20 kwi 2020

Od Catona C.D Leah

Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że w swojej karierze nauczyciela wyląduję w domu uczennicy, wyśmiałbym go. Chociaż ta wizyta nie miała żadnego drugiego dna, to sam jestem zdziwiony sobą, że moja troska o dobro ucznia tak przekroczyła granicę. Mam nieodparte wrażenie, że gdyby nie moja obecność, matka Leah zachowałaby się znacznie gorzej — w jej oczach czaiła się ledwo skryta kobieta, która jeszcze zaledwie tydzień temu cisnęła we mnie słowami najszczerszej i nietłumionej pogardy. 
Nie wchodzę wgłąb altanki, tylko przystaję przy wejściu, oparty o jasnobrązową belę. Wyczekujące spojrzenie dziewczyny sprawia, że to ja czuję, że powinienem cokolwiek powiedzieć, jednak to dla mnie oczywiste, że jedyną osobą w tej altance, która powinna się odezwać, to Leah. Krzyżuję ręce na klatce piersiowej, unosząc brew.

— Powiesz mi? — zaczynam. — O tym, co się dzieje. Możesz powiedzieć, co chcesz, nie zamierzam cię tępić ani odpowiadać za ciebie, myślę że wiesz o tym.
— Nic się nie dzieje. Matka zrobiła szopkę, ja jutro będę w szkole. Wszystko po staremu.
Ogarnia mnie fala niezrozumienia. 
— Jak to, nic cię nie trapi? Jakoś moglibyśmy to rozwiązać, ale to na nic, jeśli nie będziesz chciała mi niczego powiedzieć — mówię, pozbywając się powietrza z płuc, które nieświadomie trzymałem w płucach.
— Nie udawaj, że nie wiesz. Jak to możliwe, że plotki dotarły do wszystkich, tylko nie do samego zainteresowanego? — odpiera, podnosząc beznamiętny wyraz oczu. 
— Nie mam pojęcia, o jakich plotkach mówisz, ale może mnie oświecisz? — Jestem na tyle zainteresowany i pochłonięty nieznośną niewiedzą, że długo nie zwracam uwagi na fakt, że przestała zwracać się do mnie jak do nauczyciela. 
— Na przykład o naszym domniemanym romansie? W końcu tylko ściany wiedzą, że między nami nic nie zaszło, reszta nie, to dość duże pole do popisu, nie uważasz?
Zachowuje się tak, jakbym naprawdę wiedział, o co chodzi. Ale każdą komórkę mojego ciała przeszywa teraz niezwykle drażniąca nieświadomość o tym, co tym razem w trawie piszczy. Z wielkim bólem serca muszę rozczarować moją koleżankę.
— Romans? — parskam z rozbawieniem, jednak widząc, że jej nie jest do śmiechu, zmuszam się do zachowania powagi. — Z jakiej racji? Nic takiego do mnie nie doszło... albo nie próbowałem słuchać takich głupot.
— To powinieneś się cieszyć, że to nie tobie przyszło o tym słuchać — zakłada ręce na piersiach.
— Mniejsza. Wytłumacz mi, o co chodzi. Cokolwiek mówili, postaram się uciszyć tę sprawę — odpieram jak gdyby nigdy nic. Czuję, że mam kontrolę nad sprawami, które mnie dotyczą, więc nie tracę rezonu w głosie. 
— Już ci powiedziałam. Chodzi o nasz romans — prycha.
— Nie, nie — kręcę głową szybko — mam na myśli, dlaczego ludzie tak myślą. Wiesz?
— Nie — rzuca.
Przeciągam dłonią po gęstych blond włosach w akcie frustracji. Nie wiem, kiedy wpadam na jakże pokrzepiającą myśl, która tłumaczy mi sens całego zajścia. 
— Myślisz, że to dlatego, że odwiozłem cię z imprezy? — zastanawiam się na głos.
— Pewnie tak.
Gwiżdżę dźwięcznie, chwytając się pod boki.
— Przykro mi, chyba po prostu zachciało im się sensacji rodem z fanfiction o zakazanych romansach. Załatwię to — bąkam. 
Kiedy coś załatwiam, najczęściej dzieje się coś złego. Pomijam w głowie tę, mam nadzieję, nic nieznaczącą dygresję i nie mam już nic do powiedzenia. Zwijam się z miejsca, zanim matka dziewczyny ponownie zdąży przeskanować mnie wzrokiem. Kolejna dawka problemów i rozmyśleń zatruwa wnętrze mojego samochodu chmurą szarobiałego dymu, jednak przyjemny zapach drzew, ziół i przypraw z dodatkiem łagodzącej wanilii przebija się przez nikotynę.

*

Czwartkowy dzień nie przynosi za sobą niczego fascynującego, o ile będąc nauczycielem można mówić o jakiejkolwiek fascynacji, a nie przyzwyczajeniu i przewidywaniu każdej psychologicznej zagrywki, którą fundują mi klasy przed ważnym testem. Czwartek to wprawdzie jedyny dzień w planie, w jakim nie mam lekcji ze swoimi uczniami, i w jakim kończę niemal najpóźniej ze wszystkich nauczycieli, o piętnastej pięćdziesiąt. 
Przyznam szczerze, od rana przysłuchuję się każdej energicznie śmiejącej się i szepczącej grupie uczniów na korytarzu, chcąc wyłapać choć jedno słowo spośród wszystkich, które mogłoby mówić o moim rzekomym romansie z Leah. Może to po prostu zwyczajne, głupie ploteczki, jakie zaraz znikną z ust moich uczniów, bo nie sądzę, by wyszły poza klasę. Po nich nie można się niczego spodziewać. Szybko wyrzucam tę myśl z głowy, żeby zacząć normalnie funkcjonować, i niemal w jednej chwili sięgam wzrokiem znajomej, brązowej czupryny na końcu korytarza. Nie wiem, z kim przez moment rozmawiała, ale z każdym krokiem mała grupa, która ją otaczała, stopniowo się zmniejszała, aż nie został nikt.
Przenoszę książkę od fotografii do lewej dłoni, by prawym przedramieniem oprzeć się o ścianę, przy której stała dziewczyna. Dziewczyna zlustrowała spojrzeniem moją dłoń ułożoną niedaleko jej głowy i przeciągnęła nim do mojej twarzy.
— Hej, dzisiaj oboje kończymy przed szesnastą — rzucam. — Pewnie masz już dość mojej przepięknej twarzy, ale myślę, że dziś mamy dobrą okazję, by trochę podszkolić twoje umiejętności fotograficzne. — Uśmiecham się półgębkiem. 
— W porządku — odpiera. — Mam już aparat.
— To progres — mówię z uznaniem. — No to w mojej sali o piętnastej pięćdziesiąt. — Zaledwie kończę mówić i obracam się tyłem do niej, by wchłonął mnie tłum uczniów, którzy właśnie rozchodzą się do sal po dzwonku. 
Na laptopie widzę dokładnie piętnastą pięćdziesiąt jeden, kiedy cichy trzask drzwi dochodzi do moich uszu. Zdążyłem przygotować małe stanowisko, na które składa się stolik bezcieniowy, figurka i dwa softboxy ustawione po obu stronach pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Na biodrze Leah opiera się szara torba z marką mojego ulubionego sprzętu, co utwierdza mnie w przekonaniu i daje satysfakcję, że się mnie posłuchała. Miała inne wyjście?
Siadam w pierwszej ławce niczym uczeń i opieram przedramiona na blacie, rzucając dziewczynie zachęcający uśmiech.
— Dobra, pokaż mi te cudeńko. 
Mój uśmiech się powiększa, kiedy lustrzanka pełnoklatkowa wyłania się z pokrowca. Dziewczyna włącza sprzęt jednym guzikiem, siadając obok mnie, by pokazać mi wszystko z bliska. Nie muszę czekać dużo czasu, żeby całkiem dała mi go do ręki.
— Robiłaś nim już coś? 
— Nie. — Dziewczyna przeciąga ostatnią literę, jakby mało pewna.
Omiatam wzrokiem ustawienia przesłony, czas naświetlania czy ISO, lecz nie wytrzymuję w końcu napięcia, i z ciekawością zaglądam do folderu ze zdjęciami, dobrze wiedząc, że Lucyfer właśnie rezerwuje mi miejsce w swojej klatce.
Zakrzywiam usta w podkówkę w wyrazie uznania, kiedy przez moment widzę na wyświetlaczu głupie, chyba prywatne zdjęcie dziewczyny. Tak czy siak parskam śmiechem, zerkając kątem oka na jej rumiane ze wstydu policzki, od których nieoczekiwanie bije takie ciepło, że i ja czuję je na swojej twarzy. 
— Nie oceniam cię, nie chciałabyś zobaczyć moich zdjęć w aparacie — mówię tak samo rozbawionym tonem. — Może... może weźmy się za omówienie podstawowych funkcji — od razu przechodzę do rzeczy, przekonany, że Leah raczej nie ma ochoty drążyć tematu o prywatnych, wstydliwych zdjęciach.
Mam rację, bo kiwa głową. Skrótowo omawiam wszystkie widoczne przyciski po kolei, mówię jej, na co wpływają i co powoduje ich zmiana, ale Leah sporo wie, zważywszy na to, że przecież budowa aparatu była jej pierwszym tematem ode mnie. Czasem przytakuje, a czasem kończy za mnie. Jakieś dwadzieścia minut później jesteśmy już przy fazie robienia zdjęć. Najpierw pokazuję swojej uczennicy, jak sterować punkcikami w wizjerze, by wybrać obiekt, który ma być wyostrzony. Ustawiam dwa obiekty w innych planach na stanowisku, by najpierw wyostrzyła jeden, potem drugi. Mówię, jakie kompozycje ma zastosować i by poćwiczyła rozmieszczenie przedmiotów w kadrze.
— Poczekasz tu, dobrze? — odzywam się, wracając do biurka. — Pójdę tylko po kredę do portierni, bo muszę wyrysować ci coś na tablicy. 
Dziewczyna mruczy ciche dobrze i nie zamierza odrywać się od ćwiczenia. Idę do drzwi i szarpię za klamkę. Potem znowu to robię, tylko z zwiększą siłą, jednak opór, który stawiają mi drzwi, jest jednoznaczny — jesteśmy zamknięci od środka. Z konsternacją przegrzebuję kieszenie i prawie przewracam biurko do góry nogami, a wszystko po to, żeby przekonać się, że nie mam swoich kluczy. Byłem tak szaleńczo przekonany, że nie są mi potrzebne, że finalnie nie fatygowałem się, by wziąć je z pokoju nauczycielskiego. Teraz jakaś woźna mnie przechytrzyła... 
Cholera, cholera, cholera. Przeciągam po włosach, wypuszczając powietrze z płuc. Pierwszą myślą jest wydostanie się przez okno, jednak prędzej skończę jako flakowaty placek na parkingu, niż przeżyję upadek z drugiego piętra. Chociaż gdybym dobrze upadł, to może nawet obyłoby się bez paraliżu.
— Mamy problem, słońce — mamroczę. — Tylko błagam, nie zabijaj mnie spojrzeniem. Utknęliśmy. 

Leah?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz