10 kwi 2020

Od Candice C.D Izzy

Spoglądam to na mały palec, to na żarzące się w dzikości oczy przyjaciółki. Temu wyrazowi twarzy nie ufam — wręcz się go boję — ale dzisiaj dostrzegam w nim tyle zawziętości, że gdybym odmówiła, zapewne nie chciałabym być na swoim miejscu. Chciała mnie chronić. Nie mogłam mieć jej tego za złe. Ale nie mogłam też uciekać od odpowiedzialności za potencjalne błędy i krzywdy, które sama sobie wyrobię własnymi, nieprzymuszonym decyzjami. Na tym trzeba się uczyć, z tego trzeba korzystać, a nie nasyłać przyjaciółki, bo byłaś zbyt naiwna i słaba, by zwyczajnie odmówić. Odrzucając myśli w szary kąt, zahaczam swoim małym palcem o palec przyjaciółki i rzucam jej mały uśmiech, co szybko odwzajemnia, w mniej lub bardziej złowieszczy sposób. W głębi swojej podświadomości wiem, że chcę wziąć sprawy we własne ręce i skończyć tę nic nieznaczącą znajomość, póki mam na to dogodną okazję.

Przed snem sprawdzam profil Raphaela O'Connela jeszcze raz, tym razem bardziej skrupulatnie, jakbym w jakimś marnym szczególe miała dowiedzieć się więcej niż jak omawiałam znaleziska z Mortensen. Kiedy przybliżam zdjęcie z oznaczoną tam Amarą, prawie ocieram się o palpitację serca, bo byłam o włos od polubienia posta. Coś mnie kusi, więc wchodzę w jej profil. Los chciał, by był prywatny, dlatego nie daję rady niczego się o niej dowiedzieć, oprócz zaskakującego faktu w opisie, że jest z Avenley River.
Może to do niej przyjechał Raphael? Dla niej? Przez myśl przechodzi mi głupi pomysł, że jego praca w firmie to tylko wymówka, bo przecież nie musiał być szczery wobec dziewczyny na chwilę. Ale nie wywołuje to we mnie fali smutku. O nie, nie, nie zamierzam przecież zadręczać się jakimś wątpliwym palantem o anielskim uśmiechu. Jedyne czego jestem w stu procentach pewna to tego, że nie chcę dać się tak traktować, bo jestem Candice Snow.
Aby podzielić się swoimi zupełnie nowymi spostrzeżeniami, pukam cztery razy w ścianę, za którą znajduje się pokój Mortensen. Nie wiem, czy śpi, ale jeśli nie odczyta mojego sygnału „wejdźże na komunikator”, osobiście się do niej wybiorę, bo nie wierzę, by dała radę zasnąć tak szybko, jak mówi mi „dobranoc”. Zostaję ugruntowana w tym przekonaniu, gdy widzę zieloną kropkę obok jej imienia w aplikacji. Jeszcze jakieś pół nocy dyskutujemy nad Amarą i Raphaelem, jakbyśmy wcześniej nie uznały tematu za skończony, ale w najmniej spodziewanym momencie widzę, że Izzy zniknęła z aplikacji, wcześniej odczytując wiadomość. Ogarnia mnie fala niezrozumienia, która mnie opuszcza, kiedy słyszę ciche chrapanie za ścianą. Nad ranem sama orientuję się, że zasnęłam w telefonem w ręku. Wstaję niemrawo, żeby ogarnąć się jak najszybciej i ruszyć na zakupy z przyjaciółką, bo miałyśmy taką zasadę, że szafki i lodówkę uzupełniamy razem raz w miesiącu, ale zazwyczaj robimy to trochę częściej.
— Zasnęłaś wczoraj — mówię, gdy dziewczyna wsuwa buty na nogi. — Na takim temacie. Czy ty jesteś normalna?
— Normalna? Nie wiem. Senna? Owszem. Sen to hobby, uwierz mi. — Odgarnia niesforne kosmyki włosów z twarzy. — Słuchaj, nie będę mogła spokojnie myśleć nad problemem dopóki nie kupimy mojego zapasu masła orzechowego.
— Jakim cudem tyle tego żresz, a ciągle wyglądasz jak patyk? — pytam z ciekawości i układam włosy w kok przed lustrem. W odbiciu widzę szczerzącą się Mortensen.
— To dar od Boga za bycie cudem tej planety. Swoją drogą napisałaś już naszemu podejrzanemu, że akceptujesz jego propozycję?
— Jeszcze nie — odpieram swobodnie. Nie czuję się pospieszana, chyba że liczy się groźny oddech Mortensen na karku, która za wszelką cenę chce rozwiązać tę sprawę. — Ale to zrobię.
— No ja mam nadzieję. Im szybciej to zrobisz, tym prędzej dowiemy się, o co chodzi z tym wysublimowanym typem.
— Ewentualnie nie dowiemy się niczego, bo może wyobrażamy sobie za dużo? — Do tego wniosku doszłam jeszcze chwilę przed tym, jak zasnęłam przed telefonem. Że ta cała akcja, gonitwa bezsensownych myśli to po prostu wynik braku zajęcia. Ale wierzyłam, że to nie są wymysły. Coś naprawdę siedzi w Raphaelu, czego nie można stwierdzić ot tak.
— Nie, nie, nie, Candy, to niemożliwe. — Izzy energicznie gestykuluje. — Ja też czuję to coś, więc w tej teorii nie ma ani grama prawdy. My się nie mylimy. — Wraca jej rezon, który ostatecznie udziela się również mi.
Porzucam temat i jedyne, na czym się skupiam, to na liście zakupów skompletowanej w moim telefonie. Nie omiatam wzrokiem każdego słowa po kolei, żeby wiedzieć, że nasz wózek sklepowy może nie być wystarczający na taką ilość produktów. No cóż, w kobietach siła, szkoda tylko, że tej fizycznej jest znacznie mniej.
W supermarkecie ostrożnie dobieram produkty, czytając etykiety i co najważniejsze — ceny. Chociaż liczenie kalorii mogę zaliczyć już do wyjątkowo starych nawyków, to zdecydowanie nie lubię przyjmować ich zbyt dużych ilości. Wróć: to świadomości w tym nie lubię. W pewnym momencie zostaję wyrwana ze swoich intensywnych przemyśleń na temat żywienia i doznaję lekkiego szoku, bo Mortensen nie przyszła do tej alejki sama. A jej mina mówi „boże, zrób jej coś, zanim ja to zrobię”. Wodzę spojrzeniem obok mojej przyjaciółki i dostrzegam dziewczynę, którą już skądś znam.
Pieprzona Amara_xoxo. Bardzo tandetny nick swoją drogą...
— O co tu chodzi? — odzywam się pierwsza, nie dając dojść do słowa dziewczynie, która aż pali się do mówienia. Jej ścięte do ramion włosy falują, kiedy kręci głową, próbując mnie uspokoić. Ale ja nie jestem jeszcze nerwowa, kochanie.
— Powiem wprost. Amara — podkreśla Izzy — twierdzi, że nas zna. — Krzyżuje ręce na klatce piersiowej i, o zgrozo, prędzej to ja byłabym w stanie powiedzieć, że znam Amarę. W końcu ze zdjęć, ale ona nas? W życiu bym nie pomyślała.
— To znaczy? — mamroczę i przesuwam spojrzenie na dziewczynę. — Wiesz, nie chcę podcinać ci skrzydeł, skarbie, ale to naprawdę nie jest miejsce na takie dyskusje.
— To nic, możemy się spotkać przy waszym apartamentowcu. Mam nadzieję, że wtedy będę mogła się jakoś wytłumaczyć. — Uśmiecha się uroczo. Ale moje serce zamiast ocieplić się na ten gest, ściska mnie od podejrzeń i nieufności.
— Słucham? — wtrąca się Mortensen. — Waszym apartamentowcu? Wiesz, gdzie mieszkamy?
— Dlatego mówię — mówi, jakby to miało być oczywiste — dajcie mi szansę się wytłumaczyć, dobrze?
— No dobra — odpieram, zanim Mortensen zdoła zmieszać dziewczynę z błotem. — Bądź o godzinie piętnastej, ale to jedyna szansa, na jaką się godzimy. Teraz, słońce, możesz się przesunąć? Chcę wziąć ostatnie pudełko białej czekolady do picia.
Kiedy w mojej kieszeni wibruje telefon, już wiem, że to Raphael odpisał. Jakaś część mnie nawet żałuje, że mu odpisałam i się zgodziłam, ale teraz już było za późno na wszystko. Żegnamy się drobnostkowo z Amarą-jak-jej-tam i podczas ostatnich wycieczek po alejkach, wprost do kasy, omawiamy zaistniałą sytuację. Doszłyśmy do zgody wnioskiem, że ta dziewczyna wydaje się niebezpieczna i aż zbyt dziwna. Zaprezentowała nam to nawet bardzo ładnie paręnaście minut temu, naskakując na nas jak na obcych i mówiąc, że nas zna. To była naprawdę zapowiedź zdrowego psychicznie, uprzejmego i taktownego człowieka.
— Raphael mi odpisał — mówię, kiedy już z wieloma siatkami wychodzimy z supermarketu. Szczęście, że nasz apartamentowiec nie mieści się daleko, inaczej moje czerwone ślady na dłoniach pogłębiłyby się i zaczęłaby sączyć się z nich krew.
— Tak? Co on na to? — Przestaje w końcu stękać od ciężaru zakupów i przynajmniej na moment odwróciłam jej uwagę od tego.
— Zaproponował mi spotkanie na jutro o siedemnastej w parku.
Mortensen marszczy brwi.
— Randka o siedemnastej?
— To nie randka... — Wywracam oczami. — Mam mu pokazać parę miejsc w mieście, a potem mamy pójść na kawę i ciastko, bo on stawia — tłumaczę, jednak Izzy parska śmiechem w taki sposób, że wbijam w nią nieufne spojrzenie.
— Więc to wycieczka z randką... znam jedno fajne miejsce, które możesz mu pokazać. — Unoszę na nią wzrok wyczekująco. — Park „Flying solo” jest na tę okazję idealny.
Unoszę jedną brew.
— Ale to park dla singli.
— No właśnie!
Parskamy razem śmiechem, przecinając ostatnią ulicę stojącą nam na przeszkodzie dojścia do apartamentowca. Potem rzucamy torby na wyspę kuchenną, stwierdzając, zakupy same się rozpakują. Oczywiście, że tak będzie. Goni nas spotkanie z Amarą. A ponieważ są z nas niegościnne suki, to decydujemy się po prostu wyjść na zewnątrz. Sama preferuję taką kolej rzeczy niż wpuszczanie do mieszkania zupełnie obcych, nieprzewidywalnych osób. Jeśli kiedykolwiek chciałabym zmienić zdanie na ten temat, Mortensen prawdopodobnie wybiłaby mi to z głowy.
Zresztą zaraz obok apartamentowca znajduje się zagajnik młodych drzew, parę ławek i nawet stół do ping ponga, więc nie czekamy pod gołym niebem, a właśnie tam. Amara szybkim krokiem drepcze z przeciwległej ulicy i z daleka widzimy już jej przyjazny uśmiech. Widzę też, jak wypuszcza powietrze z ust, ale nie wiem, jak mam to zinterpretować, więc zostawiam to w spokoju. Siadam na skraju betonowego stołu do ping ponga, obserwując jak Izzy nerwowo krąży wokół paru gałązek strąconych z drzew za sprawą małych, irytujących ptaszków.
— Cześć wam! — odzywa się.
— Hej — silę się na sztuczny uśmiech, zresztą mój ton też wskazuje na to, że nie jestem zbyt szczera w tym, co robię. — Więc o czym chciałaś z nami porozmawiać?
— Chodzi o to, że wczoraj was widziałam. — Próbuję przypomnieć sobie, co robiłam wczoraj, ale nic zbyt szczególnego nie przychodzi mi na myśl.
— To znaczy? — Mortensen jakby czyta mi z oczu.
— Rozmawiałyście z Raphaelem O'Connelem.
Dlaczego mnie to nie dziwi? 
Patrzymy się na siebie z Izzy bez krzty zrozumienia, po czym dokładnie tym samym spojrzenie omiatamy dziewczynę.
— Daję ci miłosierną szansę na to, byś powiedziała, dlaczego nas śledziłaś aż pod sam apartament. I to ostatni raz, kiedy zamierzam być miła. — Mortensen cedzi to przez zęby, a ja wcale nie zamierzam szturchać ją w bok, by ją przeprosiła. O nie. Czuję dokładnie to samo, bo wydarzenia, które miały miejsce po poznaniu Raphaela stają się jeszcze lepsze.
— By was ostrzec. — Amara jest oszczędna w słowach.
— Przed czym?
— Chyba raczej przed kim — mówi Izzy, jakby to było oczywiste i tylko czekała na to, by ktoś jej to przyznał. Ręce opadają.
— Dokładnie. — Amara rzuca mojej przyjaciółce wymowne spojrzenie. — Nie wiecie, jaki jest Raphael. Nie chcę, żeby ktoś popełniał błędy jego byłych, czyli moje też. Słuchajcie, wiem, że jest czarujący, ale to tylko jedna strona.
— Wiedziałam! — Izzy triumfuje, ale uciszam ją swoim piorunującym wzrokiem, tak że siada z powrotem na stole od ping ponga.
— A jaka jest ta druga? — Jestem gotowa jej wysłuchać, żeby podsycić swoje wątpliwości co do niego jeszcze bardziej. Wreszcie będę miała porządny powód, by odpuścić sobie tę znajomość. Opuścić te głupie myśli, że może jednak coś z tego... nie.
— Bawi się dziewczynami. Widzi jedną ładną, potem drugą i zmienia je niczym rękawiczki, bez żadnych skrupułów i nawet głupiego kończę z tobą. Nie dostałam nawet SMSa, że z nami koniec, tylko sama przyłapałam go z jakąś lafiryndą w kawiarni — mamrocze. — Jeśli któraś z was z nim kręci, niech lepiej przestanie, bo, uwierzcie, będziecie płakać.
— Nie zamierzam płakać przez żadnego typa, proszę cię — zdradzam swoje zdenerwowanie, bo naprawdę irytują mnie jej ostrzeżenia, jakby właśnie stała przed dwiema idiotkami i próbowała je ustrzec przed niebezpieczeństwem. Jednak ona stoi przed feministkami z krwi i kości.
Zresztą płakałam tylko przez Neala. Dla Neala. Z własnej, nieprzymuszonej woli, bo był to ktoś, na kim naprawdę mi zależało. Chyba, że płakanie z nerwów też się zalicza, to można wymienić jeszcze Caina Hawthorne'a. I Owena Graya, przez którego płakałam w przedszkolu, bo nie chciał oddać mi mojej ulubionej zabawki.
— Po prostu ostrzegam. Chyba, że taką satysfakcję przynosi ci to, że facet się tobą bawi.
— Nie przeginaj, skarbie, bo to moje terytorium. — Mój głos jest nienaturalnie wysoki, co znaczy, że jestem zirytowana. — To ja bawię się facetami, więc proszę ci, powinnaś wybrać inne jego ofiary. Je też prześladowałaś?
Mierzymy się z Amarą takimi spojrzeniami, że jestem pewna, iż pomiędzy nami krążą małe nitki iskier. Dopiero kiedy czuję dłoń Mortensen na swoim ramieniu, rozumiem, że powinnam zachować większy sposób.
— Więc nie jesteście tak słabe, jak jego poprzednie ofiary — odpiera dziewczyna.
— Zacznijmy od prostego faktu, którego chyba nauczę cię na pamięć: nie jesteśmy ofiarami — tłumaczy Izzy.
— To zapytam o co innego. Chcecie go zgnoić? — Sama nie wiem, czy to propozycja, czy zwykłe pytanie od Amary, jednak uśmieszek Izzy, złowieszczy i rosnący na jej twarzy, przyprawia mnie o ciarki.
— Pytasz się? — parska moja przyjaciółka. Moje oczy jeszcze bardziej się poszerzają, bo mimo wszystko nie byłam przekonana tym pomysłem. Tym bardziej, że jeszcze nie udowodnił mi, że powinnam mu coś zrobić. Na przykład odciąć genitalia. Czy to taki zły pomysł, gdyby jednak okazało się, że chce mnie tylko wykorzystać?
— Myślę, że nie pozwolę mu zrobić komuś coś jeszcze. Dość się przez niego nacierpiałam. Mogę opowiedzieć moją historię, ale to nie miejsce na taką rozmowę — rozgląda się dookoła.

Izzy?

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz