26 kwi 2020

Od Candice C.D Izzy

Od kiedy wyszłam z kanapkowego raju okrywa mnie autentyczna mgła niepewności i wahania. Mimo że wizualnie przygotowałam się na szóstkę, to myśli w mojej głowie nadal niekontrolowanie szaleją, zamiast być ułożone w perfekcyjnym szyku. Nie wiem, co chcę powiedzieć Raphaelowi, jak się zachować — właściwie niczego nie jestem pewna. Wchodząc do kawiarni, w jakiej się umówiliśmy, oczyszczam głowę z wszelkich myśli, postanawiając jak nigdy improwizować i dać mu przejąć inicjatywę, bo w końcu to on ma się tu postarać i mnie oczarować. Może gdybym nie miała co do niego wątpliwości, to powiedziałabym, że już tego dokonał. Kiedy był jeszcze wybielony do granic, wystarczył perlisty uśmiech. Niestety nie ma tak łatwo.

Kiedy wchodzę do pobliskiej, ulubionej kawiarni, już widzę Raphaela, który zajął nam stolik w samym kącie wnętrza. Rzuca mi uśmiech, a ja, nie wiedząc, jak inaczej zareagować, wtóruję mu w tym, podchodząc do stolika i siadając naprzeciw niego. Choć każdy mój ruch wypełniony jest wypracowaną gracją i spokojem, to wewnątrz mam wrażenie, że eksploduję.
— Dzięki, że się zgodziłaś. Wyglądasz — taksuje mnie spojrzeniem, zawieszając głos — wow, pięknie. Chyba nawet nie musisz się starać, co? — Znów rozszerza usta w anielskim, pięknym uśmiechu.
— Zawsze się staram, ale dziękuję za komplement. — Zagarniam kosmyk włosów za ramię i kładę dłonie na torebce umiejscowionej na złączonych kolanach. — Miałam przebłysk, by ci odmówić, słońce, ale dałam ci jeszcze tę szansę.
Muszę dać mu do zrozumienia, że nasze dzisiejsze spotkanie jest wyłącznie uosobieniem łaski w najczystszej postaci. Raphael śmieje się cicho.
— Cieszę się, naprawdę. Chciałem zaproponować ci lepsze miejsce, ale niestety nie znam jeszcze miasta tak jak bym chciał.
— Nie, skądże, to... — Chwila, przecież nie mogę mu powiedzieć, że właśnie trafił i zaprosił mnie do najlepszej kawiarni. — To bardzo dobre miejsce, lubię je.
— W takim razie możesz najpierw powiedzieć, na co masz ochotę, kotku. — Mruga do mnie. Ledwo zauważalnie unoszę brwi w geście zdziwienia, jako reakcja na to, że właśnie wykazał się brawurą i nazwał mnie kotkiem.
Otwieram menu, uporczywie wpatrując się w pozycje w nim, byleby znieść wrażenie nieustannego śledzenia mnie wzrokiem.
Chyba po prostu nie nadaję się do facetów. Nie, nie, to faceci nie nadają się do mnie. Albo staję się totalnie zgorzkniałą, starą panną, albo naprawdę irytuje mnie każdy szczegół, jaki sobą reprezentują. Jest jeszcze opcja, że to po prostu wpływ Raphaela O'Connela.
Kiedy wybieram nie najtańsze zamówienie, wcale nie dlatego, by przekonać się o zawartości jego portfela i pokładach jego poświęcenia, mija około dziesięciu minut, spędzonych głównie na nic niewnoszącym gadaniu.
— ...nie, tak naprawdę nigdy nie miałam nikogo na stałe — mamroczę, widząc, jak uważnie mnie słucha. Utkwił w pełnym skupieniu, co najbardziej mnie przeraża. — Nie boję się zaangażowania. Po prostu źle trafiam. A ty? Miałeś kogoś? — Przekrzywiam głowę.
No dalej, opowiedz mi o wszystkich podbojach, koteczku. 
— Mam podobnie — wzdycha, przeciągając dłoniach po włosach. Kiedy odkłada rękę nerwowo na stół, prawie przewraca filiżankę z kawą. — Znaczy, że też nie trafiam na nikogo na dłużej niż... parę miesięcy.
— Nie zniechęciło cię to?
— Słucham?
— No, że do związków — ciągnę. — I relacji.
— Nie. — Rzuca mi szeroki uśmiech. — Lubię poznawać wyjątkowe osoby i myśleć, że coś z tego będzie. Tak wyjątkowe osoby jak ty. Polegam na chwilowej radości — dodaje.
— Ciekawy plan na życie — przyznaję. — Gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy, miałam wrażenie, że, nie obraź się, niezły z ciebie casanova.
— Nie obrażam się — odpiera ze szczerym rozbawieniem w głosie. — Uważasz mnie za atrakcyjnego.
Unoszę jedną brew, całkowicie speszona jego rezonem w głosie.
— Skąd ta myśl? — dopytuje, jednak on nie traci swojej pewności, która każe mi myśleć, że ma kontrolę nad całą sytuacją. Co jednocześnie oznacza, że ja ją tracę.
— Ty, Candice. — Znów do mnie mruga. — Czy to nieprawda? Wyglądasz mi na szczerą kobietę.
Chcesz szczerości? Proszę bardzo.
— Cierpisz na tiki nerwowe czy próbujesz mnie podrywać? — komentuje jego ciągłe zalotne mruganie, które idzie w parze z zawadiackim uśmiechem. Im dłużej siedzę z nim przy jednym stoliku, tym bardziej uświadamiam sobie, że to zwykły podrywacz myślący, że cały świat leży u jego stóp.
— Próbuję cię podrywać. Wychodzi mi? — Ukazuje szereg równych zębów.
Omijam zgrabnie temat, przechodząc do zupełnie nowych, lecz nadal ludzkich, powszechnych tematów. Sięgam po jego opinie, wymieniam z nim różne poglądy, które podszyte są wielokrotnymi podtekstami mającymi na celu uzmysłowić mi, że do siebie pasujemy i się sobie podobamy. Zapala mi się w głowie czerwona lampka, kiedy mężczyzna po raz pierwszy spycha mnie na drugi plan, zaglądając do swojego telefonu ukrytego pod stolikiem.
Powiem, że to mnie wręcz podburzyło. Zaciskam usta, uważając, by czerwona szminka mi się nie rozmazała. Nie byłoby problemu, gdyby nie powtórzył tego po raz kolejny. Stukam wyraźnie podeszwą o podłogę, niecierpliwiąc się. Czy on właśnie mnie ignoruje? Rozmowa i jego podejście w ciągu zaledwie chwili zmienia się o całe trzysta sześćdziesiąt stopni.
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — rzucam, nie kryjąc urażenia.
— Tak, tak, przepraszam. — Nerwowo chowa telefon do kieszeni. — Nie powinienem tego robić.
Wywracam oczami i kontynuuję temat, jednak on zachowuje się, jak gdyby w ogóle go to nie dotyczyło. Rozgląda się po kawiarni, szukając obiektu, na jakim mógłby zawiesić wzrok, a z chwili na chwilę nabieram pewności, że mówię tylko do siebie. Jest rozkojarzony, jak gdyby przed chwilą w telefonie zaczął nieznany dla mnie temat, który przejął jego zainteresowanie.
— Raphael — przeciągam, zakładając nogę na nogę. — Nie słuchasz mnie — stwierdzam, mając tego dość.
— Słucham, naprawdę przepraszam — wręcz jęczy, krzywiąc się. — Nie wiem, co mi się dzieje, ale naprawdę cię słucham.
— Brednie podobne do tych, kiedy rodzice wmawiają dzieciom, że Mikołaj istnieje — komentuje, nie wpatrując się w niego ani przez chwilę. Po prostu wstaję, zabierając torebkę z kolan i nawet nie interesuje mnie, że nie skończyłam przepysznego jedzenia za prawie trzydzieści pięć avarów. Trudno, mogłam wziąć więcej, przynajmniej by palant przepłacił. 
— Czekaj, gdzie ty idziesz? — pyta poruszony.
— Do domu. Zarządzam koniec spotkania — cedzę. — Możesz już w pełni skupić się na czymkolwiek, co trzymasz w telefonie, miłej zabawy, skarbie. — Kieruję się do wyjścia. Słyszę za plecami zgrzyt natychmiastowo odsuniętego krzesła, które przetarło podłogę.
— Nie, hej, czekaj. Proszę! — woła za mną. — Nie chciałem, byś... — zamykam drzwi, ucinając jego działający mi na nerwy głos.
Dawno nie spotkałam takiego dupka. Ignorować mnie? Mnie? Gdyby dało się zabić kogoś w umyśle, Raphael umarłby co najmniej dziesięć razy na dziesięć najróżniejszych, kreatywnych sposobów. Czuję się cholernie upokorzona. Nerwowo kroczę w stronę ImagineSandwiches, które znajduje się zaledwie sto metrów dalej, na tej samej ulicy. Parę razy upewniam się, czy żaden niepożądany człowiek nie depcze moich śladów, jednak kiedy uświadamiam sobie, że jestem sama, wchodzę do lokalu jak do stodoły.
— Jak tam randka? — Izzy uśmiecha się sugestywnie.
— To nie była randka, Iz. Powtarzam ci to, który tam raz w kolejności powinien być — odpowiadam, z trudem starając się ukryć wściekłość na mojej twarzy i chyba dobrze mi to wychodzi, skoro Mortensen nie dzwoni jeszcze po straż pożarną.
— Oho, i tę historię chcę wysłuchać.
— Dawno nie czułam się tak upokorzona — mówię, na moment wpatrując się w przestrzeń między Amarą a Izzy. Amara. Niemal zapomniałam, że tu jest. Słysząc moje słowa, obca dziewczyna jeszcze bardziej rozszerza oczy w podekscytowaniu, które równie dobrze może znaczyć „a nie mówiłam?”.
— To znaczy? — Izzy marszczy brwi. — Już, opowiadaj, a jeszcze dzisiaj obmyślę genialny plan zniszczenia tego dupka.
— Początek spotkania był obiecujący — zaczynam. — Oprócz faktu, że mnie podrywał, to rozmawialiśmy o nieco... przyziemnych rzeczach — zastanawiam się, szukając dobrych słów.
— Przyziemnych? Jeszcze nie zaczął mówić, jak bardzo wyjątkowa jesteś? — dodaje ironicznie Amara, co daje mi do myślenia, że właśnie w ten sposób została zaciągnięta na warsztat.
— Daj mi skończyć, słońce — mówię delikatnie ostrzegawczym tonem. Nerwy dalej skaczą mi po spotkaniu z O'Connelem. — Gdy zaczynało się robić naprawdę znośnie, coś zaczęło mu odwalać.
Obie spoglądają na mnie z wyczekiwaniem i zaciekawieniem.
— No cóż, potem jego telefon grał większą rolę w naszym spotkaniu. Nie potrafił się skupić, nie słuchał mnie, więc nie patyczkowałam się z kolesiem i wyszłam. — Wzruszam ramieniem. Kiedy wszystko spada mi z piersi, cały ten ciężar, czuję się niewyobrażalnie lepiej. Biorę łyka soku mojej przyjaciółki.
— Moja krew! — wypala Izzy, marszcząc gniewnie brzmi. — Mam ochotę podciąć mu ptaszka. Nie zamierzaj mnie powstrzymywać, nikt nie będzie tak postępować z moją przyjaciółką — parska.
— Mówiłam, że tak będzie. — Wzdycha Amara. Dopiero drugi raz zwracam na nią uwagę, co jest dowodem na to, że uważam ją za zwyczajne piąte koło u wozu. — Za tą piękną tapetą kryje się drań. Dobrze, że uzmysłowił ci to zanim cię przeleciał... co teraz?
— Co teraz? — Powtarzam po niej, by dać sobie chwilę czasu do namysłu. — Nic. Nie zamierzam się rozwodzić nad tą znajomością, płakać i jeść lodów. To nie w moim stylu. — mamroczę.
— Świetnie — odpiera Mortensen. — Ma szczęście koleś, bo gdybyś płakała, zmiotłabym go z planszy i opluła jego grób.
Uśmiecham się słabo w stronę przyjaciółki.
— To nie będzie konieczne — mówię, po czym dodaję ze specjalnym naciskiem, który wywiera ciężkie wrażenie na Izz: — I nie chcę, żebyś planowała zemstę. Po prostu zostawmy to tak, jak jest. Nikt mnie nie zranił, bo oprócz uczucia upokorzenia jest naprawdę dobrze. — Wzdycham głośno.
Izzy zaciska usta w cienką kreseczkę, nie do końca przekonana.
— Izz, proszę, żadnej zemsty. Nie pokazujmy mu, że to nas zabolało — powtarzam, wpatrując się w głębokie, pełne chęci zemsty oczy mojej przyjaciółki, jakbym tymi paroma słowami chciała zniszczyć jej przekonanie, że krew za krew to najlepsze rozwiązanie.
Amara wtrąca swoje trzy grosze.
— Po tym wszystkim nie chcesz zemsty? Halo, ten dupek przed tobą zranił mnóstwo dziewczyn... co z solidarnością jajników? — Dziewczyna najwidoczniej nie może pogodzić się z faktem, że odpuszczam sobie działania, w które po prostu nie chce mi się bawić.
— Dziwnym trafem mnie to nie obchodzi — odpieram z kamienną twarzą, być może sprawiając dziewczynie przykrość. — Widocznie angaż niektórych dziewczyn był zbędny, ale nie odpowiadam za to. Chcesz, to zbawiaj świat, droga wolna. Przyłącz się do innych zranionych lasek i stwórzcie Organizację Zwalczania Dupków. — Wywracam oczami.
— No dobrze, dobrze. Ale jeśli jeszcze raz go zobaczę w tym życiu, to nie ręczę za siebie — odpiera Izzy i zupełnie ignorujemy czerwoną, tężącą twarz Amary.
— Nie wierzę. — Dziewczyna zakłada ręce na piersi, kręcąc uparcie głową.
Wcale nie jest mi przykro. 

*


Następnego dnia wszystkie emocje pokrywają już gruzy wojenne. Spokojnie kończę zmianę w bibliotece, układam ostatnie książki na półce. Potem chowam w głębi torebki klucz, którym zamknęłam budynek. Żadna myśl nie zasnuwa mojego wyciszonego umysłu — zwykle mam tak po pracy. Cisza, spokój i zapach książek działają na mnie kojąco.
I nagle wszystko to znika jak za sprawą magicznego zaklęcia, kiedy uświadamiam sobie, kto siedzi zgarbiony na ławce, zaledwie dwadzieścia metrów przede mną. Odruchowo zatrzymuję się, by zawrócić, jednak jest za późno, bo dobrze znajoma mi postać zbliża się, tak jakby odnalazła swój cel w życiu. Wraz z kolejnymi krokami widzę żałującą, zakłopotaną twarz ściągniętą w smutku.
— Nie chcę z tobą rozmawiać. Tamto spotkanie w zupełności mi wystarczyło. — Mijam go ze znużoną miną, niechętna do wyrażania jakichkolwiek emocji. Raphael jednak łapie mnie za łokieć przy pomocą uścisku o takiej sile, o jaką go nie podejrzewałam, a podejrzewałam go o naprawdę wiele.
Rzucam mu spojrzenie, które mówi mniej więcej „jeden fałszywy ruch, a poczujesz moje paznokcie w swojej twarzy”. W starciu z nim mężczyzna puszcza mnie i cofa się o krok.
— Przepraszam cię, Candice Snow — wydusza. — Zawaliłem, mimo że jesteś dziewczyną, która naprawdę mi się podoba.
— A w tej bajce były smoki?
— Stresuję się przed tobą, wiesz? To dlatego tak bardzo żałuję, że nie umiem sprawić, by nasze spotkanie było dobre. — Uśmiecha się niemrawo. — Cholernie zależało mi, by takie było, ale...
— Możesz po prostu powiedzieć, o co ci chodzi? — Poprawiam nerwowo torebkę na ramieniu. — Jestem głodna i obiad czeka na mnie w mieszkaniu.
— Mogę cię zabrać na obiad — odpiera, ale stanowczo kręcę głową i staram się go minąć, jednak dotrzymuje mi kroku jak bezdomny pies wyczuwający jedzenie. W upływie chwili zdołałam wysłać mojej przyjaciółce krótkiego, ale bardzo wymownego SMS'a: on tu jest.
— To chociaż poczekaj. Daj mi się wytłumaczyć.
Wchodzę w wąską uliczkę, by skrócić sobie drogę do mieszkania. Uświadamiam sobie, że właśnie w tej uliczce Raphael zaparkował, ponieważ rozpoznaję jego sportowe auto stojące naprzeciw kontenera. Mrużę oczy, jednak zanim udaje mi się zrozumieć, co się dzieje, nie mogę nawet otworzyć ust, by przeraźliwie krzyknąć. Serce szarpie mi się w piersi, kiedy mocna i duża ręka zaciska się na mojej buzi, hamując najmniejszy dopływ powietrza.
Ale to nie jest tylko ręka. Czuję miękki materiał przy ustach, a wtedy w umyśle miga mi zapach chloroformu, który ostatecznie usuwa mi grunt pod nogami.

Izzy?

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz