10 lip 2019

Od Charlie C.D Brooke

     Chodzę w dwie strony, wyłamując sobie palce. Obserwuję ściany z obu stron korytarza, obie tak samo białe, tak samo szpitalne, jednak czego można spodziewać się po… właśnie szpitalu? Cóż, na samą myśl, ile ludzi dziś umrze w tym samym budynku, w którym aktualnie się znajduję, robi mi się naprawdę słabo. Zawsze bałam się lekarzy rodzinnych, już nie mówiąc o okulistach, dentystach, laryngologach czy innych, pracujących w tym miejscu. Praktykuję metodę wdechów i wydechów, starając się jakoś opanować emocje. Zabawne jest to, jak martwię się o całkiem obcą mi osobę. Może to zwykła solidarność jajników, cytując słynne przysłowie. Ale z autopsji wiem, że powinnam tutaj być, mimo wszystko. Laura była przy mnie, jak mój tata umierał, więc chcę zrobić to również dla kogoś innego, nawet, jeżeli nie jest Laurą.


     Widząc, jak jasne drzwi od gabinetu pana Evansa uchylają się, a zza nich wychodzi roztrzęsiona Brooke, wstaję z ławeczki, gotowa na jakąkolwiek reakcję. Dziewczyna wydaje się być jakby przygaszona, kąciki jej ust drgają niespokojnie, a w oczach widzę jedno — ból. Pomimo tego, iż stoi dobre kilkanaście metrów ode mnie, tak potężne emocje okazują się być niepohamowana. Pierwsza myśl jest okrutna, druga nie mogłaby być gorsza od poprzedniczki, więc tylko przyciemnia powstały w mojej głowie obraz tego, co działo się w tym pokoju. Szatynka pokonuje powstałą między nami odległość i staje dosłownie krok przede mną, wbijając we mnie pusty wzrok. Przełykam ślinę jak najciszej, choć czuję ogromną gulę narastającą gdzieś w gardle.
     Brooke Middleton, tak bardzo obca mi dziewczyna, koleżanka z klasy, z którą nie łączą mnie absolutnie żadne stosunki, stoi przede mną, a ja jedyne, na co czekam, to ujawnienie jakichkolwiek informacji na temat niejakiej Evy Parker, jej babci. Naturalną rzeczą jest to, iż nie mogę wymagać od niej dzielenia się tym, co wie. To nie moja rodzina i absolutnie nie mam prawa wtrącać się w to, co dzieje się między nimi albo z ich zdrowiem, bez względu na to, jak chciałabym pomóc, bez względu na wszystko. Chociaż, żeby pomagać innym, wpierw powinnam pomóc sama sobie, co graniczy z cudem. Mimo wszystko, pojechałam z nią do tego szpitala, choć teraz powinnam być w domu i siedzieć przy książkach. Ale nie zrobiłam tego po to, żeby teraz żałować. Widzę przecież, że Brooke potrzebuje kogoś, kimkolwiek to osoba by nie była. A ja podobno potrafię słuchać.
     — Co jest? — pytam, krzyżując ręce na piersi. — Naprawdę nie chcę naciskać, ale nie wyglądasz najlepiej.
     Zaciska usta, delikatnie mrużąc oczy.
     — Babcia… nie żyje — szepcze tak cicho, że ledwo słyszalnie.
     Już w połowie zdanie jej głos się łamie, dziewczyna ukrywa twarz w dłoniach i zanosi się płaczem. Na początku próbuję nie robić nic większego, żeby pozwolić Brooke dać upust emocjom. W jednej chwili w mojej głowie pojawia się obraz sprzed pięciu lat. Załamana Charlie płacząca gorzkimi łzami, pogrążona w rozpaczy po śmierci najbliższej jej sercu osoby. Tego rodzaju przebłyski i wspomnienia towarzyszą mi od dawna. Można by powiedzieć, iż jest to nieco egoistyczne, że podstawiam samą siebie na miejscu drugiej osoby tylko dlatego, że ja też to przeżyłam, przy okazji myśląc o samej sobie, ale każde wydarzenie nauczyło mnie przeróżnych rzeczy, naprawdę ważnych rzeczy. Jedną z nich jest żelazna zasada o wsparciu, jakie trzeba dać każdemu, kto go potrzebuje. Otaczam ramionami dziewczynę. Układa swój podbródek na moim obojczyku, odwzajemniając uścisk — obejmuje mnie mniej więcej na wysokości talii. Tak dawno nikogo nie przytulałam, że zastanawiam się, czy robię to dobrze. Ale chyba tak, bo oddech mojej… koleżanki, o ile tak ją mogę nazwać, wyrównuje się, dzięki czemu staje się równy, już nie tak płytki i gwałtowny.
     — Charlie. — Odsuwa się ode mnie. — Jest jeszcze jedna sprawa.
     Wzdycha ciężko i przybliża się do mnie delikatnie, chociaż dosłownie pół sekundy temu odeszła o krok.
     — Lekarz powiedział, że babcia nie dostała zapaści od tak — mówi. Unoszę delikatnie brwi.
     Co, w takim razie, miałoby spowodować zapaść? Eva Parker była starszą osobą, przynajmniej tak mi się wydaje.
     — Co mogłoby ją spowodować?
     — Podano jej pewien środek. Nie wiem, jak się nazywa, ale uda mi się zdobyć tę informację — odpiera. — To nie może być przypadek. Tylko… co innego?
     — Przepraszamy! — Rozlega się donośny głos pielęgniarki. Gwałtownie odwracam się na pięcie. Dwóch ratowników pcha łóżko, a wokół kręcą się inne piguły. Z całym szacunkiem, ratują ludzkie życie.
     Odskakuję na bok, niemalże uderzając o drewnianą ławeczkę. I to piszczelem.
     — Chodźmy do kawiarni — proponuję, podążając wzrokiem za personelem szpitala. — Tam powinien panować względny spokój. Powinien.
     Przekraczamy próg znajdującej się niedaleko kafejki, właściwie to czegoś na jej wzór. Stoją tu stoliki, są również stołki ustawione przy podwyższonym blacie, automaty ze słodyczami, napojami oraz innymi przekąskami. Dopiero po wejściu w głąb pomieszczenia zauważam, iż to nie wszystko — we wnęce po prawej stronie stoi prawdziwy barek z ciepłym jedzeniem i ciastami poustawianymi na półeczkach za przeszkloną witryną. Kręci się tu kilka osób, jednakże nie jest to z pewnością tłum. Podświadomość każe mi coś kupić, żeby niepotrzebnie nie zajmować miejsca, w końcu stoliki są po to, żeby przy nich jeść. Skręcam w stronę ciast, przyglądając im się z coraz to mniejszej odległości. Osoba stojąca przy nich wita mnie z uśmiechem i pyta, w czym może pomóc. Nie odpowiadam jej, ponieważ zajmuję się dokładnym analizowaniem każdego wypieku, w poszukiwaniu idealnego. Mój wzrok zatrzymuje się na budyniowcu, orzechowcu, jak zwał tak zwał. Wskazuję na niego palcem.
     — Dwa kawałki tego poproszę — mówię, przenosząc spojrzenie na sprzedawcę. Wysoki chłopak, kruczoczarne włosy i oczy w kolorze bardzo jasnej zieleni. Poważnie? W tym szpitalu są sami przystojni mężczyźni. W przeciwieństwie do kobiet, bo, z całym szacunkiem, ale nie doszukałam się żadnej w miarę interesującej, choć mimowolnie przyglądałam się każdemu, kto szedł korytarzem, w jakim czekałam na Brooke.
     Płacę. Odchodzę od barku, kierując się w stronę dziewczyny. Mam nadzieję, że nie ma alergii na orzechy, czy coś.
     — Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, wyjechałam z Avenley — rozpoczyna historię, towarzyszy jej lekkie westchnienie. — Logiczne, rzuciłam szkołę i tak dalej. Nie miałam w rodzinie osoby, do której mogłam zwrócić się z prośbą o tymczasowe schronienie. Poza Rosą, moją kuzynką, właśnie z nią tutaj przyjechałam. Zapewne ją widziałaś, powinna kręcić się tutaj. Jasne, kręcone włosy, niebieskie oczy. Było… ciężko, nie mogłyśmy znaleźć wspólnego języka, mimo wszystko pomagałam jej w sprzątaniu i gotowaniu w zamian za dach nad głową. Jakiś czas temu udało nam się ocieplić stosunki. Zapewniła babci opiekę medyczną, całkiem niedawno znajdując jej miejsce w specjalnym ośrodku. Okazało się, że… jest już trochę za późno. — Odwraca głowę w stronę okna. — Resztę już znasz, a przynajmniej tak myślę.
     Na ułamek sekundy przenoszę wzrok z ciasta na jej brzuch, co, niestety, wychwytuje, spoglądając na mnie pytająco. Wzruszam tylko ramionami, bo to pierwsza reakcja, jaka przychodzi mi na myśl. Nie zapytam Brooke o cokolwiek, co wiąże się z ciążą. Najwidoczniej celowo ominęła te fakty, może wiąże się to z czymś więcej, o czym najwyraźniej nie chce rozmawiać. Może miała chłopaka, który rzucił ją od razu po dowiedzeniu się o dziecku? Może. Jednak pozostała mi jedna kwestia, której teoretycznie nie powinnam poruszać. Teoretycznie.
     — Twoja babcia… chorowała? — pytam ostrożnie. Odkładam widelec, odmawiając sobie jedzenia na pewien czas, żeby nie rozmawiać z pełnymi ustami.
     — Tak, dość poważnie. Była wręcz przykuta do łóżka.
     Zagryzam wargę. Jeżeli faktycznie chorowała na coś ciężkiego, jej śmierć, z całym szacunkiem, nie powinna kryć za sobą jakiejś tajemnicy. Właśnie tak zazwyczaj to wygląda, szczególnie, kiedy była w podeszłym wieku.
     — Nie wydaje ci się to zbyt… spójrz, Brooke. Chorowała, miała już parędziesiąt lat na karku — wyliczam. — Na dodatek powiedziałaś, że dopiero Rosa zapewniła jej odpowiednią opiekę medyczną, więc wcześniej jej nie miała, prawda?
     — Nie taką, jak powinna, Charlie. Zresztą…
     — No właśnie — przerywam jej.
     — Posłuchaj. — Podpiera się łokciami, przysuwając nieco bliżej. — Lekarz powiedział, że to nie była zapaść. Ktoś jej coś podał i to nie jest przypadek. — Jej ton zaostrza się, jakby na siłę chciała przekonać mnie do swojej racji, którą, cóż, zapewne ma.
     Kiwam głową, dając jej jasno do zrozumienia, iż wszystko, co powiedziała, trafiło do mnie. Wbijam widelec w ciasto i odrywam kawełek.
     — W porządku. Możesz prowadzić śledztwo — rzucam. — Jeżeli potrzebujesz pomocy, pobawię się w twoją asystentkę, wspólniczkę, cokolwiek zechcesz. Dowiemy się, kto podał twojej babci to “coś”, powodując jej śmierć. Tylko musimy być ostrożne.
   
     Wychodzimy na korytarz i za cel obieramy wyjście, a przynajmniej ja. Brooke zapewne chce posiedzieć tu trochę, tak na wszelki wypadek. Szczególnie, kiedy Rosa kręci się w okolicach. Mijamy wpierw dwóch policjantów, następnie doktora Evansa, który zaczepia Brooke.
     — Policja przyjechała — oznajmia szeptem. — W sprawie twojej babci.
     Dziewczyna odwraca się na pięcie i dorównuje kroku lekarzowi, rzucając mi wymowne spojrzenie. Nie czekając na nic więcej, opuszczam szpital, aby udać się do domu.
     Skręcam w lewo, wymijam kilka samochodów i już mam odejść, kiedy moją uwagę przykuwa postać stojąca przy ścianie. Cofam się o trzy kroki, przysłuchując się rozmowie. Co jak co, ale to prawdopodobnie Rosa. Poza tym, zaczynamy nasze śledztwo, wszystko jest istotne.
     — Tak, Brooke tu jest. To już mamy z głowy — mówi dziewczyna, opierając się o ścianę budynku. — Pozostała Angelina, ale to akurat nie stanowi problemu. Mniejsza dawka i po sprawie.
     Czuję, jak miękną mi nogi, a dłonie zaczynają drżeć niespokojnie. Układam dłoń na szorstkiej elewacji, nachylając się do przodu, żeby usłyszeć nieco więcej. Ale Rosalie nie mówi już wiele, jedynie żegna się z rozmówcą i rozłącza się, po czym znika za rogiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz