14 lip 2019

Od Michaeli C.D Carneya

Z każdym krokiem irytacja Doma zdawała się eskalować w zawrotnym tempie. Emanował niespotykanym wcześniej gniewem, ale spod tej powłoki na powierzchnię wykradały się również żal i rozczarowanie.
– Więc o co w końcu poszło? Wyrzuć to z siebie – starałam się poruszyć tę niekomfortową sytuację tak delikatnie, jak tylko umiałam.
Żwawo opuściliśmy mury sądu, kierując się w stronę parkingu na tyłach budynku. Dominic udzielił odpowiedzi dopiero wtedy, gdy stanęliśmy przy samochodzie.
– O nic – zaszczycił mnie powalającą, dyplomatyczną odpowiedzią.
– Dom...
– Przymknij się w końcu, Mish, po prostu się przymknij – warknął, a dziki wyraz jego twarzy sprawił, że lodowaty dreszcz przewędrował wzdłuż mojego kręgosłupa. – Nic nie rozumiesz – przez moment dostrzegłam samotnie tlącą się iskierkę strachu w oczach brata, ale równie szybko, co się pojawiła, została brutalnie wyparta przez furię. – Im dłużej sąd ślęczy nad sprawą bezpośrednio związaną ze mną, tym możliwość, że władze zwęszą wszystkie pozostałe brudne rzeczy, w których się papram, z każdą chwilą staje się przerażająco realna – ścisnął nasadę nosa. Zawsze tak robił, gdy odczuwał niepokój bądź nie był zdolny do tego, aby poskładać kawałki swojego życia w jedną, dobrze prezentującą się całość.
– I faktycznie, nie rozumiem – zdołałam wydukać. – Jeżeli nie darzysz zaufaniem własnej siostry, to kogo w takim razie jesteś w stanie łaskawie obdarzyć ufnością? Dlaczego nie powiesz mi o tym wprost, Dom? – zorientowałam się, że piskliwie uniosłam głos.
– Kiedyś nadejdzie na to odpowiednia pora – rzekł zrezygnowany, a później dodał, zmieniając temat: –  Mogłabyś złapać sobie taksówkę, co? Ja muszę załatwić jeszcze jedną rzecz, a twoje mieszkanie jest mi trochę nie po drodze – po czym wsiadł do samochodu. Nie zaczekawszy na odpowiedź, gniewnie zatrzasnął srebrne drzwi Mercedesa. Po sekundzie warkot silnika dotarł do moich uszu, a w następnym momencie ze smutkiem, a poniekąd też niepokojem patrzyłam na oddalający się pojazd.
– Jesteś skończonym idiotą – prychnęłam pod nosem. Skierowałam się ku czarnej bramie, zakończonej złowrogo wyglądającymi szpikulcami. Ostatnim planem na dziś dzień było dotarcie do mieszkania bez większych niespodzianek.

~***~

Wymijając Sherlocka smacznie drzemiącego w nogach łóżka, wycieńczona padłam na materac. Głowę zaprzątały mi tylko i wyłącznie rzeczy związane bratem. Durnym jak but z lewej nogi bratem. Zasiał we mnie ziarno intrygi, które zazwyczaj nigdy nie prowadziło do ciekawego obrotu spraw. Analizowałam, roztrząsałam i próbowałam pojąć wydarzenia z ostatnich kilku godzin, w następnej kolejności i dni.
Dominic skontaktował się ze mną cztery doby temu, posępnie oznajmiając o swoich problemach i planowanej rozprawie sądowej. Nim zdążyłam dopytać się, czym zawinił, ten poprosił jedynie o moje towarzystwo podczas skomplikowanego procesu. Niewiedza spadła mnie jak grom z jasnego nieba, włącznie z rozterkami i ciągłą obawą o nieodpowiedzialne zachowanie rodzeństwa. Wiedziałam tyle, co nic, to dobijało chyba najbardziej.
Z zamyślenia wyrwał mnie wibrujący telefon, oznajmiający przychodzące połączenie. Znużona spojrzałam kątem oka na ekran. Numer nieznany.
– Tak słucham? – rzuciłam bez emocji.
– Jak doskonale wiesz, sprawa twojego brata jest w toku. Nie chciałabyś może usprawnić pracy ludziom, którzy mogliby uwolnić Dominica z tego piekła? – opanowany, a jednocześnie przenikliwy głos zadźwięczał mi w uszach. Wyprostowałam się jak struna i usiadłam na łóżku.
– Rozwinąłby to pan, prokuratorze?
– Wystarczy, że stawisz się jutro o siódmej rano przed swoim mieszkaniem. Następnie udamy się na przesłuchanie, podczas którego zgodnie z prawdą odpowiesz na zadane tobie pytania, nic więcej – objaśnił spokojnie Carney.
– Pragnę zauważyć, że jutro pracuję – dopowiedziałam, zaciskając usta w cienką linię.
– Kelnerstwo przysłania ci dobro własnego brata? – mogłam przysiąc, że odczułam, jak mężczyzna po drugiej stronie z niedowierzaniem uniósł brew. – Staw się jutro przed swoją kamienicą, będę czekał – i po tych słowach rozłączył się.
Nie miałam nic do gadania, krótka śpiewka.
Udałam się pod prysznic z nadzieją, że wraz z gorącą wodą spłyną ze mnie również i wszelkie troski.

~***~

Gdy wskazówki czarnego, modnego zegara w kuchni wskazały godzinę 6.55, zarzuciłam na grzbiet czarną marynarkę, po czym zapięłam guzik pod biustem. Z chybotliwego wieszaka w przedpokoju zgarnęłam niewielką torebkę i przepasałam ją przez ramię. Całość oficjalnego stroju dopełniły grafitowe buty na stosunkowo wysokim obcasie.
Wyszłam z mieszkania, zostawiając w nim pochrapującego wniebogłosy Adriena. Wyprostowana przemierzyłam trzy klatki schodowe, a na końcu całym ciężarem ciała naparłam na brązowe drzwi od bloku mieszkalnego. Stanęłam na wprost torsu okrytego schludnym garniturem, skropionym drogą wodą toaletową. Zadarłam głowę, aby nawiązać kontakt wzrokowy z rozmówcą.
– Carney – zmrużyłam oczy, mimo że Słońce nawet nie majaczyło nad horyzontem. Przymknięte powieki z pewnością dodawały mojej twarzy hardego wyrazu, a przynajmniej miałam nadzieję, że tak właśnie się stało.
– We własnej osobie – odpowiedział. – Pozwól za mną – i swoje kroki skierował ku zaparkowanemu nieopodal samochodu. W szarmanckim geście otworzył drzwi pasażera, a dłonią zatoczył w powietrzu okrąg. – Nie patrz się tak na mnie, nie uprowadzam cię. Wsiadaj – ponaglił.
Ciemnowłosy sterczał na zewnątrz jeszcze chwilę po tym, jak zajęłam miejsce w wygodnym fotelu, jednakże szybko znalazł się w aucie obok mnie. 
– Więc o jakie pytania chodzi? Chciałabym uwinąć się z tym jak najprędzej i wrócić do własnych spraw – oznajmiłam, niewidzącym wzrokiem patrząc się przed siebie. 
– Cierpliwości – odparł, przekręcając kluczyk w stacyjce. Kąciki ust mężczyzny uniosły się w grymasie znamionującym najprawdopodobniej rozbawienie. – Cierpliwości – powtórzył ciszej, częściowo do siebie, a po części także do mnie.
Ilość słów: zaledwie 825

[ Carney? ] *skiepściłam po całości, wiem*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz