15 lip 2019

Od Lucille C.D Gabriel

     Lucille czuje, jak jej nogi zaczynają drżeć. Na co liczyła? Czego oczekiwała? Przecież to od początku było jasne, jaką decyzję podejmie Gabriel, jak zareaguje i co pomyśli, widząc stojącą przed nim dziewczynę, która błaga o pomoc. Już nie prosi, w jej oczach pojawiło się błagalne spojrzenie, zaś pod wypowiedzianymi zdaniami kryła się rozpacz i rozdarcie. Nawet nie wie, co zrobić. Obserwuje ludzi w kasynie, jacy zapewne zaraz stracą część swojego majątku, popadając w hazard coraz głębiej i głębiej.
     W jej głowie pojawia się kolejne pytanie. Czy Gabriel ma rację?
     W końcu gdyby nie to, nawet nie pokusiłaby się o odwiedzenie chłopaka. Nie sprawdziłaby, czy wrócił i jak się czuje. Sytuacja jest tak pogmatwana.
     Gdyby Lucille przyszła bez powodu, zagadała w barze, zostałaby odtrącona słowami, iż uratował ją i po wszystkim, są sobie nieznajomi, tak powinno pozostać. A teraz Gabriel mówi, że dziewczyna przychodzi tylko wtedy, gdy obawia się o swoje własne życie? To nie ma najmniejszego sensu, jednak chłopak widocznie nie robi sobie nic z faktu, że w tym przypadku to on jest najgorszym hipokrytą. To Gabriel uratował Cille z rąk handlarzy ludźmi, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale zrobił to z własnego interesu, nie z dobrego serca. Potrzebował zabawy i rozrywki, krótkiej odskoczni od życia w świecie narkotyków, innych używek i całego ciemnego świata. Egoistyczne. Tylko czego można się spodziewać po takiej osobie? Najwidoczniej ludzie jego pokroju są aż tak zepsuci, co wcale nie dziwi Lucille. W większości książek dla młodzieży, a przynajmniej w tych, po które zasięgała, powielany jest ten sam schemat — zły chłopiec, dobra dziewczynka. Zazwyczaj ten pierwszy typ okazuje się być całkiem w porządku, a druga osoba niesamowicie irytująca i do granic nieznośna. W końcu pochodzi z nieco innej rodziny, to automatycznie odejmuje jej jakieś sto punktów do bycia w porządku. Prawda jest taka, że Lucille odkąd tylko pamięta, wolałaby mieć zgoła innych rodziców, a tak właściwie to w ogóle ich mieć, żyć tak, jak przeciętne dziecko w jej mieście. Bankiety z dnia na dzień stały się irytujące, można powiedzieć, iż to męczarnia dla bliźniaków, podobnie z wszelkimi wyjazdami służbowymi, gdzie obecność potomstwa Cecilii jest obowiązkowa. Teraz, kiedy oboje są już dorośli, mają nieco większą swobodę, choć z ust kobiety nierzadko pada znane sformułowanie: “Dopóki mieszkacie pod moim dachem, macie mnie słuchać!”, co zapełniło lukę w słabych argumentach mamy po ich osiemnastych urodzinach, gdy “Dopóki jesteście niepełnoletni, macie robić to, co wam każę!” straciło już na wartości i nie mogło dalej funkcjonować.


     A teraz ma problem, z którym teoretycznie nie powinna mieć nic wspólnego. Jednak… skoro ma siebie za tak silną i samowystarczalną osobę, dlaczego nie pokona go sama?

     Dni, wbrew pozorom i początkowym przypuszczeniom, wcale nie wyglądają tak, jak wyobrażała sobie dziewczyna. Zaczynają się jak wszystkie inne, poranną pobudką o dość późnej porze, najczęściej dziesiątej, zwieńczane są zaś kolacją, a tak właściwie pójściem spać, co dzieje się zazwyczaj w okolicach wręcz porannych, jeżeli Lucille robi coś na tyle ciekawego, aby poświęcić temu godziny planowanego snu. Pomiędzy tymi dwoma, jakże istotnymi czynnościami, bardzo często ogląda telewizję z Benedictem u boku, komentując każdego, kto pojawi się na niemałym ekranie ich telewizora. Innym razem, gdy zachodzi już konieczność, zajmuje się Zoe, co nie należy do jej ulubionych czynności, szczególnie, kiedy czeka na nią najświeższy odcinek lubianego serialu. Co dziwne, nawet odnowiła kontakt z jedną ze swoich przyjaciółek z dawnych lat, dzięki czemu już dwukrotnie wychodziły razem na plotki i małe piwo. Owa koleżaneczka okazała się być naprawdę przemiłą osobą, dzięki czemu zaskarbiła sobie zaufanie Cille, choć, oczywiście, miała je już za czasów szkolnych, gdzie najprawdopodobniej były najlepszymi przyjaciółkami, ale pamięć panienki Evans-Darrington to jeden poważny żart, słabnie z wiekiem, dokładnie jak sprawność u staruszek. Powracając do tematu i opisu niesamowitych przeżyć Lucille, tak naprawdę znów zaczyna wiać nudą. To nie tak, że te całe najścia, listy i wiadomości urozmaicały jej życie w tym pozytywnym sensie, co to, to nie. Teoretycznie było to coś nowego, ale na dłuższą metę skończyłoby się albo źle, albo tragicznie, kwestia upierdliwości tego mężczyzny.
     Jak to na nią przystało, tego poranka stawia się w barze o niemalże równej godzinie, tak na dobrą sprawę jest po prostu trzy minuty za wcześnie, ale kogo to obchodzi? Odpowiedź jest prosta, nikogo. Przy jednym ze stolików siedzi para jedząca śniadanie, które musiała im przynieść kelnerka ze zmiany nocnej. W Lucille pojawia się mała iskierka współczucia, w końcu ta kobieta musiała harować całą noc, kiedy ona spała sobie najsmaczniej. Ocknęła się po kilku sekundach i pognała w stronę zaplecza, aby odnaleźć swój fartuszek. Kiedy trafia w jej dłonie, prostuje go i spogląda na materiał ze współczuciem. Nie jest w najlepszym stanie, przyszyta plakietka z imieniem już niemalże odpadła, przetarcia w niektórych miejscach świadczą o zużyciu, a na szwie pojawiła się już pierwsza dziura, na szczęście w niewidocznym miejscu. Zagryza wargę i układa go na blacie. Rozgląda się po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek, co przywołałoby “uniform” do porządku, przynajmniej igłę i nić, to już byłby sukces. Ku zdziwieniu Lucille, w kącie za szafą odnajduje deskę do prasowania, więc w jej głowie pojawia się myśl — skoro jest deska, gdzieś musi być żelazko. Pozostawia fartuch na szafce, po czym kieruje się w stronę kuchni.
     — Ted! — krzyczy do ciemnoskórego pracownika baru, który zajmuje posadę głównego opiekuna całej kuchni, chociaż oficjalnie wciąż jest kucharzem. — Mamy gdzieś żelazko?
     Ted gwałtownie odwraca się w stronę współpracownicy, odkładając trzymany w prawej dłoni nóż, całkiem spory.
     — Naturalnie — odpowiada, jak zwykle z uśmiechem. — Tak właściwie to dzień dobry, Lucy.
     — Tak, tak, dzień dobry, Teddy. — Kiwa głową. — To… gdzie znajdę żelazko?
     Zwracanie się do siebie w ten sposób zawsze wywołuje u Lucille tę samą reakcję — kąciki ust unoszą się najwyżej, jak tylko mogą, pokazując, jaką słabość do przemiłego mężczyzny ma kelnerka. Ted, oficjalnie Ted Philip Pancakes, to naprawdę życzliwy i uprzejmy człowiek po sześćdziesiątce, do którego nazwisko pasuje wręcz idealnie — poza mięsnymi potrawami i innymi obiadami, świetnie przyrządza wszelakie desery, na przykład pancakesy. I, tak, dla niego jest Lucy, dla niej jest Teddym, tak już zostało. W teorii nie wiąże się z tym długa historia, jedynie słaba pamięć obojga.
     — W szafce na zapleczu, zaraz obok zamrażarki.
     Pokazuje dwa kciuki w górę i obraca się na pięcie, aby po chwili zniknąć za futryną, zmierzając w kierunku pomieszczenia, że tak powiem, roboczego, w końcu znajduje się tutaj wszystko i nic. Podchodzi do wskazanej przez Teda szafki. Otwiera ją, mierzy dokładnie wzrokiem obie półeczki. Dopiero po dokładniejszym rozeznaniu się odnajduje sprzęt.
     Z zaplecza wychodzi po pół godziny. Co prawda całe palce pokaleczyła sobie igłą, prawie oparzyła udo, ubrudziła koszulę, ale jest przeszczęśliwa i zarazem dumna ze swojego dzieła — odnowionego, wyprasowanego fartuszka z plakietką nieodrywającą się od materiału.
     — Lucille. — Zza jej pleców wyłania się szef, dobrze znana postać. — Spóźniłaś się? Jaki piękny fartuch — prycha.
     — Byłam na zapleczu — rzuca i już ma się oddalić, kiedy ten zatrzymuje ją. — Coś nie tak?
     — Karen pracowała nieco dłużej, niż powinna. Idź wyrzucić te śmieci, tak w ramach zadośćuczynienia. — Wskazuje na worki w kącie.
     Trzymając w dłoniach czarne worki na śmieci, wychodzi z baru. Co prawda śmierdzi niemiłosiernie, jednakże Lucille próbuje jakoś odwrócić głowę, aby nieprzyjemny zapach nie dostał się do jej nozdrzy, co prawda nieskutecznie, ale liczą się chęci. Znika za rogiem, kierując się w stronę śmietników za budynkiem, które w tym momencie są jej jedynym celem. Po drodze upuszcza jeden z nich, jednak udaje jej się pozbierać kilka wypadłych kartonów, jakie jako jedyne wypadły z jego wnętrza. Unosi klapę metalowych koszy, wrzuca oba worki i puszcza je — zamykają się z trzaskiem, z pewnością zbyt głośnym. Gdy hałas ustaje, do uszu Cille dochodzą krzyki, męskie i bardzo wyraźne. Jeden z nich, stanowczy, groźny, agresywny. Mężczyzna za przecinki podstawia coraz to gorsze przekleństwa. Drugi spłoszony, jakby wystraszony. Pierwsze, co przechodzi jej przez myśl to typowa dla tych okolic bójka. Zazwyczaj tak to wygląda, silniejszy i słabszy, strzela, iż chodzi o pieniądze albo jakieś inne porachunki, czyli dość powszechny powód do wszczynania takowych. Mimo tego, ciekawość bierze górę — podchodzi do stalowego ogrodzenia, ukrywa się za nim, dokładnie rozglądając się wokoło. Pokonuje niewielką odległość, a kiedy głosy nasilają się, wskakuje za metalowe ogrodzenie. Jej oczom ukazuje się, w istocie, umięśniony i nieco bardziej wątły mężczyzna. Ten pierwszy stoi nad przeciwnikiem, zaciskając palce na jego gardle. W przerwach między łapaniem oddechu, rzuca pojedynczymi słowami, albo odpowiadając na pytania napastnika, albo nie. Unosi nieco wzrok. Wtedy zauważa coś, a właściwie kogoś, kogo nie spodziewała się tutaj zupełnie. Dosłownie po jej lewej stronie, delikatnie na skos, stoi szatyn. Jaki szatyn? To raczej nietrudno odgadnąć. Niejednokrotnie klient baru, zwolennik kasyna i znikania, hipokryta i, opisując go jednym słowem, nieprzyjemny typ. Twarz Gabriela jest obojętna, co wcale nie dziwi Lucille, nawet w takiej sytuacji. Napastnik oddaje kolejne ciosy, krew leje się strumieniami, a O’Hara jedynie przygląda się temu dokładnie tak, jakby oglądał przedstawienie w cyrku. Nagle odsuwa się, znikają w cieniu. W ostatniej chwili skrzyżował spojrzenie ze wzrokiem panny Evans-Darrington, ale to trwało prawdopodobnie nawet nie ćwierć sekundy.
     Strzał.
     Lucille podskakuje w miejscu i gwałtownie obraca głowę w stronę centrum całej sytuacji. Jeden trzyma broń, drugi… drugi został nią trafiony. Ciało dziewczyny przeszywa dreszcz, przed oczami pojawiają się mroczki. Robi jeden niewłaściwy ruch — chcąc stamtąd uciec, uderza twardą podeszwą o blachę, przez co ta zaczyna drgać, uprzednio wydając z siebie głośny, nieprzyjemny dźwięk, na skutek zderzenia z butem. Napastnik od razu zauważa szatynkę. Rzuca siarczystym przekleństwem i już kieruje się w stronę kobiety. Wtedy, niczym grom z jasnego nieba, czyli, rzecz jasna, w cholerę niespodziewanie, ktoś łapie Lucille za nadgarstek, ciągnąc za sobą. Spanikowana, dosłownie drgająca jak blacha, biegnie za Gabrielem, bo, owszem, to on okazał się być tym, który w teorii właśnie ocala jej życie po raz drugi. W biegu otwiera samochód, oboje wsiadają do środka, czego nie trzeba dziewczynie dwa razy powtarzać, i odjeżdżając, pozostawiając tamtego mężczyznę daleko w tyle. Najwidoczniej nie ma żadnego pojazdu, bo za O’Harą nie rusza żaden pościg zdenerwowanych kryminalistów, chociaż, kto wie, może to kwestia czasu.
     Lucille nawet nie pyta, gdzie jadą, jaki jest cel ich podróży. Z pewnością to nie jej posiadłość, wyminął już każdą możliwą drogę dojazdu. Tak właściwie, właśnie wyjeżdżają z miasta. Kilka zakrętów, przejechane setki metrów, zatrzymują się przy niewielkiej chatce z dala od innych budynków. Parkuje samochód gdzieś obok.
     Wchodzimy całkiem normalnie, przez drzwi, więc to prawdopodobnie j e g o domek.
     Dziewczyna bez słowa przekracza próg pierwszego pokoju — wiatrołapu, dość zaniedbanego, jednakże wyróżniającego się zachowanym stylem rustykalnym. Przechodzi przez łuk, trafiając do pomieszczenia, prawdopodobnie salonu, albowiem stoją w nim dwie niewielkie sofy. Gabriel idzie za nią, dzięki czemu może zamknąć za nią drzwi, a nawet zapalić światło, co prawda słabe, ale przynajmniej jakieś. Przechodzi między kolejnymi drzwiami a starą, zakurzoną komodą, po czym staje tuż obok kanapy. Co prawda nie planuje siadać, ponieważ cząsteczki kurzu najprawdopodobniej osiadłyby nie tylko na niej, ale i na otoczeniu, chociaż i tak nie jest ono w najlepszym stanie. Zamiast wbić wzrok w ścianę naprzeciwko, odwraca głowę w stronę Gabriela.
     Rozchyla usta, aby powiedzieć cokolwiek. Wpierw jest to “dzięki”, później ewoluuje w “dziękuję”, “dziękuję za pomoc”, później jednak zamyka je, świadoma tego, jak beznadziejnie to brzmi. Teoretycznie gdyby nie on, zapewne uciekłaby do baru, gdzie szybko złapałby ją ten mężczyzna i po ptakach. Jeżeli nie do baru, a przed siebie, szansa na ucieczkę byłaby zerowa. Więc, tak, jest wdzięczna. Ale! W końcu niektórych rzeczy się nie zapomina. Czy w tym wypadku Lucille ma prawo do dalszego krycia urazy do Gabriela? Czyż nie okaże się niewdzięczna, wręcz bezczelna w jego oczach?
     — Cóż. — Wykonuje krok do przodu, później następny, skręca, jeszcze raz do przodu, zwyczajnie krążąc po niewielkiej powierzchni. — Z pewnością chcesz usłyszeć jakieś podziękowanie, więc dziękuję. — Uśmiecha się najmniej sztucznie, jak potrafi, choć myśli z tyłu głowy nie odpuszczają. — Za tamto z handlarzami też. I za pomoc z natrętnym nachodzicielem — ironizuje, choć dopiero po chwili zdaje sobie sprawę z tego, jak odebrać może to O’Hara. — To znaczy, nieistotne. Po prostu wiedz, że w jakimś stopniu zawdzięczam ci życie. — Przymyka jedno oko i macha prawą dłonią, akcentując “w jakimś stopniu”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz