27 kwi 2020

Od Brianne C.D Camerona

     Wiem, że Cameron chce, abym przestała się zamartwiać i wszystko, co robi, jest właśnie po to. Doceniam wszystkie jego starania, nawet te najmniejsze, jednak czarne chmury nie opuszczają mnie do końca dnia. Wręcz przeciwnie - nasilają się nawet następnego. Dużo czasu spędzam nad rozmyślaniem nad wszystkimi tymi dziwnymi sytuacjami, które miały miejsce. Każde kolejne podobne wydarzenie napędza mnie poważnym strachem przed kolejnym dniem, tym bardziej, że mieszkam sama i nie mam wsparcia w nikim innym, jak w Cameronie. Nie jest to coś, nad czym ubolewam, jednak jak wiadomo - zawsze dobrze jest mieć kilka osób, do których można się udać w razie potrzeby. Ja mam (tylko i aż) Camerona i sam jeden Bóg wie, jak bardzo jestem mu wdzięczna za, chociażby, samą jego obecność. Prawdopodobnie już dawno bym oszalała, gdyby nie on.
Ciąg osobliwych wydarzeń, których byłam świadkiem dowodzi, że coś jest na rzeczy i nie jest to jedynie podejrzany zbieg okoliczności, a dużo bym dała, aby właśnie tak było. Na pewno nie czuję się już bezpiecznie we własnym mieszkaniu po tym wszystkim, co się w nim wydarzyło. Co wieczór potrafię kilka razy upewnić się, czy aby na pewno drzwi są zamknięte. Również te od sypialni. Najczęściej śpię z nikłym światłem lampki nocnej dochodzącym zza jej beżowego abażuru, bo mieszkam zbyt wysoko, aby do pokoju docierało światło ulicznych latarni. Mimo to, najczęściej i tak zasypiam w strachu, dusząc w sobie chęć, aby zadzwonić do Camerona, że tu i teraz ma po mnie przyjechać. Nie wiem jak, ale ma. Pomijając fakt niewyspania, na co dzień także dzieją się dość dziwne rzeczy, których mam po dziurki w nosie. Zaczynając od coraz częstszych, choć krótkich zwarć, które za każdym razem wyglądają jak próby zbadania i złamania mechanizmu, który blokuje i chroni wieżowiec, po coraz częstsze sąsiedzkie wizyty.
     – W porządku – odpowiadam, chwytając pędzel. Nawet Raven ma swój własny, pomijając to, że używa go do trochę innego celu, niż my. Grube włosie jej pędzelka obficie zamoczone jest w farbie. Zamaszystymi ruchami smaruje farbą po podłodze, na której rozłożona jest folia, aby nie zabrudzić paneli. – Nie chciałbyś wyjechać na kilka dni? Nie wiem, na weekend? – podejmuję temat, który chodzi po mojej głowie już od dłuższego czas.
      Czuję, jakbym potrzebowała odpoczynku. I może się to wydawać nieco głupie, patrząc na to, jak żyję. Od czego miałabym niby odpoczywać? Mimo to, czuję narastającą presję i stres, który kłębi się w moim wnętrzu i sądzę, że takowy wyjazd byłby odpowiednim sposobem na odpoczynek. Nie dość, że się zrelaksujemy, to dodatkowo spędzimy ze sobą czas inaczej, niż jedząc chipsy na kanapie i oglądając marne filmy. Można by pomyśleć, że po ostatniej naszej wyprawie chipsy i słaby film to lepszy scenariusz niż ten, który miał nas spotkać, jednak brakowało mi tego czegoś, czym było wyrwanie się z Avenley River. Nawet, jeśli tylko na dwa, całkiem niedługie dni. Taki pomysł wydaje mi się dość atrakcyjny i mam nadzieję, że Cameron na niego przystanie.
      Maczam pędzel w farbie, podchodząc do ściany. Nie da się ukryć, że całkowicie nie jestem przygotowana na malowanie mieszkania. Może byłoby inaczej, gdyby mężczyzna raczyłby mnie powiadomić o tym, co najlepszego wyprawia w swoim domu. Niestety tego nie zrobił, tak więc oboje jesteśmy skazani na oglądanie mnie, malującej ściany w satynowym topie i dżinsach. Na szczęście jest mi wygodnie, więc Cameron nie musi drżeć ze strachu, że nałożę jego rzeczy, tym samym brudząc je farbą.
      – Wyjechać? – powtarza po mnie, jakby niedosłysząc. – Brianne, ja pracuję, ty masz egzaminy.
Marszczę nos, niezadowolona. W moich myślach założyłam, że mężczyzna z miejsca zgodzi się na moją propozycję. Dalej twierdzę, że tak będzie - trzeba go jedynie przekonać, że to świetny pomysł i szansa na to, aby odpoczął.
      – Na pewno masz wolny któryś z weekendów – mówię z przekonaniem w głosie. W końcu nie musimy wyjeżdżać już teraz, w najbliższe wolne. Możemy pojechać gdzieś za dwa, może trzy tygodnie. Za cztery już raczej nie, bo do tego momentu bez wątpienia zwariujemy i nawet wyjazd na nic się nie zda. – Egzaminy też nie odbywają się w weekend, nie widzę problemu. Miałeś mniejsze opory, żeby wyjechać na x czasu do nie-wiadomo-gdzie, niż żeby pojechać na dwa dni nad jakieś jezioro – przejeżdżam pędzlem po ścianie, posyłając mu błagalne spojrzenie. Z mojego głosu bije szczera nadzieja, że jednak uda nam się wyjechać. W końcu nic nie tracimy, prawda?
Przenoszę wzrok na dzieci, jakby podświadomie upewniając się, że jeszcze żyją. Dziewczynka nadal uskutecznia malowanie po podłodze, choć tym razem tworzy nieco wymyślniejsze wzorki niż podłużne, jednokolorowe paski. Isaiah, wydaje się, że już dawno temu porzucił zabawę farbą do malowania ścian, gdyż teraz w prawej rączce dzierżył zabawkę, siedząc w przedpokoju. Odwracam wzrok od chłopca, kiedy słyszę westchnienie wydobywające się z ust Camerona. Mam ochotę zadrzeć głowę do góry i zacząć go przedrzeźniać, ale to chyba zły sposób na osiąganie swoich celów, prawda?
      – Tylko to ja będę po raz setny prosił Jane o wzięcie dzieciaków do siebie c oponuje. – Naprawdę ci na tym zależy?
      – Nie aż tak – mówię niepocieszona, bo w rzeczywistości miałam nadzieję, że uda mi się go do tego przekonać. Mimo to, swoje pobudki argumentuje dziećmi, dodatkowo brzmi to dość rozsądnie i wychodzi na to, że to ja jak zwykle działam pod wpływem chwili, nie rozpatrując tego z żadnej strony. – To kiedy indziej – dodaję szybko, wycierając palce prawej ręki o ścierkę przewieszoną przez drabinę, na której to stoi Cameron. – Może zrobię nam obiad? – zmieniam temat, jednak nie uzyskuję odpowiedzi, więc odkładam pędzelek i odwracam się, chcąc przejść do kuchni.
      – Poczekaj – mówi nagle, odwracając się do mnie z wałkiem zaciśniętym w dłoni. – Nie chcę, żebyś źle mnie zrozumiała. To dobry pomysł, przytłacza mnie czterdzieści pięć godzin spędzonych na wgapianiu się w łazienkowe, wyjechałbym gdzieś nawet teraz, tylko... – urywa. – Taki wypad będzie kosztował. A ja większość pieniędzy wydałem na to – wskazuje na puszkę farby – to – przenosi spojrzenie na kolejne puszki ustawione pod meblami – i meble, których jeszcze tu nie ma. – Opiera się o sąsiednią ścianę. – Dlatego... Tak. Nie mam nic więcej do powiedzenia, to wszystko – parska.
      – Wynajęcie domku na jedną noc to koszt rzędu stu avarów. Nie potrzebujemy nie wiadomo ile jedzenia, jednego dnia pójdziemy zjeść na miasto, drugiego zrobimy sobie grilla albo ognisko, to też wcale nie wyjdzie drogo. Paliwo jest, samochód mamy, żadnych biletów nie potrzeba – mówię szybko. – To naprawdę nie wyjdzie drogo, zresztą to ja proponuję ten wyjazd, więc zapłacę za wszystko i kiedyś, kiedyś w przyszłości się rozliczymy – przekonuję, robiąc maślane oczy. – A dzieci właściwie możemy wziąć ze sobą, bo dlaczego by nie? Może się nie utopią, w końcu jesteś odpowiedzialnym ojcem – nie umiem ukryć, że pod koniec wypowiedzi mój głos przybiera lekko rozbawiony ton, mimo że może nie powinien.
      W rzeczywistości właśnie tak uważam i w duchu podziwiam Camerona za to, co robi dla dzieci. Już na samym początku naszej znajomości jego podejście do nich utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest dobrym człowiekiem i poniekąd właśnie tym się kierowałam, kiedy zgodziłam się na naszą wycieczkę. W końcu ojciec dwójki dzieci, który porzucił swoje poprzednie życie i imprezy na rzecz wychowania i opieki nad nimi nie mógł być psychopatą. Cóż, pomyłki się zdarzają, więc dobrze, że miałam jednak rację.
      – Jesteś pewna, że chcesz wziąć je ze sobą? – Unosi brew. – Są... – przerywa mu bliżej nieokreślony wrzask, typowy dla Raven na co się śmieje. Dziewczynka milknie tak szybko, jak szybko i niespodziewanie zaczęła krzyczeć. Podchodzę do Camerona, oplatając ręce wokół jego szyi. Czuję, jak automatycznie kładzie swoje ręce na mojej talii, więc przybliżam się nieco bardziej, zadzierając głowę do góry.
      – Może ten pomysł wydaje się dobry tylko teraz, ale im też się należy coś od życia, nie? No, powiedz kiedy ostatnio gdzieś byliście? Jezioro to dobry pomysł, nawet jeśli będzie za chłodno, żeby wejść do wody – marszczę nos, mając nadzieję, że tym razem się zgodzi bez zbędnego gadania.
      Cameron gdera coś pod nosem w odpowiedzi, ale z jego ust w końcu wydobywa się tak długo przeze mnie oczekiwane "w porządku". Chwilę po tym wraca do malowania, a ja, już zadowolona, kieruję się do kuchni.
      Jest po osiemnastej, kiedy decyduję się wrócić do domu. Mężczyzna przez chwilę przekonuje mnie, że równie dobrze mogę wrócić rano, jednak odmawiam. W rzeczywistości sto razy bardziej wolałabym zostać u Camerona, głównie ze względu na to, co aktualnie dzieje się w moim życiu (choć "naszym" też jest odpowiednie). Mimo to, wolę nie zostawiać mieszkania bez opieki, tym bardziej nocą. Nie daje mi spokoju myśl, że zostawiłam niezasłonięte okna i drzwi zamknięte jedynie na jeden, dolny zamek i kartę. Może wariuję, ale każda szansa jest dobra, aby się włamać prawda? Gdyby komuś bardzo na tym zależało, potrafiłby pewnie nawet wejść oknem, mimo że moje mieszkanie jest naprawdę wysoko. Wejście na dach nie jest trudne, tym bardziej jeśli ma się specjalne liny, które są jednak przeznaczone do wspinaczki, a nie okradania mieszkań. Uspokajam wszystkie myśli, które nieustannie krążą i przyprawiają mnie o mdłości, bo właśnie tak reaguję na stres. Między innymi. Po krótkim pożegnaniu się z Camem, wychodzę z budynku na główną, niezatłoczoną już ulicę. Tłumy o tej godzinie zaczynają się przerzedzać, automatycznie robi się więcej miejsca i nie musisz się martwić, że na kogoś wpadniesz, bo na spokojnie możesz się wyminąć z innymi. Na szczęście nie muszę skręcać w żadne boczne uliczki, bo przystanek jest kilka kroków od bloku Camerona. Zaczyna się ściemniać, mimo że słońce nie zaszło jeszcze do końca. Sprawdzam rozkład jazdy autobusów i wzdycham z ulgą, kiedy okazuje się, że jednak zdążyłam na ten jeżdżący trzy razy dziennie - rano, w południe i teraz, wieczorem. Jest idealnym połączeniem mojego bloku z Camem, ale niestety jeździ rzadko. Gdybym jednak na niego nie zdążyła, prawdopodobnie musiałabym zostać u niego na noc, ale nie, żeby mi to nie pasowało. Autobus przyjeżdża o czasie. Jest wypełniony ludźmi po brzegi, bo w końcu trzy kursy dziennie robią robotę. Przeciskam się między starą babą, a nastolatkiem z deskorolką w ręce, stając przy drzwiach, na tak zwanym wylocie. Zawsze lepiej jest mieć dostęp do świeżego powietrza, bo pewnie bym zemdlała, gdybym stała w głębi autobusu, między tymi, w większości spoconymi, ludźmi. Droga wydaje mi się męczarnią, więc z ulgą przyjmuję każdy przystanek, na którym się zatrzymujemy. Przynajmniej mogę wyjść i wziąć oddech świeżego powietrza. Kiedy dojeżdżam do domu jest już dwudziesta pierwsza. Wyjątkowo okazało się, że w mieście są jednak korki spowodowane rozległym wypadkiem samochodowym, w skutek którego zamknięto dwie, prostopadłe do siebie ulice, a akurat linia mojego autobusu musiała przez to jechać dookoła, co raczej każdemu było nie po drodze.
      Wychodzę z pojazdu, ego drzwi otwierają się automatycznie, więc nie muszę pchać się dodatkowo, aby wcisnąć przycisk, który zazwyczaj je otwiera. Kieruję się do szarego, przeszklonego budynku, w międzyczasie szukając kluczy w torbie. Zrobiło się znacznie chłodniej, a słońce dawno zaszło.
     – Dzień dobry – witam się pierwsza, kiedy wchodzę do sieni. Za ladą, w towarzystwie wielu, wielu kluczy siedzi mężczyzna po siedemdziesiątce, Randall. Pracuje tu dość długo i jest zaufany wśród mieszkańców. Mimo to, ja zachowuję dystans, w końcu nie jestem tu od nie wiadomo jak dawna.
     – Dzień dobry – odpowiada. – Pani Waldorff? – pyta, jakby sam siebie, wychylając się zza lady. Poprawia okulary i wytęża wzrok, aby za chwilę zapalić światło w całym korytarzu. Przedtem świeciła się jedynie stojąca przy ścianie lampka, przez co w pomieszczeniu panował półmrok, teraz rozświecony przez żyrandol. – Ktoś o panią pytał. Podał się za pani wujka i chciał klucz do mieszkania, ale mu nie dałem – marszczę brwi, słysząc to.
     – Mówił coś jeszcze? – dopytuję z gulą w gardle, która zwiększa się, gdy mężczyzna wyjmuje zza lady białe, sporej wielkości pudełko.
     – Nie, ale zostawił to. Nie nalegał, żeby go wpuścić. Zresztą i tak zamknęła pani mieszkanie na kartę, więc byłoby to niemożliwe.
     Przytakuję skinięciem głowy, podchodząc do lady. Wkładam klucze do kieszeni, aby mieć obie ręce wolne. Zabieram pudełko z lady, zauważając że nie jest specjalnie ciężkie. Dziękuję Randallowi i na odchodne życzę jeszcze miłego wieczoru, kierując się do windy. Naciskam odpowiednie przyciski i staję nieruchomo, zaciskając ręce na pudełku. Sytuacji nie poprawia denerwująca muzyczka wydobywająca się z głośników. W międzyczasie główkuję nad tym, kto znowu wpadł na pomysł, aby nie nachodzić. Przecież nie mam wujka, mam jedynie matkę i daleką, zapomnianą rodzinę, nawet nie wiem w jakim dokładnie kraju, a co dopiero mieście. W końcu słyszę dzwonek obwieszczający, że dojechaliśmy na wybrane wcześniej przeze mnie piętro. Szybko pokonuję korytarz, otwieram drzwi mieszkania i pierwsze co robię, to upewniam się, że wszystko jest nienaruszone. Opuszczam ciężkie rolety okien, zamykam za sobą drzwi i rzucając torbę na fotel, ustawiam pudełko na wyspie kuchennej. Długi czas po prostu stoję, oparta o blat. Wpatruję się w białe pudełko pustym wzrokiem, nie zastanawiając się nad niczym. Nawet nie wiem co mam sobie myśleć o tej sytuacji, więc bez dalszego przeciągania po prostu zdejmuję wieko, odrzucając je na bok. Automatycznie cofam się kilka kroków, zasłaniając usta. Ciężko oddycham, spoglądając na dużego, czarnego ptaka w pudełku, który jest martwy i zamrożony.

Cam? +40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz