21 kwi 2020

Od Candice C.D Cain

Resztę nocy ogrzewałam ciało. Zimne, zdrętwiałe stopy długo nie dawały za wygraną, odbijając ode mnie ciepło hotelu i grubej pierzyny. Zdążyłam zapaść w głęboki sen, zanim jeszcze poczułam ciężar obok siebie — wróć, właściwie zdawało mi się, że nie poczułam go w ogóle. Całą noc.

Kiedy przez powieki przedzierają mi się pierwsze promienie słońca wdrapującego się na blade niebo, budzę się do stanu względnej przytomności. Względnej, bo od dawna nie spałam tak dobrze, jak teraz, a do tego wciąż jestem wpółprzytomna. Chwiejnie podnoszę górną część ciała, choć dźwigam jest tu lepszym określeniem. Tak jak myślałam wcześniej — Caina nie ma i nie było. Marszczę brwi, starając się już w pierwszych chwilach przebudzenia wyprzeć z głowy czarne scenariusze. Ten typ jest tak nieprzewidywalny jak huragan. Wyciągam ręce w górę w celu rozprostowania kości i wyślizguję się z łóżka. Nie zamierzam wychodzić dalej niż poza sypialnię — wcale nie dlatego, że nie chcę wiedzieć, gdzie jest Cain — po prostu, korzystając z wyjątkowo przyjemnego poczucia samotności, chcę skupić się na sobie, zająć łazienkę na przynajmniej godzinę i założyć cokolwiek innego niż firankę.
Zostawiam za sobą mnóstwo gorących oparów i zamykam drzwi, nie przejmując się, że cała wilgoć  opadnie tam na lustro, małe okno łazienkowe i elegancki, puszysty dywanik. Przechodząc z miłego ciepła kąpieli do temperatury hotelu, jestem w stanie stwierdzić, że jest mi kompletnie zimno. Dookoła nadal rozbrzmiewa dziwna, wręcz przerażająca cisza, którą jeszcze niedawno bym doceniła i szanowała, ale teraz zaczynam rozumieć, że jest nawet za wcześnie na śniadanie. Zakładam na siebie bordową, krótką koszulkę, wszelką jednak nagość tuszuje wysoki stan flanelowej, plisowanej spódnicy z czarnym paskiem. Powolnym krokiem, czując się jak duch uwięziony w wielkim apartamencie, kroczę do przedpokoju, w którym pamiętam, że stał pusty fotel pod ścianą. Teraz nie jest pusty. Hawthorne na nim śpi, wyginając ciało w bliżej nieznanej mi pozycji. Nie muszę być żadnym lekarzem rehabilitacji, by wiedzieć, że tak koślawy kręgosłup ma swoje skutki zaraz po rozprostowaniu go. Nie chcę jeszcze psuć Cainowi niespodzianki i nie wykonuję żadnych gwałtownych ruchów, mimo że śledzi mnie niewygodne przeczucie, że nawet gdy śpi, ma oczy dookoła głowy, gotowy, by zaatakować.
To jakiś absurd, myślę. Ledwo zwracam uwagę na dziennik wypełniony niezliczoną ilością kartek, który leży wolno na kolanach Caina. Kusząca chęć, by do niego zajrzeć, przedziera każdą moją komórkę w organizmie, jednak rozum okazuje się na tyle trzeźwy, abym zatrzymała dłoń w połowie drogi. Zdążam ją zabrać i schować obie za odcinkiem lędźwiowym pleców, w czasie gdy powieki Hawthorne'a niemrawo drgają. Widząc mnie, rozszerzył je na tyle i zmrużył jednocześnie, jakby widział zjawę. Nie ukrywam, uraziło mnie to, przez co krzywię się.
— Co ty tu robisz? — Przenosi się do siadu, sycząc przez niespodziewany ból pleców. Usilnie przezwycięża każdy skurcz mięśni, byleby trzymać w ręku dziennik, a tym właśnie ugruntował mnie w przekonaniu, jak ważne to dla niego.
— Zawsze zachowujesz się jak porządnie potłuczony, ale dziś przesadziłeś — odzywam się, krzyżując ręce pod piersiami.
— Ruszałaś go? — cedzi. Jego oczy ciemnieją znacznie bardziej niż wcześniej, a cała twarz tężeje. Kiedy nie odpowiadam, lustrując każdy centymetr jego twarzy, ciągnie dalej, tym razem z większym naciskiem. — Ruszałaś, cholero jedna?
— Nie! — odparowuję, zdradzając się z tym, że rzeczywiście chciałam go dotknąć, bo wiem bez specjalnych słów, że chodziło o dziennik. — Po co miałyby mnie obchodzić twoje bazgroły? Przestań, aż tak źle w życiu nie mam. — Wywracam oczami. Przecież wiem, że nic mi nie powie ani nigdy nie będzie skłonny ku temu, by uchylić mi choć rąbka tajemnicy, jakim jest jego życie prywatne.
Nie mogę udawać, że nigdy przenigdy nie zastanawiałam się, co z jego rodzicami, czy go skrzywdzili, co z jego rodzeństwem czy dziadkami. Wszyscy mamy jakieś dziedzictwo i skądś pochodzimy. Nie przywlókł nas też bocian, co wmawiają dzieciakom w przedszkolu. Głos w głowie nieustannie podpowiada mi, że coś stoi za tym, że Cain jest... takim okropnym, skrzywdzonym, wrednym i nieokrzesanym durniem, jakiego świat nie widział. Przez jedną chwilę tak tonę we własnych myślach, że nie zwracam uwagi na to, że mój telefon znów wibrował mi w kieszeni.
Cain wydycha powietrze ciężko, dźwigając się z siedzenia, przez co muszę zrobić parę kroków do tyłu.
— Jesteś powodem, przez który nie wyśpię się przez następne trzy miesiące. Nie to, żebym kiedykolwiek się wyspał.
— I vice versa — mówię beznamiętnie, śledząc go nieprzyjemnym spojrzeniem, jednak odwracam się i podchodzę do okna, kiedy zamierza schować dziennik. Nie chcę mu się narażać w żaden sposób, nawet jeśli zrobiłam to niezliczoną ilość razy, odkąd naszedł niefortunny dzień, w którym go poznałam
Wychodzę na balkon tylko po to, żeby wreszcie zadzwonić do Mortensen, która dobija się od wczoraj do mojego telefonu. Przechodząc przez drzwi, zerkam z przymrużonymi oczami na Caina, by mu dać do zrozumienia, że jeśli jeszcze raz mnie tu przymknie, to własny zespół go nie pozna. Dzisiejszy dzień w Nix oprócz śniegu dookoła przywiódł ciepłe, rozgrzewające promienie słońca, ale samo powietrze nadal jest zmrożone i z moich ust ciągle ulatnia się biały, mroźny obłoczek.
Dzwonię do przyjaciółki.
— Halo, Izzy, żyję, tak, spokojnie, nie potrzebuję reprymendy — wzdycham, uprzedzając każde słowo dziewczyny, ponieważ nawet przez telefon czuję, jak cała się spina.
— Ty ruda małpo, myślałam, że zaginęłaś w akcji, albo że ktoś ci coś zrobił, albo że samolot się...
— Nie wracajmy do tematu samolotów — cedzę powoli przez ironiczny uśmiech, próbując zapomnieć o tym, że zostałam odurzona środkami nasennymi i że prawie umarłam podczas lotu. Dobra, przesadzam, ale tak właśnie się czułam. — Żyję, mam się prawie dobrze, ale wszystko, czego chcę, to wrócić do Avenley... tu jest zimno, głośno i nawet nie mam swojego pokoju.
— To Nix, musi być zimno, w tym cała magia, a ty pewnie zakładasz jakieś zasłonki i potem dziwisz się, że ci zimno — dopowiada przyjaciółka, a przez chwilę zastanawia się w ciszy. — Czekaj, czekaj, w takim razie gdzie ty śpisz? Na ekskluzywnej, kaszmirowej wycieraczce? — kpi, rozbawiona własnym żartem.
— Nie... — wzdycham. — Wylądowałam w gorszym miejscu — mamroczę z niezadowoleniem.
— To może być coś gorszego?
— Dzielenie łóżka z Hawthorne'm.
Pokrótce opowiadam podekscytowanej dziewczynie o całym zdarzeniu, omijając niektóre szczegóły, na przykład to, że Cain pozbył się kanapy. Ale nie odważyłam się nie wspomnieć jej o nocnym zamknięciu na balkonie. Przez to do teraz mam schizy, że ilekroć drzwi pod wpływem wiatru się zatrzaskują, odwracam się gwałtownie, by opieprzyć Caina. I nawet mi go nie szkoda.
Po około trzydziestu minutach rozłączam się z Izzy, dokładnie w punkt, by zdążyć na nadchodzące śniadanie. Zegar wybija dopiero dziewiątą trzydzieści. Mam wrażenie, że poranek cholernie mi się dłuży, przez co smętnie pochłaniam tak dobre jedzenie, jakim jest między innymi omlet na słodko z polewą, bitą śmietaną i owocami, a do tego filiżanka kawy.
Prawie dławię się pierwszym łykiem, kiedy do pokoju bezceremonialnie wchodzi Eric. Jego ciemne kręgi pod oczami są jeszcze ciemniejsze niż wczoraj. Musiał się nie wyspać.
— Narzekanie za trzy, dwa... — zaczyna Cain, ale Eric z ostrzegawczym spojrzeniem podnosi palec do góry, by mu przerwać, jednak Hawthorne złośliwie się uśmiecha i kończy. — Jeden.
— Ludzie z piętra niżej skarżyli się na hałasy. Dzisiaj ma ich nie być, to chyba jasne. Bądźcie dorośli i nie każcie mi dawać wam reprymend jak dla dzieci z podstawówki — mówi mężczyzna, omiatając nas spojrzeniem. Z racji, że wspaniałomyślny plan Jaspera ma dziś wejść w życie, na pewno będzie cichutko na tym piętrze. Nie odzywam się w przeciwieństwie do Hawthorne'a.
— Żadnego dzień dobry, carpe diem i w ogóle? Zawiodłeś mnie — mruczy Cain. Wywracam oczami.
Eric świdruje go wzrokiem, również szczędząc słów w tym temacie.
— Po śniadaniu przyjdźcie do mojego pokoju. Mamy ważne informacje do obgadania, które nie mogą czekać — rzuca na odchodne, zatrzaskując drzwi, jakby chciał jak najszybciej opuścić ten apartament.
Popijam filiżankę kawy, kątem oka śledząc dźwigającego się na nogi Caina, który chwyta tylko na ręcznik i kieruje się w stronę łazienki.
— Jak nasz zespołowy ojciec zacznie narzekać, że się spóźniam, powiedz mu, że mam to w dupie. — Zamyka drzwi.
— Analogicznie właśnie tam mam to, co teraz mówisz. — Odchodzę od swojej tacki ze śniadaniem i wygładzam spódnicę, po czym ruszam do drzwi, nie przejmując już Cainem, który po średniej nocy idzie zażyć kąpieli.
Przechodzę pustym korytarzem do pokoju obok, skąd słyszę już piętrzące się i przebijające ścianę głosy. Nie zdumiewa mnie to, że Harvey z Jasperem wpadli w dyskusję. Tego pierwszego nie widziałam w sumie odkąd dotarliśmy do hotelu, więc kiedy zatrzymuje na mnie wzrok na dłużej niż chwilę, peszę się do tego stopnia, że odwracam skonsternowany wzrok w odległy kąt pomieszczenia. Jasper zamyka się z powrotem w swoim świecie słuchawek i muzyki, Eric odchrząka, jakby coś zalegało mu w gardle.
— Gdzie nasza gwiazda? — Odgarnia kosmyki włosów z twarzy. Siadam na oparciu najbliższego fotela i wzdycham.
— Kąpie się.
— Naprawdę nie mógł tego przełożyć na pół godziny później i nie utrudniać mi zadania? — Widać, że zdecydowanie doskwiera mu brak odpowiedniej ilości snu. Pewnie znów siedział pół nocy nad papierami.
— Cain i nieutrudnianie zadania? — pyta Harvey, uśmiechając się półgębkiem. — Chyba sam wiesz, że to się nie łączy.
— Dajcie mi myśleć. — Eric kończy niepotrzebną dyskusję i odchodzi na drugi koniec pokoju, by w spokoju trajkotać do słuchawki w uchu.
Musiało minąć przynajmniej dwadzieścia minut spędzonych na bezsensownym pitu-pitu oraz odpieraniu tekstów Jaspera dotyczących mojej nocy z Hawthorne'm i dzisiejszego stroju, by Najjaśniejszy Pan w końcu się pojawił. Jeśli kiedykolwiek widzieliście kogoś, kto w szkole po dzwonku pomylił salę, to właśnie w ten zdezorientowany sposób wszyscy patrzymy teraz na Caina. Macha tylko ręką lekceważąco i usadza się na fotelu.
— Dłużej nie można było? — mamroczę.
— Dla ciebie zawsze. — Wzdycha, unosząc jedną brew w aroganckim spojrzeniu.
— Sklepy w Glacies same się nie przejrzą — zaznaczam to, że w całym tym towarzystwie mam inne plany, niż bezustanne czekanie aż do wieczora, kiedy zacznie się koncert. Jedyne, co mam tam robić, to stać za cholerną ścianą, najwyżej za kulisami. Ktoś inny wziąłby to za wielki zaszczyt, ale nie należałam do tych osób.
— Przepraszam, że zniszczę twoje plany, Candice, ale na razie jesteś nam potrzebna tu, na miejscu.  Bez żadnych wypadów. — Oto Eric. Zabójca uśmiechów dzieci i dobrej zabawy. Kiedy przewiał moje marzenia, do głowy znów powraca mi wielki, wyraźny napis mówiący jesteś w pracy. Co racja, to racja.
— A jaka jest jej rola przy naszym koncercie? — parska Harvey lekko rozbawiony, ale w jego wykonaniu nie brzmi to ani trochę arogancko. — Niańczenie na scenie nie wchodzi w grę, prawda? Chyba, że coś mnie ominęło.
— Nie ominęło — odpiera Eric. — Candice jest częścią zespołu, tak mówi Savannah, więc ma być tam, gdzie my, a my tam, gdzie ona. Wszystko jasne?
Mamroczemy coś niejasnego w odpowiedzi. Przynajmniej w tym jesteśmy zgodni. Eric po chwili rozdaje nam kartki a4, na których przedstawiono plan budynku, w którym znajduje się ogromna scena — ją zauważyłam w tym rozmieszczeniu od razu, bo inaczej po prostu się nie dało. Pokój oznaczony numerem osiem, zaraz obok garderoby, jest przeznaczony dla takich ludzi jak ja czy Eric, choć on zapewne cały koncert przesiedzi za kulisami, dopatrując zespołu, czy mówiąc do słuchawki. Na pewno coś usłyszy przy tym chaosie. Jednak, jak się okazuje, mamy być tam znacznie wcześniej ze względu na wywiady i spotkanie z fanami, w którym Cain będzie musiał im oczywiście zaimponować. Jemu wystarczy mrugnąć, by zyskać ich ślepą sympatię — taka rola gwiazdy. Jakby to ujął tabun nastolatek — im większy dupek, tym lepszy w łóżku, i tym lepszy materiał na badboy'a w fanfiction. Oh.
— I naprawdę, powtarzam — mówi zmęczonym głosem Eric, zaraz po tym jak kończy swój monolog o dzisiejszym koncercie i jego przebiegu. — Zachowujcie się. Macie jedno zadanie: wejść na scenę, zrobić show, i niczego nie spieprzyć. Tylko parę godzin.
— Eric, wydaje mi się, że nie mamy koncertu po raz pierwszy. — Uśmiecha się Harvey. Jasper błądzi gdzieś wzrokiem po ścianie, mało zainteresowany, to samo Cain, który mimo że wwierca spojrzenie w Finnegana, ma taki wyraz oczu, jakby był gdzieś znacznie dalej. 
— Finneganowi najwidoczniej brakuje bachorków, których mógłby upominać za oddychanie. Czy naprawdę ty i Savannah nie możecie zrobić sobie chociaż jednego dzie... — zaczyna Jasper, ale spojrzenie menadżera piorunuje go i ucisza. Z jego ust nie spodziewałam się niczego zbyt błyskotliwego.
— Jeśli Sav i Eric dorobiliby się dzieciaka, to mielibyśmy na Ethii najbardziej wkurwiający pomiot szatana — mruczy Hawthorne. — Jego pierwsze słowa byłyby tymi, które najczęściej słyszy "ja pierdolę, Cain, coś ty odjebał tym razem?".
— Wystarczy nam jedno dziecko szatana w zespole, Cain — rzucam, nie oglądając się na jego twarz, choć jestem pewna, że mi się przypatruje jeszcze przez chwilę, zdając sobie sprawę, że mówię o nim. — Czy to już koniec spotkania? — wzdycham. 
— Tak. — Finnegan ucina dyskusję. — Bądźcie około szesnastej w holu. Spod hotelu zabierze nas limuzyna.

*

Nie pamiętam, co się działo przed tym, jak w przepływie nudy całkiem zatonęłam w telefonie. Mamy mnóstwo czasu do wyjazdu, ale od ponad trzech godzin tylko serfuję po sieci, przeglądając media i pisząc z Izzy. Myśl o dzienniku Caina wciąż łaskocze i mrowi mój umysł. Ta niewygodna niewiedza, jaka mnie ogarnia zaraz po tym, jak tylko o nim pomyślę, staje się okropna i męcząca. Wspólnymi siłami z Mortensen dochodzimy do wniosku, że z uwagi na popularność Caina, pewna część jego prywatnego życia na pewno została odkryta w którymś z artykułów. 
Kiedyś, żeby się czegoś o kimś dowiedzieć, trzeba było zadawać pytania i go poznawać, poświęcając na to grube miesiące bądź lata — dzisiaj można to zrobić w sieci, pod warunkiem, że ten ktoś jest gwiazdą. Po jakimś kwadransie trafiam na zagubiony w sieci felieton o jeszcze niegdyś wschodzącym idolu. Omiatam wzrokiem literki tak nerwowo, ale jednocześnie uważnie, że czuję w żołądku ścisk ekscytacji. Ekscytacji, która ustępuje zaraz wielkiemu zdziwieniu. „...Zdrowa psychika młodego Hawthorne'a mogła zostać poddana wątpliwościom, kiedy jego matka została zamordowana...”. Parę lat temu głośno było o tej sprawie. Morderstwo, podejrzenia kochanka, które powędrowały na ojca chłopaka, co doprowadziło do tego, że trafił on do więzienia. „Niewiele wiadomo o tym, kto tak naprawdę wychował go na człowieka, jakiego widzimy na scenie. Doszły nas słuchy, że odpowiedzialny za to był wujek chłopaka...”. I dalej nie czytam. Serce bije mi jak oszalałe. Nie potrafię się pohamować i korzystając z tego, że jestem zupełnie sama w pokoju, sięgam pod materac — miejsce, gdzie Cain schował swój dziennik. Dziennik, w którym być może kryje się cała jego historia, na jaką jestem teraz tak łakoma, jak gdyby odcinek dobrego serialu skończył się w złym momencie, a ja chciałam wiedzieć, co dalej. 
Wiem, że Cain ukrył tam swoje bazgroły, bo kiedy ma okazję, notorycznie tam zagląda, upewniając się, że nadal tam jest. Kładę dziennik obok siebie. Nie muszę nawet go otwierać, by zauważyć wystającą kartkę. Przechylam głowę w prawo i odczytuję parę, jak mi się zdaje, ostatnich słów. „...Aż mnie zabolało”. Ciekawość i głód wiedzy są znacznie silniejsze niż wyrzuty sumienia czy opary strachu, które uzupełniają mi płuca, tak że nie mogę złapać pełnego oddechu. Wydostaję kartkę spośród reszty w dzienniku, marszczę brwi. „W piosence Midnight Blue nie może być zieleni. Jasper znowu zjebał refren, pewnie specjalnie. Aż mnie zabolało”.
Nie może być zieleni. 
Zieleni.
Widział zieleń? Czy chodziło mu o słowo w tekście, czy o to, że naprawdę widział zieleń? Dźwięki mogą wywoływać wrażenia wzrokowe. Jasper zagrał w refrenie coś, co wyraźnie Cainowi nie podpasowało. Bo to coś było zielone. Nie niebieskie. Kiedy coś sobie przeczy, nie brzmi dobrze. Nie ma prawa. Sama gubię się we własnych myślach, ale mam wrażenie, że jestem coraz bliżej mety.
Powtarzam sobie to w głowie. Nie wiem, ile zajęło mi wysnucie jednego wniosku, ale nagłe trzaśnięcie drzwiami w przedpokoju usuwa mi z umysłu wszelkie myśli. Mam ochotę wręcz wykrzyczeć to, co siedzi mi na języku, byleby pozbyć się uciążliwego napięcia, które nie chce przestać rosnąć. 

Cain?

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz