5 kwi 2020

Od Catona do Leah

Pod powiekami czuję żar bijący od jej twarzy. Obejmuje mnie przyjemna, mleczna mgła zapomnienia. Nie czuję swojego rytmu serca, nie czuję ani jednej kończyny, tylko umysł bujający w cudownych obłokach, sprowadzający moje ostatnie największe pragnienie, jakim jest zbliżenie się do Rosen. Szepcze mi do ucha słowa, których nie rozumiem, ale wystarczy jej ciche mruczenie, a uśmiecham się i nawet nie interesuje mnie, co powinienem słyszeć. Chwilę potem ogarnia mnie jeszcze większe gorąco, gdy czuję wilgoć na policzku.

Czyżby liźnięcie? 
Niame, nie znałem cię od tej stro-
Otwieram leniwie powieki, ledwo widząc cokolwiek przez gęste, sklejone zmęczeniem rzęsy. Jednak parę milimetrów wystarczy w zupełności, by widzieć jak wielki, mokry jęzor Flasha krąży mi po twarzy. Kryję się przed tym wyjątkowo zaskakującym atakiem, obracając się do ściany i obejmuję ramionami poduszkę — teraz obeszła zapachem husky'ego bardziej niż kiedykolwiek. Czasami zastanawiałem się, co ten pies robi w nocy. Może okupuje mi lodówkę, bo produktów do życia jest coraz mniej, a może spycha mnie z łóżka i zaklepuje sobie moją osobistą poduszkę, mimo że jego własna leży na posłaniu w rogu pokoju.
— Nie ma mowy, chłopie. — Wstaję z łóżka, choć bardziej przypomina to zwleczenie się zombie spod nagrobka. 
Na etapie mycia zębów dzwoni do mnie ojciec. Opieram telefon o umywalkę, nie wyciągając szczoteczki ze spienionej buzi, i odbieram. Nigdy równie bardzo nie starałem się opanować znużenia. 
— Cato, jak ci się żyje?
— O godzinie ósmej? Idealnie, tato. — Nie wiem, czy tata zdoła zrozumieć cokolwiek z tych słów, ale robię, co mogę, by nie ziewać i nie pluć pastą do zębów w ekran. 
— Brakuje ci czegoś? Przelać ci pieniądze?
Kręcę głową, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że przecież tego nie widzi. 
— Nie, mam wszystko, no może oprócz pięknej, pięciominutowej drzemki, którą Flash odbiera mi dzień w dzień. 
Ciepły uśmiech ojca daje się wyczuć nawet setki kilometrów stąd.
— No dobrze, dobrze. Jakie masz dziś plany, oprócz tego, że wybierasz się do stadniny? — Przypomina mi o moich planach, które niemal wyleciały mi z głowy.
— Chyba zabiorę aparat i nie przegapię takiej okazji na zrobienie paru zdjęć koniom. — Uśmiecham się sam do siebie. Patrząc w lustro, stwierdzam, że wyglądam już o niebo lepiej, gdy nie mam zmęczonych oczu i włosów potarganych we wszystkie strony świata.
— Zawsze aparat — zabrzmiał jego gromki śmiech. — Ja z mamą idziemy dzisiaj grać w golfa.
Idealna rodzina, myślę i nie odpowiadam przez to na jego informację. Nick cholernie chciałby to zobaczyć, nie mam wątpliwości. 
Szybko kończę rozmowę z ojcem, tłumacząc to standardowym brakiem czasu, choć czasu mam aż nadto, bo przecież rok szkolny zacznie się dopiero po weekendzie. Pierwsze dni września nie obsypią mnie toną obowiązków, zwłaszcza że jeszcze mamy piękną, letnią jeszcze sobotę, z której absolutnie wszyscy korzystamy, nie myśląc o tym, co przyniesie jutro. Pakuję swoja torbę, ignorując przy tym Flasha, który zdecydowanie nie chce, żebym dzisiaj gdziekolwiek wybywał, ale umówione spotkanie to umówione spotkanie — część grafiku, która daje sens istnienia temu głupiemu dziennikowi. Włączam psu telewizję, on uwielbia te poruszające się obrazy. Potrafi przeleżeć przed nimi godzinami, zagryzając ulubioną maskotkę, która dawno temu straciła kończynę i dwoje oczu.
Mercedesem udaję się prosto pod stadninę Felthein na skraj Avenley River. Najlepiej ceniona szkoła jeździecka nie kosztowała najmniej, bo nawet ta jedna, głupia przejażdżka, która ma pomóc mi odnaleźć się na koniu, mogłaby uzupełnić moją lodówkę na dwa dni. Dla tak pięknych zwierząt, jak konie, warto głodować. Oby. 
Przed moimi oczami piętrzy się kompleks budynków. Wśród wszędobylskiej przyrody rozróżniam szeroką połać zieleni, padok, budynek przypominający ujeżdżalnię, pensjonat i długą, solidnie wykonaną stajnię na tle zagajnika młodych drzew. W oddali konie biegają po pastwisku. W powietrzu unosi się gęsta, charakterystyczna woń słomy i sierści koni, nie wykluczając także nawozu. Bardzo silnego nawozu. Zerkam pobieżnie na zegarek, widząc, że obie wskazówki zakreślają godzinę dziewiątą pięćdziesiąt pięć, czyli na indywidualnej lekcji mam być dokładnie za pięć minut. Problem leży w tym, że nie mam zielonego pojęcia, w którą stronę się udać. Moja instruktorka, Ophelia Wilson, miała czekać na widoku, ale przestaję wiedzieć, co mieliśmy na myśli, ustalając to. Skonfundowany idę w kierunku stajni, bo przecież warto tam zajrzeć, zwłaszcza że jest po drodze. Wcale a wcale nie dotyka mnie myśl, że do spotkania zostało jakieś dwie minuty, bo Ophelia z pewnością się nie obrazi.
Gdyby ktoś wpuścił mnie do sklepu fotograficznego zamiast stadniny, zapewne miałbym więcej do powiedzenia i nie czułbym się tu jak ostatnia sierota. Wbrew temu bawi mnie to — następnym razem powinienem umawiać się z większymi szczegółami, bo ustalenia z dobrze znanymi koleżankami są zbyt wątpliwe i mało profesjonalne.
— Przepraszam — przeciągam to słowo, zanim jeszcze przenoszę się drugą nogą za próg przestronnej stajni. — Z tej strony zagubiony... kursant, tak myślę — mówię z idealnie odmierzoną dozą rozbawienia i zakłopotania. Prawie umyka mi widok ciemnych włosów na równie ciemnym tle stajni.
Ktoś chyba próbuje igrać z moim wzrokiem i maskuje się przed nim, jednak moje sokole spojrzenie jeszcze nigdy mnie nie zawiodło. A tak się składa, że ta dziewczyna może być moją jedyną deską ratunku. Nie wiem, czy na mnie patrzy, czy nie, ale już jej gniady koń darzy mnie większym zainteresowaniem niż ona. Uśmiecham się pokrzepiająco i macham do pustej przestrzeni, wierząc, że tym razem uda mi się nawiązać z nią kontakt.
— Cześć. Jakby, wiesz, szukam pomocy, więc może jesteś w stanie mi powiedzieć, gdzie znajdę Ophelię Wilson? Niestety chyba nie tylko ty próbujesz mnie unikać. — Unosząc jedną brew w małym uśmiechu, zarejestrowałem, że dziewczyna obraca się ku mnie, ukazując okrągłą, raczej wypraną z wszelkich emocji twarz.
Ubrana jest w strój jeździecki, więc podejrzewam, że nie tylko ja się spieszę. Małe spóźnienie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. 
— Nie znam jej, jestem tu nowa. — Dobiega mnie jej łagodny głos. Rzeczowa i spokojna, myślę sobie.
Mimo braku wyraźnej zachęty ruszam parę kroków naprzód, by schować się w cieniu stajni.
— To tak samo jak ja — rzucam mimochodem, oglądając konie zamknięte w boksach. — Mimo wszystko czuję się mniej doświadczony niż ty.
— Może tak jest.
— Och, z pewnością. Odbywa się tu niedaleko trening? — pytam. — Wiesz może?
Gdyby nie dobry kadr, w jakim nieświadomie pozowała z koniem, nie krążyłbym dookoła niej jak sęp wokół ofiary. Przewagę fotografii czuję we wszystkim, co mnie dookoła spotyka, przez co nawet w tej chwili mógłbym zrezygnować z lekcji i panoramować jeźdźców na treningu. Ale przecież nie spytam jej tak po prostu, czy mogę zrobić jej zdjęcie, bo uzna mnie za dziwaka albo co gorsza się przestraszy.
Więc zrobię to na jej prawdopodobnym treningu. Perfekcyjny plan, Cato. 
— Jeszcze nie — mruczy beznamiętnie, wyprowadzając konia z boksu.
— Wadsworth, przepraszam najmocniej, że przerywam twój podryw, ale chyba byliśmy umówieni, mam rację? — Nagle mocny, kobiecy głos uderza mnie w plecy jak cios.
— Chyba nie jestem w tym taki dobry, jak myślałem, Ophelia. — Śmieję się w głos, żartując.
— Z kim rozmawiasz? — Kobieta przed trzydziestką chwyta się pod boki.
Chciałbym znać jej imię, naprawdę, bo bez tej informacji odpowiedź na pytanie będzie niezręczna. Omiatam pojedynczym spojrzeniem dziewczynę z koniem, po czym znowu wracam nim na Ophelię, nie kryjąc zdezorientowania, który przenika każdy centymetr mojej twarzy.
— Cóż, z ładną dziewczyną z ładnym koniem — kwituję, drapiąc się po karku. Wilson wychyla się przez moje ramię i dostrzega dziewczynę, która chyba nie ma ochoty odwzajemniać jej spojrzenia i skupia się na swoim koniu, poprawiając jego siodło.
— Pewnie jesteś nowa? — Ophelia pyta Nowej.

Leah?
Początki jak początki XD

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz