczenie umieszczone gdzieś indziej, niż na parterze. Szczerze powiedziawszy, jak najbardziej mi to odpowiada, zawsze to plus sto pięćdziesiąt do prywatności, spokoju i, ogólnie rzecz biorąc, wygody. Jedynym mankamentem są wąskie schody, które po pijaku niesamowicie potrajają się, zwężają i generalnie wydają się być bardziej skomplikowane, niż zazwyczaj.
     Wchodzę do białego pomieszczenia i, jakby z nutą nostalgii, rozglądam się po nim dokładnie. Remontowany był dobre pięć lat temu, a jedyne, co zmieniło się w ciągu tych lat do tego momentu, są ściany — kiedyś szare, teraz o wiele jaśniejsze. Pamiętam, jak malowałam go z rodzicami, a zanim to, dokładnie wysprzątałam każdy kąt w obawie, iż przy odsuwaniu mebli mama i tata mogliby znaleźć coś nieodpowiedniego, bowiem w wieku piętnastu lat byłam… dość kochliwa, o ile tak mogę to nazwać. Zabawna sprawa, momentami moje relacje z chłopcami wyglądały całkiem zabawnie, potrafiłam darzyć uczuciem nawet trójkę jednocześnie, umawiając się na randkę z każdym z nich. Raz nawet byłam w związku z dwoma na raz, jednak wtedy wszyscy chodziliśmy do drugiej klasy, więc pojęcie takie jak “sprawiedliwość” czy “związek dwóch serc” nie było mi znane — życie w poligamii sprawiało mi radość, to w końcu dwa razy więcej miłości, słodkich słów, randek i życie o stokroć ciekawsze. W pewnym momencie zastanawiałam się, dlaczego zerwali ze mną w tym samym momencie, najprawdopodobniej dowiedzieli się o sobie wzajemnie. Ciekawostka! Teraz są narzeczeństwem, życzę im jak najlepiej. Wracając do nieodpowiednich spraw za meblami, w trakcie wielkiego sprzątania znajdowałam mnóstwo liścików do owych chłopców, kartki z pamiętników, gdzie wymyślałam imiona naszych dzieci, połączenia imion albo bardzo intrygujące historie o mnie i o nich. Podsumowując — byłoby bardzo, bardzo niezręcznie, gdyby trafiły w ręce kogokolwiek. Nie żartuję. Mimo tych kilku lat, wspomnienia pozostały, a ja wciąż staram się unikać tematu chłopców przy rozmowach z mamą. Poza tym, moje serce uspokoiło się na tyle, aby nie szaleć za każdym poznanym mężczyzną.
     Rzucam się na łóżko, jak to zazwyczaj robię w chwili, kiedy dosłownie nie wiem, co mogę począć. Na oślep próbuję wyczuć laptopa. Kiedy dłonią wyczuwam zimną klapę, przysuwam go do siebie, włączam. Wyszukiwarka proponuje mi mnóstwo rzeczy, mogę poprzeglądać jakieś media społecznościowe, poszukać inspiracji do nowych wypieków (z pozdrowieniami kierowanymi w stronę mamuśki), odnaleźć przypadkową dietę i testować ją przez jeden dzień, żeby następnego wymięknąć, albo… no tak, pooglądać filmiki na znanej platformie, co jest zdecydowanie moim faworytem. Włączam jeden i nie muszę nic klikać, tylko oglądam przez te dziesięć, dwadzieścia minut, potem następny i tak w kółko. Później obejrzę jakiś serial, o ile zdążę przed przyjazdem cioci Bonnie, w końcu muszę się też przygotować, bo jej mąż bywa kapryśny. Pierwszy tytuł, jaki rzuca mi się w oczy, to “NOWE MIESZKANIE! Przegląd mojego apartamentu!”. Zaintrygowana klikam na miniaturkę. Po chwili na ekranie pojawia się całkiem znana osobistość, które przez pierwsze pięć minut opowiada o czymś zdecydowanie nieciekawym. W dokładnie szóstej minucie pojawia się druga, istotna część całego filmiku — właśnie przegląd jej najnowszego “zakupu”. Apartament na najwyższym piętrze wieżowca w stolicy, z pewnością za mnóstwo pieniędzy. Jak szybko się okazuje, wnętrze jest po prostu piękne, podbija moje serce od razu. Niektóre ściany pokryte są białą cegłą, mnóstwo tutaj roślinności, która idealnie komponuje się z bielą i czernią, jakie stanowią tutaj kolory przewodnie. Wszystko dobrane jest idealnie, na dodatek pomieszczenia sprawiają wrażenie ogromnych, aczkolwiek do granic przytulnych, że mam bez dwóch zdań ochotę przenieść się tam i najlepiej zamieszkać, choć to tak niemożliwe. Z czystej ciekawości wchodzę na platformę z ogłoszeniami. Nie mogę się powstrzymać — wybieram odpowiednie filtry, czyli miasto, rodzaj nieruchomości i cena, po czym dokładnie analizuję stronę. Większość wygląda zwyczajnie staro, więc podwyższam nieco górną granicę cenową. W oko wpadają mi dwa czy trzy ogłoszenia, więc zapisuję je, w myślach karcąc się za tak szybkie działanie.
     Ale, jeżeli mam być szczera, już niejednokrotnie przez głowę przechodziła mi myśl, że… może to czas, aby się nieco usamodzielnić?
     Mijają kolejne godziny, a we mnie narasta ekscytacja. Dosłownie przez cały czas myślę o tym, iż jest szansa, może i minimalna, jednakże wciąż istniejąca, że mogę opuścić mój rodzinny dom, zamieszkać w centrum Avenley River, żyć na swój rachunek, żywić się chlebem i wodą przez ostatnie dni miesiąca, zaraz przed wypłatą. Co jak co, ale brzmi to całkiem atrakcyjnie.
     Goście przyjeżdżają nieco po siedemnastej, jak to zazwyczaj. Kolacja jest… przyjemna. Całkiem.
     — Korzystając z okazji. — Odsuwam talerz, uprzednio krzyżując na nim sztućce. — Mamo, chciałabym ci o czymś powiedzieć.
     Unoszę delikatnie kąciki ust, mając w głębi duszy nadzieję na to, że uspokoi się nieco, ponieważ już widzę w jej oczach przerażenie. Przenoszę wzrok na ciocię, wujka, a następnie małą siostrzenicę — żadne z nich nawet nie ma odwagi się odezwać. Zresztą, to nawet lepiej.
     — Chciałabym się wyprowadzić. Do mieszkania. Nie wiem jeszcze jakiego, ale coś znajdę.
     Na początku panuje cisza, całkiem niezręczna, ale, słowo, bywało gorzej, o wiele gorzej. To najwidoczniej jest jej pierwsza reakcja, drugą jest delikatne mrużenie oczu, w sumie później dołączają brwi, zaciska usta, a następnie ucieka wzrokiem w stronę swojej siostry, która jedynie wzrusza ramionami. Później, kiedy widocznie udaje jej się przetrawić tę informację, uśmiecha się delikatnie, w kącikach jej oczu pojawiają się kurze łapki.
     — Pod jednym warunkiem, Louise. — Unosi palec do góry. — Pozwolisz, że ja za nie zapłacę.
     Z niemałym szokiem wymalowanym na twarzy patrzę na rodzicielkę. Cholera, cholera, cholera. Co więcej, nie jestem w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.
     — Wszystko dobrze, Lou? — Czuję, jak ciocia Bonnie kładzie mi na ramieniu swoją dłoń.
     Kiwam lekko głową.
     — Ale…
     — Żadnego ale! — przerywa mi. — Przez lata zbierałam oszczędności z różnych imprez, na przykład twoich chrzcin czy komunii po to, żeby dobrze ci się żyło. Jeżeli taka jest twoja wola, będę cię wspierać. Mentalnie i finansowo. — Puszcza do mnie oczko, a ja uśmiecham się naaajszerzej, chociaż, tak na dobrą sprawę, robię to cały czas.

     Wpierw pukam trzykrotnie, aby po usłyszeniu krótkiego “Zapraszam” otworzyć drzwi i stanąć w progu mieszkania. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to sam wystrój, a właściwie kolorystyka. Nie da się ukryć, iż kolor biały, szary oraz pochodne od nich to jedne z najczęściej wykorzystywanych w pokojach, mieszkaniach czy domach odcieni. Rzeczą niespecjalnie zadziwiającą jest to, że wnętrze zdobywa moje serce, więc oczarowana przechodzę dalej. Kilka kroków dalej i wchodzę do salonu, w którym stoi jeszcze właściciel mieszkania. “Jeszcze”, bo, znając moją zdolność do szybkiego podejmowania decyzji i skłonność do wydawania sporej sumy pieniędzy, niedługo ulegnie to diametralnej zmianie.
     — Louise Watson, tak? — Uśmiecha się szeroko, zamykając moją dłoń w uścisku. — Bardzo się cieszę, że pani przyszła. Pozwól, że przejdziemy na “ty”, będzie nam wygodniej.
     Nie, wcale nie traktuję tego jako coś dziwnego, w końcu mężczyzna jest zapewne niewiele starszy ode mnie, więc mówienie do siebie per pan i pani brzmi dość komicznie, już pomijając wszelakie zasady kultury.
     — Jason Meyer. Kontynuując, możemy przejść się po całym mieszkaniu, pokażę ci wszystko i dopiero na koniec pogadamy o poważniejszych sprawach — oświadcza. Marszczę lekko brwi. — Nie, nie, nie tak dosłownie poważnych. Wszystko dotyczy sprzedaży. — Dobrze, człowieku, przecież nie pomyślałam o czymś innym. Powinien się uspokoić. — Salon to zdecydowanie największe pomieszczenie. Jak widzisz, stoi tu już kanapa, dwa fotele, a tam — wskazuje na drugą część pomieszczenia — ustawiliśmy stół i cztery krzesła, więc można powiedzieć, że to salono-jadalnia. Kuchnia jest niewielka, ale bez problemu znajdzie się miejsce dla trzech osób przebywających się w niej jednocześnie, chociaż… może nie bez problemu. — Śmieję się cicho, choć tak naprawdę jego żarcik, czy jakim określeniem mogę mianować tego rodzaju śmieszną anegdotkę, cokolwiek. Mniejsza z tym. Przechodzimy do omawianej przed momentem kuchni. Fakt, kolosalna nie jest, jednakże dla mnie w stu procentach wystarczająca. Nie planuję w niej imprezować, a jedynymi osobami, które mogłyby w niej przesiadywać, jest Noah, Sam i Theo. — Wszystko odnowiliśmy, powinno nie sprawiać problemów. Lodówka, piekarnik, zlew. Masz jakieś pytania co do mebli czy samego pomieszczenia? Śmiało, dopóki tu jesteśmy. — Kręcę głową. — Świetnie. Możemy przejść do łazienki. — Wychodzimy na główny korytarz. Jason otwiera następne drzwi na lewo. Wchodzimy do, jak się spodziewałam, malutkiego pomieszczenia przypominającego schowek na miotły w moim domu. Mimo tego, nie da odmówić jej się jednego — jest naprawdę ładna, chociaż czego się spodziewać po poprzednich pomieszczeniach. — Woda jest zawsze, a przynajmniej powinna. Ogólnie nie ma tu wiele szafek, tylko ta pod zlewem. Sprawdzaliśmy większość przed wystawieniem na sprzedaż. — Przedostatnim pomieszczeniem okazuje się sypialnia. Jaki jest mój szok, kiedy okazuje się być pusta. — Nie była w najlepszym stanie — przyznaje. — Wraz z żoną zdecydowaliśmy, iż pozostawimy ją w takim stanie. W końcu sypialnia to dość osobisty pokój, więc należałoby urządzić go w stu procentach po swojemu. — Stąd taka cena, ach. — Ostatni pokój to coś jak… sypialnia, ale gabinet. Tam akurat stoi łóżko, biurko, szafeczka na książki, ogólnie to może pełnić każdą funkcję. Zresztą, zapraszam. — Właściwie to nie ma w nim wiele, dokładnie to, co wymienił Meyer. Łóżko z jasnego drewna, blat również z jasnego drewna, półki również z jasnego drewna. Białe ściany, podłoga z jasnego drewna. Ale jest ładnie, czemu absolutnie nie przeczę. Finalnie wracamy do salonu. — Jaki jest werdykt?
     Zagryzam wargę.
     — Mieszkanie jest bardzo ładne — mówię pierwszą rzecz, jaka przychodzi mi na myśl. — Cena adekwatna, nawet, jeśli ta sypialnia delikatnie mnie… zaskoczyła.
     Wpatruje się we mnie z ekscytacją wymalowaną w oczach. Mam ochotę przewrócić oczami, a później jeszcze teatralnie westchnąć, ale oba te gesty zostałyby bez wątpienia zauważone.
     — Myślę, że może pan odwołać następne wizyty. To znaczy. — Odchrząkuję. — Możesz.
     Uśmiecha się szeroko, odsłaniając szereg żółtych, niezbyt urodziwych zębów. Jakoś zbywam ten jakże nieistotny fakt i skupiam się na tym, że właśnie kupuję moje pierwsze mieszkanie.
     Po kolejnej godzinie wychodzę z mieszkania.
     — Cześć mamo. Właśnie kupiłam mieszkanie.

     Mija kilka dni, kiedy na ekranie mojego telefonu wyświetla się wyczekiwany numer. Jason Meyer, który miał zadzwonić do mnie w tym tygodniu, nareszcie to robi, a co to oznacza? Mogę się przeprowadzić.
     Teoretycznie powinnam wpierw przenieść wszystkie swoje rzeczy do mojego nowego apartamentu, niemal na szczycie wieżowca w centrum miasta, tyle, że o jakieś dwadzieścia pięter niżej, ale wciąż w jego centrum. I, tak, dokładnie tak radziła mi mama, kiedy pakowałam wszystko do pudeł. Ja, jak to zazwyczaj bywa, wpadłam na genialniejszy pomysł.
     Z tego tytułu właśnie pakuję Sam do samochodu. Naszym celem staje się ogromny sklep meblowy na obrzeżach miasta, zapewne największy w tej okolicy. Co prawda nie przepadam za takimi zakupami, ale dziś czuję tylko ekscytację — w końcu sama wybieram łóżko, komodę, biurko, nawet stolik nocny, lampę i donice. Choć staram się hamować, połowa mnie nakazuje wrzucać do koszyka każdą małą rzecz, która tylko wpadnie mi w oko. Przykładowo, właśnie wybieram firankę, choć wcale nie miałam jej na liście. Co z tego, jest taka piękna. Przysięgam, że dziś czuję się jak małe dziecko, jakie dostało pierwsze kieszonkowe w życiu i może kupić sobie cukierka z każdego rodzaju w całym sklepie. Różnica jest taka, iż w moim przypadku to kieszonkowe jest nieco większe, poza tym za to płacę ja, a jedyne, co zasponsorowała mi mama, to mieszkanie. Jednak… “jedyne” to raczej nieodpowiednie słowo, bo to AŻ mieszkanie.
     No i tak mija nam dosłownie cały dzień. Nigdy dotąd nie spędziłam tylu godzin w jednym sklepie, zazwyczaj błądziłam po całej galerii, jakby nie wiedząc, gdzie teraz się udać. To zapewne dzięki temu, iż sklep meblowy o chwytliwej nazwie jest przeogromny, o czym już wspominałam, ale warto przypomnieć, żebym nie wyszła na mało inteligentną. Zresztą, nieistotne.
     Przy kasie pojawia się problem — wypakowywanie tego wszystkiego okazuje się katorgą, więc korzystamy z pomocy dwóch pracowników, dzięki czemu uwijamy się szybciej, niż jakbyśmy robiły to same. Pomijając okropnie wysoki rachunek za tę całą kupę desek i plastiku, jestem szczęśliwa. Tak, szczęśliwa. Choć szczęście to pojęcie… względne, czuję, że to, co robię, jest właściwe i właśnie tak powinno wyglądać moje życie. Robię krok na przód, odcinam pępowinę. Po głowie krąży mi również kolejna myśl — pójdę na studia. Studia? Studia. Gdybym urodziła się gdzieś na szarym końcu Shilien, wiązałyby się one z opuszczeniem miasta, miasteczka, wsi, po prostu rodzinnego domu. Jednak… w końcu mieszkam w Avenley River. W tym mieście znajdę wszystko, choć kierunek, na który się udam, wciąż pozostaje zagadką. Ale dojdę do tego. Kiedyś.
     Do mojego nowiutkiego mieszkania dojeżdżamy pod wieczór. Co prawda przetransportowanie tego wszystkiego na moje piętro wcale nie sprawia nam radości, o tyle dobrze, iż winda jest zazwyczaj wolna, więc można powiedzieć, że szczęście nam dopisuje. Paczki z częściami stawiamy w sypialni, a wszelakie dekoracje, poduszki i inne, mniej ważne rzeczy, w salonie, żeby nie wybrudzić ich podczas składania mebli.
     — Będziesz je dzisiaj składać? — pyta Sam, przenosząc wzrok na zakupy. — W razie czego, mogę ci pomóc.
     — Raczej nie. — Kręcę głową. — Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy, wpadnij jutro, wtedy posiłujemy się z wiertarką i drewnem.
     — Och, jutro nie mogę. Jadę do babci, do Blackwater. Na tydzień. — Unosi ręce, a ja zaczynam się śmiać.
     Biedna Sam, z dala od znajomych, imprez, życia w Avenley River. Chociaż, kto wie, może przynajmniej kogoś pozna?
     — Jasne. Miłej zabawy! — Klepę ją po ramieniu.
     Odprowadzam przyjaciółkę do drzwi i zamykam je za nią, chociaż, tak właściwie, powinnam opuścić mieszkanie razem z nią, aby dotrzeć do domu jeszcze zanim zrobi się ciemno. Decyduję się jednak zostać i od rana składać meble, dając upust ekscytacji. Poza tym, w gabinecie stoi drugie łóżko, więc nocleg to mój najmniejszy problem.

     Rankiem wita mnie nic innego, jak hałas samochodów. Co prawda kupując mieszkanie byłam w pełni świadoma minusów mieszkania przy jednej z najbardziej ruchliwych ulic w mieście, ale, litości, aż tak? Cóż, na dodatek sąsiad z góry wierci w ścianie od świtu. Nie spodziewałam się bardziej stereotypowego życia w wieżowcu, bloku, jakkolwiek to się nazywa. Rozespana idę do łazienki, już mam brać prysznic, kiedy uświadamiam sobie jedną, jakże istotną rzecz — nie wzięłam moich rzeczy. Wszystkie pudła zostawiłam w rodzinnym domu, włącznie z ręcznikami, wszelkimi płynami i pozostałymi środkami higieny. Idę po torebkę, w której, jak zawsze zresztą, kryje się przynajmniej krem do twarzy oraz krem do rąk. Na szczęście, odkrywam, iż w szafeczce pod zlewem stoją trzy rolki papieru, więc o tyle dobrze, iż nie będę musiała… sama nie wiem, pożyczać od sąsiadów, jak robi się to z cukrem.
     Wybija jedenasta, kiedy wreszcie zabieram się za składanie mebli. To naprawdę nie tak, że nie jadłam śniadania specjalnie, czy coś w ten deseń, ja po prostu… po prostu go sobie nie kupiłam, a wychodzenie, póki co, nie uśmiecha się do mnie zbyt szeroko, szczególnie, że szkoda mi dwóch avarów na słodką bułkę po wczorajszych zakupach. Niby dopadają mnie jakieś tam wyrzuty sumienia, ale, będąc szczerą, wcale nie żałuję, a na pewno nie wtedy, gdy w głowie pojawia mi się przepiękny obraz przedstawiający moją idealną sypialnię. W sumie to czasami trzeba.
     Skalpelem rozrywam pierwsze pudełko. Sprawa jest dość prosta, a przynajmniej na taką wygląda — niewielki stolik nocny z metalowymi elementami, żadnych szufladek, a co za tym idzie, brak zawiasów czy szyn do wysuwania ich, jakkolwiek to się nazywa, bo na pewno nie szyny. Szukam instrukcji, a kiedy wpada w moje dłonie, ląduje obok mnie. Kątem oka zerkam na jej treść, choć większość mojej uwagi skupia się na najistotniejszych elementach jeszcze niekompletnej szafeczki, która najprawdopodobniej stać będzie po lewej stronie mojego łóżka. Gdybym po prawej nie postawiła drugiej, symetria zostałaby zaburzona, a tego nie chcemy, więc, owszem, zakupiłam dwie sztuki. Wracając, unoszę blat, aby w drugą dłoń złapać jedną z drewnianych nóżek i dołożyć ją do jego spodu. Zaciskam usta, zastanawiając się, jak przymocować jedno do drugiego. Obkręcam nóżkę, która tak właściwie przypomina kawałek grubego patyka, ale nigdzie nie widzę żadnej dziurki, w którą mogłabym wpakować śrubę. Nic tak nie testuje mojej cierpliwości, jak niedopasowane elementy. Zjeżdżam wzrokiem na podłogę. Co zauważam? Rzecz jasna, iż trzymałam nóżkę do góry nogami, a poszukiwane miejsce na śrubkę jest, ale na d o l e. Z westchnieniem obracam ją. Cofam rękę do tyłu, na ślepo szukając wiertarki, pomijając to, że dłoń poślizgnęła mi się na podłodze i prawie uderzyłam o stolik kawowy, udaje mi się odnaleźć jakże niezbędne narzędzie. Wkładam odpowiednią, wskazaną w instrukcji śrubkę w dziurkę, dokładam wiertarkę i, z walącym sercem, uruchamiam ją. Wierci, wierci i, cholera jasna, nawet nie orientuję się, kiedy. A kiedy to dostrzegam, jest już za późno.
     — Nie, nie, nie, nie.
     Dziura. Jest. NA WYLOT. JEST OKROPNIE.
     — MOJA SYMETRIA — wykrzykuję płaczliwie, rozdarta, zdenerwowana i smutna.
     Palce zaczynają się trząść, oddech przyspiesza. Rozemocjonowana odkładam, ba!, rzucam konstrukcją o ziemię, totalnie nie dbając o to, co może się z nią stać. Jedynie wiertarkę jako tako odkładam, w końcu kosztuje nieco więcej, niż ta cała szafka. Fukam sama do siebie, biorę wdech, co prawda jakiś taki marny, ale w miarę mnie uspokaja, po czym kieruję się w stronę wyjścia. Zanim to, rzecz jasna, zakładam jakieś tam buty.

     Idę tą samą aleją, co tydzień temu, z nadzieją, iż przytrafi mi się jakiś cud, los odmieni się w większym czy mniejszym stopniu. Właściwie to nawet nie wiem, gdzie dokładnie idę i jaki jest mój cel — najprawdopodobniej go nie ma, w końcu wyszłam na zewnątrz tylko po to, żeby dać upust emocjom i orzeźwić się lekko, wypijając jakiś zimny napój, bo, bądź co bądź, brakuje ich w mojej kuchni, podobnie jak wszystkiego, co wydaje się być niezbędne. Co prawda gorąc dopada mnie już w momencie, w którym wychodzę z wieżowca, jednakże staram się odciągnąć od tego myśli. I, tak, moje cudowne mieszkanie znajduje się stosunkowo niedaleko od ulubionej alei, w której ostatnim razem spotkałam Theo. I, tak, również nie da się nie zgodzić, że wcale nie pogardziłabym jego obecnością w tym momencie, co jest… naprawdę, naprawdę niemożliwe.
     Ale jednak.
     Kilka metrów ode mnie, gdzieś w tłumie ludzi, idzie Theo i przysięgam, że nie rozpoznałabym go gdyby szedł w przeciwną stronę. Na całe szczęście, obraliśmy przeciwne kierunki.  Poza tym, wyróżnia się swoim metr dziewięćdziesiąt wzrostu, dzięki czemu jest nieco ponad głowami innych ludzi. Na moją twarz wpełza mimowolny uśmiech. Łapię chłopaka za ramię i odciągam na bok, z dala od przepychających się ludzi.
     — Dzień dobry, miło cię widzieć. — Unoszę kąciki ust jeszcze wyżej.
     Szarmancko odwzajemnia gest.
     — Ciebie również, Lou.
     I w tym momencie zapada cisza. Sama nie wiem, to taka niezręczna, kiedy mam wrażenie, że wszystkie możliwe tematy zostały wyczerpane i w teorii jedyne, o czym możemy rozmawiać, to pogoda, jednakże i na nią nie ma co narzekać, ponieważ jest… całkiem znośna.
     — Dawno cię nie widziałem — rzuca.
     — Taak. — Kiwam głową.
     Co teraz?
     — Kupiłam mieszkanie — wypalam, tak znikąd. — To znaczy, mówię ci o tym, żeby cię zaprosić. Na kawę. Chociaż… nie mam kawy. Szklanek też. Cholera.
     Parska.
     — Jeżeli jesteś wolny i nie masz nic przeciwko, możemy wejść do marketu, kupię coś do przekąszenia — proponuję.
     — Myślę, że to dobry pomysł.
     Jak powiedziałam, tak robię — kierujemy się w stronę małego sklepiku w kamienicy, którego mianem marketu raczej nie można uraczyć, łatwiej więc celować w osiedlowy sklepik, chociaż podobnych jest na tym osiedlu od groma i… dobra, to naprawdę najmniej ważna rzecz. Otwieram drzwi do środka, rozlega się nader irytujący dzwoneczek, większość klientów czekających przy kasie na swoją kolej odwraca głowę w naszą stronę, a ja tylko zbywam ich wszystkich, odwracając się po koszyk. Pierwszy dział to owoce — rozglądam się po koszykach, po czym podchodzę do nektarynek i pakuję kilka sztuk do uprzednio urwanej plastikowej torebki. Spoglądam na Theo.
     — Mam nadzieję, że lubisz nektarynki.
     Chodzimy między alejkami, a ja właściwie niespecjalnie się ograniczam. Cóż, w koszyku znajdują się już owoce, dwie paczki chipsów, ciastka, paluszki, mrożona kawa, także rzeczy bardziej zdrowe, czyli wędlina, ser, chleb tostowy, bylebym miała co jeść, mój przyszły gość również. Podchodzimy do zamrażarki z lodami, choć teoretycznie powinniśmy zostawić to na sam koniec, zważywszy na temperaturę panującą w pomieszczeniu, ale i na zewnątrz.
     — Fu, Angelico, czujesz to? — Starsza kobieta przyciąga moją uwagę. — Coś tutaj śmierdzi.
     Niejaka Angelica pociąga nosem, dając jej do zrozumienia, jak ogromny oddech właśnie bierze. Obie obracają się w naszą stronę, z grymasem wbijając spojrzenie w mojego przyjaciela. Prychają.
     — Chyba już wiemy, Wando — mruczy. — Ktoś taki powinien mieć wstęp wzbroniony do jakichkolwiek sklepów!
     Czuję, jak krew zaczyna buzować w moich żyłach, złość narasta wraz z swego rodzaju irytacją. Nie wierzę w to, jak bezczelne potrafią być te cholerne prukwy, które z niesamowitą radością i spełnieniem komentują wszystko, co nawinie im się pod nogi. Ubiór, stan materialny, wyznanie, orientację, rasę, każdy element, dosłownie każdy, który różni kogoś od nich.
     Gryzę się w język, nie chcąc wywoływać zbędnej afery. To prowokacja. Gdybym zabrała głos, najpewniej wyrzuciliby nas ze sklepu za awanturowanie się ze starszymi, pokrzywdzonymi kobietami. Zamiast tego, delikatnie trącam go w przedramię.
     — Nie martw się, mają coś nie tak z węchem przez te wszystkie perfumy, które nakładają na siebie rano — zapewniam. — Każdy wie, że takie jaszczurzyce mają największy problem ze sobą.
     Parska cicho. Zamiast rozgrzebywać dalej sytuację, kierujemy się na dział z napojami, wymijając te same panie kupujące znicze. Świadoma tego, iż prędzej czy później będę musiała uzupełnić zapasy, a teraz mam przy sobie Theo, który z pewnością pomoże mi dotrzeć z nimi do mojego mieszkania, biorę całą zgrzewkę cytrynowych, półlitrowych wód. Poza tym jakiś napój gazowany, jaki najpewniej trafi do lodówki zaraz po naszym powrocie, zważywszy na upały towarzyszące nam od jakiegoś czasu.

     Do mieszkania wracamy niedługo potem. Przyzwyczajona do bałaganu panującego w mojej torebce, poszukiwania klucza rozpoczynam już jadąc windą. Gdy stajemy przed drzwiami, na całe szczęście mam już w dłoni klucz, więc przekręcam go w zamku i, z pełną kulturą, przepuszczam gościa w drzwiach. Jak się spodziewałam, wpierw rozgląda się wokoło, a dopiero po tym zdejmuje buty i wchodzi do pokoju dziennego.
     — Wow. — Rozgląda się po salonie wypełnionym przeróżnymi poduszkami, doniczkami, sztucznymi kwiatami. — To tak na stałe?
     Zdejmuję buty, po czym doganiam go w progu.
     — Nie, nie. — Macham dłonią. — Kiedy złożę meble, przeniosę większość do sypialni.
     — Pomóc ci? — Tak, Theo, tak, czekałam, aż to powiesz, nareszcie dam ukojenie poszarpanym nerwom, nareszcie nie będę składała ich w obawie, iż zrobię coś źle, bo pieprzone instrukcje są tak nieczytelne i niejednoznaczne, poza tym będzie nam raźniej, jak budowniczy z bajek dla dzieci, wspólnicy, cholera, nie wiem, co jeszcze. Po prostu… potrzebuję pomocy jak nigdy dotąd.
     — Hmm… myślę, że nie ma takiej potrzeby — mówię, a właściwie staram się powiedzieć to jak najwiarygodniej. Mija dosłownie sekunda, kiedy zdaję sobie sprawę z tego, co właśnie przechodzi mi koło nosa. Świadoma tego, iż nagła zmiana zdania jest nieco dziwna, wbijam wzrok w Theo, wkładając całe serce w to, aby wyglądał on co najmniej błagalnie. — Może trochę — szepczę, niemal niesłyszalnie. — Później możemy zrobić piżama party. — Rzecz jasna, “piżama party” wypowiadam jak najpiskliwszym tonem, dając mu do zrozumienia, co tak naprawdę chcę przekazać. Prostuję się. — Mam na myśli… imprezę, ale dla dwojga. Po coś to kupiłam. — Unoszę torbę z zakupami.

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz