23 kwi 2020

Od Camerona C.D Brianne

     Panikuje. Ciężki oddech Brianne niesie się echem po przestronnym pomieszczeniu, w jego rytm stuka w powierzchnię stolika ustawionego tuż obok niej. Mimo obiekcji i nuty niepewności towarzyszącej mi przy każdym ruchu, ponad wszystkie inne priorytety na mojej niepisanej liście stawiam zapewnienie bezpieczeństwa nam obojgu.
     Tylko tak nie zwariuje.
     Oddychając równomiernie, opieram się o jasny blat kompletnie intuicyjnie, ponieważ w mieszkaniu cały czas panuje półmrok. Chociaż mamy popołudnie, rolety z niewiadomych nam przyczyn, najpewniej przez błąd zdalnego systemu, opuściły się do połowy okien, tym samym torując światłu dostęp do środka. Poza tym – lada moment zajdzie słońce, więc kwestią czasu jest utkwienie w całkowitej ciemności. Nie wiem, co zadziało się za drzwiami i nie jestem pewien, czy chciałbym się dowiedzieć. Podejście Brianne zgoła różni się od mojego, ale staram się je zrozumieć – ma… taki charakter. Ponadto to jej mieszkanie i ja w każdej chwili mogę z niego wyjść, ona tu zostanie, a kto wie, czy to, co dzieje się w tej nie ma żadnego powiązania z nami. Chciałbym zapewnić ją, że nie ma o co się martwić, jednak jednocześnie wolę zachować resztki racjonalizmu. Coś jest na rzeczy. Tak, do tego już doszedłem.


     W tych ciemnościach natrafiam na zdezorientowane, nieco zmartwione spojrzenie Brianne, którą wypuściłem z ramion dosłownie kilka chwil temu.
     – Zadzwoń do administracji – rzucam luźno, próbując rozładować atmosferę między nami. – Zamkną drzwi, dowiemy się, co z prądem i wrócimy do – patrzę z grymasem w stronę sypialni – jednak nie, nie wrócimy do lekcji. Prędzej do normalności.
     Podaję jej telefon, który udało mi się wymacać na blacie i cierpliwie czekam na rozwój wydarzeń, czyli rozwiązanie tej surrealistycznej sprawy. Sam już nie wiem, czy wierzyć swojemu rozsądkowi powtarzającemu hej, Cam, padły korki, zdarza się, prąd wróci, czy szóstemu zmysłowi (na jakim swoją drogą wiele, wiele razy się zawiodłem) i uwielbiającej teorie spiskowe osobowości czyhającej w głębi mojego serca, której to z kolei bardzo podoba się wersja, gdzie na naszą dwójkę poluje morderca niewiadomego pochodzenia, z bliżej nieokreślonymi, niejasnymi motywami.
     – I jak? – pytam, kiedy Brianne odsuwa telefon od ucha i rozłącza się z charakterystycznym piknięciem. Czy do jakiejkolwiek innej kategorii zaliczyć można ten dźwięk.
     – Zwarcie – odpowiada zwięźle, ale kiedy otwieram usta, żeby udzielić jakiejś trafnej odpowiedzi (w stylu o, tak myślałem!), dodaje: — Wydawała się bardzo nerwowa, popędzała mnie i powiedziała tylko, że przyślą jakiegoś elektryka, ale naprawa zajmie im co najmniej parę godzin. — Mówiąc to, wzdycha z rezygnacją i opiera się o ścianę, by następnie zwiesić ramiona w geście bezsilności.
     Powolnym krokiem pokonuję dzielącą nas odległość i staję tuż przed Briannę, wewnętrzną stroną dłoni ostrożnie dotykając policzka dziewczyny. Równie subtelnie unoszę delikatnie jej głowę, dzięki czemu przenosi wzrok na mnie, na moje oczy. Trwa to raptem dwie, może trzy sekundy – przerywam walkę na spojrzenia, zbliżając swoje usta do jej warg i leniwie je całując. Nienachalnie, bez napierania na nią i tak, jakbyśmy mieli na to całe życie. Czuję, jak odwzajemnia pocałunek, układa obie ręce na moim torsie i choć pojawia się u mnie taka myśl, nie odsuwa jej. Z każdą upływającą chwilą pocałunek jest coraz to namiętniejszy, słodki, co zapewnia nam jej szminka, błyszczyk, czy cokolwiek innego nakłada na usta, kiedy spodziewa się gości.
     Na ułamek momentu odrywam się od jej ust.
     – Nie uprawialiśmy jeszcze seksu – mruczę prosto do ucha Brianne jak w słabych filmach erotycznych.
     Parska śmiechem i odpycha mnie od siebie. Obracam się dookoła własnej osi, przewracam oczami, po czym wracam wzrokiem do dziewczyny, wyczekująco się uśmiechając. Zmysłowo to za dużo powiedziane, ale w atrakcyjny dla siebie sposób podchodzi do mnie, całkowicie ignorując fakt, że przed chwilą umyślnie i z premedytacją zniszczyła chwilę, za co powinienem się co najmniej obrazić albo odmówić robienia kolacji przez następne kilka wizyt. Ponownie łączy nasze usta w pocałunku, niemniej jednak jest zdecydowanie żarliwszy, przyjemniejszy i o stokroć intensywniejszy, tak, jakby ta jedynie symboliczna, niezobowiązująca wzmianka o seksie spowodowała u niej nagły wzrost adrenaliny, jakby zmotywowała ją do podejmowania dalszych kroków. Euforycznie podążam dłonią w dół talii Brianne, całkowicie zaaferowany jej ustami, błądzę po niej tylko, od czasu do czasu podejmując ryzyka zejścia niżej, do pośladków.
     O czym myśli Bri? Cały czas martwi się sprawą z prądem?
     Jakimś cudem lądujemy w salonie – podpierając się o oparcie kanapy (którą udaje mi się wymacać dzięki znajomości układu mebli w pomieszczeniu), pozbawiamy się swoich ubrań bez wcześniejszej niepewności. Z odzieży, która jedno po drugim wzbija się w powietrze i rozprasza po całym pomieszczeniu, niewiele już na nas pozostało. Znaczy, rzecz jasna, mam na sobie mniej niż ona (o jakąś, o zgrozo, połowę), ale okazuje się to najmniej istotną rzeczą w całym tym chaosie walających się wszędzie rzeczy, w ciemności niemal niewidocznych, burzy loków włosu Bri (które przez przypadek rozwiązały się gdzieś w połowie drogi) i moich rąk, które nieokiełznanie wodzą od jej karku, przez wszystkie kręgi kręgosłupa, aż po lędźwie i pośladki. Od mojej uwagi żadne z nas nie wypowiedziało ani jednego słowa. I mi to absolutnie nie przeszkadza, przynajmniej nie muszę uciszać paplającej nieustannie dziewczyny.
     Zatrzymuję się na szyi Brianne, gdzie pozostawiam sporych rozmiarów malinkę.
     Dłońmi muskam materiału jej spodni, nie odrywając ust od ciała dziewczyny. Pozwala mi na ten ruch, pomimo milczenia między nami. Swobodnie zsuwam gumkę dresów z bioder Brianne, tym samym nieco krępując jej ruchy, ponieważ, chcąc nie chcąc, ściągacz zacisnął się na jej udach. Chwieje się, ale odnoszę wrażenie, że po chwili odzyskuje równowagę – jak się prędko okazuje, nie odzyskuje, ponieważ jak długa leci na kanapę. Towarzyszący temu pisk dociera do mnie, dopiero gdy Bri łapie mnie za ramię i w następstwie nieomal zataczam się, cudem unikając uderzenia o zagłówek sofy. Waldorff szczęście nie dopisało, ponieważ z impetem wylądowała na miękkich poduszkach, wcześniej dosłownie przelatując przez oparcie kanapy. Aż dziw, że nie spadła na podłogę.
     W samych bokserkach opieram się o sofę i uśmiecham perfidnie, nawet nie ukrywając rozbawienia.
     – To znak, że nie powinniśmy robić tego więcej.
     Łypie na mnie spode łba. Przysięgam, że w tym rozsierdzonym spojrzeniu zauważam nutę wesołości.
     Dzwoni dzwonek.
     Marszczę brwi w konsternacji. Ktoś po drugiej stronie drzwi z całej siły uderza w nie, jak się wydaje, pięścią. Później dzwoni jeszcze raz, a ja naprędce zakładam spodnie i wciągam na siebie koszulkę, gdzieś między wierszami krzycząc, że za moment otworzę. Nie słysząc żadnych protestów ze strony Brianne (która rzeczywiście musiała być w zbyt wielkim szoku poupadkowym), pewnym krokiem kieruję się w stronę drzwi i jednocześnie źródła irytującego stukania. Ba!, „stukanie” to zasadnicze niedopowiedzenie – nasz gość w biedne drewno wali, tym samym hałasując, jakby po korytarzach przebiegało właśnie stado ciężkich zwierząt.
     Kiedy opuszkiem palca dotykam klamki, przebiega po mnie iskra elektryczna i nie jest to wcale wina metalu. To coś jak… Flashbacki z popołudnia. I z poranka. Z całego dnia, momentów, gdzie działo się coś dziwnego i… Wydech. Co ja sobie wyobrażam?
     Energicznie otwieram drzwi na oścież. W ich progu stoi niewysoki, tęgi mężczyzna i na tym kończą się informacje, które zgromadziłem na jego temat w trakcie tych kilku sekund, ponieważ, zastanówmy się – jest ciemno, jakby diabeł przykrył świat ogonem?
     W dłoni ściska skrzynkę.
     Chce nas tym powybijać?
     – Brianne Waldorff? – pyta ochryple.
     Odchrząkam.
     – Brianne Waldorff – mówię z całą świadomością głośniej – jest… A pan?
     – Co pan?
     – Kim pan – z akcentem na pan – jest?
     – Elektrykiem.
     Peszę się nieco.
     – Nazywam się Rhodney Walterson.
     – Brianne Waldorff jest w środku.
     Do korzyści wynikających z zapadłego mroku zaliczam dodatkowy czas dla Brianne na doprowadzenie siebie do porządku, zanim fachowiec wejdzie do środka ze swoją latareczką i zainteresowanym spojrzeniem oczu sześćdziesięcioletniego mężczyzny z dużym brzuchem. Nie generalizuję. Tak tylko wspominam. Mimochodem.
     Z salonu wyłania się niewyraźny kształt Brianne – idąc w naszą stronę, poprawia włosy, z powrotem wiążąc je w kitkę. Jest już w ubraniu, czego dowodem jest unoszący się z każdym jej ruchem materiał. Elektryk odstawia swoją skrzynkę na kuchenny blat i odwraca się w stronę Bri. Mruczy coś w swoim zawodowym języku, o prądzie, o przepływie i możliwych powodach przerwy w jego dostawie. Gdybym był trochę, choć troszkę lepszy z fizyki, z większą trafnością oceniłbym skalę problemu. Pozostaje mi milczeć.
     Elektryk pokręcił się po mieszkaniu pod pretekstem sprawdzenia licznika zużycia prądu (co wprawiło mnie w małe zakłopotanie, w końcu liczniki znajdują się w całkiem innych miejscach, niemniej jednak i tutaj gryzłem się w język), po czym wyszedł, na pożegnanie strzelając marnym „wychodzę”. Koniec końców wychodzi na to, że nie dowiedzieliśmy się niczego, a prądu jak nie było, tak nie ma. Przechwytuję poirytowane spojrzenie Brianne i sam przewracam oczami. Nie wiedząc właściwie, co ze sobą zrobić, rozkładam się na kanapie.
     – Brianne – mruczę nieco przytłumionym głosem. – Brianne…
     Jak z ziemi, wyrasta tuż przede mną.
     – Jestem głodny. – Odsłaniam rząd zębów w zgrywnym uśmiechu. – Mamy chleb?
     Słysząc niemrawe potwierdzenie z jej strony, zrywam się z kanapy i kieruję do kuchni, oświetlając sobie drogę jasnym ekranem telefonu. Uderzam w lampę, syczę z grymasem na twarzy i próbuję odstawić ją w odpowiednie miejsce – zamiast tego praktycznie ją przewracam. Z westchnieniem kontynuuję przeprawę przez mieszkanie, aż docieram do lodówki. Wyjmuję z niej kupiony wcześniej ser i na tym kończy się moje polowanie na jedzenie, ponieważ, tak, tylko tego potrzebowałem do tortilli, a wszystko inne dawno temu zjedliśmy. Moje wygłodniałe oblicze upomina się co rusz, a w brzuchu, mam wrażenie, drąży się wielka, bezdenna czarna dziura, do której wepchać można wszystko, i tak nie będzie pełna. Jak to czarna dziura.
     Kiedy układam żółty plasterek na pieczywie, dochodzi mnie kolejna seria pukania do drzwi. Nie udaje mi się wyjść z pomieszczenia, a Brianne już staje w progu, unosi się na palcach i zagląda przez wizjer na zewnątrz, celem zidentyfikowania gościa. Staję niedaleko za nią, gdy otwiera je dosyć szeroko. Zza progu wychyla się wysoki, tym razem niepozbawiony włosów mężczyzna o wyraźnie kwadratowych rysach twarzy, kiwając głową to do niej, to do mnie.
     – Przyszedłem w sprawie prądu – obwieszcza z lekkością i sprężystym krokiem wchodzi do środka.
     Mieszkaniec tej ulicy.
     – W całym budynku nie ma światła – dodaje, zwracając się do Brianne.
     Sąsiad.
     – Odwiedzam wszystkie mieszkania, żeby upewnić się, czy wszystko w porządku i powiedzieć, że zaraz włączymy agregaty.
     Boże.
     – Coś nie tak? – parska na nasze zakłopotanie. – Coś…
     – Jak się pan nazywa?
     Pomimo ciemności widzę, jak mruga, z niezrozumieniem marszcząc brwi.
     – Jestem Rhodney, elektryk przysłany przez administrację budynku – śmieje się nerwowo.
     Mój wzrok spoczywa na Brianne. Brianne patrzy na mnie.
     A pytanie brzmi – po co, do cholery, im kolejny elektryk, w dodatku kolejny Rhodney?
     – Coś nie gra? – powtarza mężczyzna, jakby próbował nas ocucić.
     – Wszystko gra – rzucam wymijająco i macham ręką. – Przyszedł pan sprawdzić liczniki?
     Odpowiada mi kolejne parsknięcie.
     – Gdzie tam, jakie liczniki? Mówiłem już – za moment powinien wrócić prąd generowany przez agregat, poinformujemy was co dalej, kiedy uda się ustalić przyczynę braku prądu – wyjaśnia, oszczędzając sobie profesjonalnych pojęć. – Tymczasem muszę iść, czeka mnie wyprawa na ostatnie piętro. Schodami!
     Macha nam na odchodne i żegna się w sposób całkiem inny niż Rhodney. Drugi Rhodney. Walterson. Co jest z nimi nie tak?
     – Wszyscy zginiemy. Kiedyś wszyscy zginiemy – oświadczam proroczo, opierając dłonie o biodra. Mój głos odbił się echem od ścian.
     I nagle robi się jasno, każda żarówka w pomieszczeniu zaczyna promieniować jaśniejącym światłem. Wszystkie sprzęty pikają, rolety unoszą, odsłaniając tym samym krajobraz za oknami, a moja kanapka z serem suszy się na blacie. Przynajmniej zrobię tortillę, a nie tę marną karykaturę niezdrowego posiłku.

     – Raven, proszę, nie baw się pędzlem – stękam błagalnie, kątem oka przyglądając się, jak dziewczynka brudzi sobie ręce po łokcie poprzez zanurzanie włosia w szarej farbie i mazanie nim po przedramieniu, jakby było płótnem. – Raven! – powtarzam stanowczo, kiedy prośby nijak pomagają.
     Tylko się śmieje i raz za razem macza pędzel, żeby później machać nim i brudzić farbą niepokryte folią ochronną fragmenty niedawno wymienianej podłogi. Pomocnikiem jest naprawdę marnym, podobnie zresztą Isaiah, który w tej chwili zapewne szukał swoich foremek w kształcie zwierzaków. Zanim zabrałem się za malowanie ścian, mimochodem obiecałem mu, że odciśnie je na jej szarościach, gdy skończę pracować, co było wielkim nieporozumieniem – nie dość, iż byłem zabiegany, to jeszcze się spieszyłem, chcąc pomalować przynajmniej jedną do wieczora. Skądże, odstępstw od niepisanej umowy Isaiah nie przewidywał, przez co wpakowałem się w niemałe bagno i sam siebie skazałem na godziny uspokajania rozpłakanego chłopca, któremu okropny tatuś odmówił zdobienia ściany. Naprawdę smutne. Bardzo. Zaraz sam się popłaczę.
     Skrzypienie klamki drzwi wejściowych zwiastuje nadchodzącą katastrofę.
     – Bri? – wołam, nie schodząc z drabiny. Wałkiem rozprowadzam farbę po miejscach najbliższych sufitowi. Odpowiada mi trzaśnięcie. – Brianne?
     Do kroków dołącza radosne popiskiwanie Raven. Jak gdyby nigdy nic odrzuca pędzelek w kąt (przy okazji zachlapując na szczęście niepomalowaną jeszcze ścianę) i pędzi w stronę korytarza. To Brianne. To na sto procent Brianne.
     – Miło cię widzieć. – Posyłam jej najsłodszy i jednocześnie najsztuczniejszy uśmiech, na jaki mnie stać. W miarę możliwości obracam się w stronę dziewczyny, pokracznie próbując utrzymać równowagę na wysokości. – Nawet trzydzieści minut po czasie.
     – Mi też miło – mamrocze, rozglądając się po pomieszczeniu.
     Zaskakuję z drabiny, żeby stanąć tuż obok niej. Przelotnie całuję ją w usta.
     – Zakładając, że bardzo chcesz mi pomóc, kupiłem – unoszę różowy pędzelek w kwiecisty wzorek – to, specjalnie dla ciebie, ponieważ ostatnio jesteś zdecydowanie zbyt przybita. – Otaczam ją ramieniem i podaję drewniany przedmiot.
     Wbija w niego nieobecne spojrzenie.
     – Bri? – wymawiam jej imię półszeptem, dziewczyna w dalszym ciągu wydaje się dziwnie zamknięta. – Nie przejmuj się tym aż tak. Wszystko w porządku.
     Nieustannie wpatruje się w jeden punkt. Z bezsilności zwieszam ramiona.
     – Brianne.
     – Wiesz, że…
     – Nawet nie próbuj.
     Wzdycha przeciągle.
     – Ale…
     – Weź głęboki wdech. Złap za pędzel.
     Marszczy brwi.
      – Musisz się od tego odciąć. Odseparować. Choćby na moment przestać myśleć.
     Ku mojemu zadowoleniu, nie oponuje, tylko odkłada swoją kurtkę na nieotoczoną folią szafkę i przechwytuje narzędzie.
     – Wiesz… – Obracam się na pięcie, drugą stopę stawiając na pierwszym stopniu drabiny. – Zawsze możesz przenieść się do mnie, gdybyś nie chciała spać sama. Nie żyję w apartamencie, ale z pewnością nie są to slumsy. Mamy bieżącą wodę – dodaję żartobliwie. – I fiołkowy odświeżacz powietrza.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz