12 kwi 2020

Od Catona C.D Leah

Czuję w sobie żałosną, wzmagającą się frustrację, która nie ma dokąd zbiec. Uległem presji — w porządku, czasem to nieuniknione. Ale chyba nie byłem jedyną osobą w klasie, której przydarzyło się to samo, bo co jak co, po Leah nie spodziewałem się zachowania ucznia na poziomie gimnazjum. W swoim życiu byłem niesprawiedliwie wywołany do odpowiedzi... wiele razy. Kończyło się na jedynce, czasem na dwójce, ale nie spotkałem się z taką sytuacją. Cokolwiek biło od Leah: stres, presja, nerwy, właśnie pokazała dokładnie to samo, co ja, czyli to, co oboje powinniśmy stłumić. Mieszanka kiepskich wydarzeń zapewne wyprała nas z resztek samokontroli, byliśmy równie winni tego, co klasa zobaczyła.

Do tego sam nie wiem, jakie emocje wywołały we mnie jej kpiące uśmieszki i słowa, które niczym niewidzialne ręce ścisnęły mnie za gardło. Kilkakrotnie przerosło mnie niezrozumienie. „Przynajmniej będą mieli o czym mówić, prawda?”. Do tej pory nie miałem pojęcia, że komukolwiek z naszej dwójki zależy na rozgłosie. Powiedziałem parę słów za dużo i dokonałem złego, wręcz krzywdzącego wyboru, ale to nie powód, by robić cyrk i uciekać z sali niczym rozkapryszone dziecko. Chowam wszystkie emocje w ciasną kieszeń jeansów, żeby nie wnieść ich na zajęcia i nie dawać niektórym powodów do rozrywki. Jak bardzo bym się nie starał, większość i tak szepcze między sobą, a ja nie mam siły, by udawać, że to, co się wydarzyło, nie było absurdalne. Mia zdążyła wrócić do swojej ławki. Wpisałem jej dwóję do dziennika, bo w miarę dukała na temat. Palec zawiesza mi się nad enterem, chwilę przed dodaniem do tabeli ocen Leah jedynki.
Nie miała prawa znać odpowiedzi na przynajmniej dwa pytania, myślę. Wyznacznikiem mojej cudownej, świętobliwej litości jest pozostawienie rubryki pustej, bez żadnej oceny. Dodaję jednak uwagę z podpisem ucieczka z lekcji, bo nie jestem w stanie zignorować tej sytuacji i zbyć jej bez żadnego komentarza obniżającego jej zachowanie. Jestem nauczycielem, a ona uczennicą. Taka jest kolej rzeczy. Następnie prowadzę lekcję do samego końca. Nie nawiązuję w żaden sposób do tego, co miało miejsce, a każdy głupi, prowokujący komentarz obracam w żart z przebłyskiem ostrzeżenia.
Długo po lekcjach, gdzieś późnym popołudniem, kiedy niebo gęstnieje w bladą pomarańcz, relaksuję się na spacerze z Flashem. Husky musi się okropnie cieszyć, że wreszcie oddycha świeżym, nieapartamentowym powietrzem i ma pod łapami najprawdziwszą, przyciętą trawę. Stawiam powolne kroki na chodniku, zatrzymując się raz po raz, bo Flash nie daje sobie spokoju z milionami śladów, które chce obwąchać.
Słyszę swoje imię wypowiadane aksamitnym, kobiecym głosem i serce mi się szarpie.
— Cato! Catooo! — Niame Rosen. Prawie mi umyka fakt, że przecież mieszka w tej samej dzielnicy ze swoim, o zgrozo, narzeczonym. To słowo rozbrzmiewające w myślach przybiera kształt cholernie ostrej brzytwy, ale, hej, skoro jesteś takim nieudacznikiem, Cato, to teraz cierp.
— Hej, Rose — odpieram, posługując się ksywką, którą wymyśliłem jej w technikum. Flash nie przepada za tą dziewczyną, więc Rosen nie podchodzi zbyt blisko, dobrze świadoma tego. — Jak leci?
— Bez zarzutów. Właściwie niedługo będziemy drukować zaproszenia z Gregiem, więc jestem podekscytowana że hej.
— Zaproszenia — powtarzam, mrużąc oczy, tak że pole widzenia zdecydowanie mi się uszczupla.
Niame dopiero po upływie więcej niż chwili parska śmiechem i od razu mi wyjaśnia. Nawet ta krótka zwłoka i wyraz niezrozumienia w oczach są w jej wykonaniu urocze. 
— No jak to, nie pamiętasz? Zaproszenia na ślub — rozwiewa wszelkie wątpliwości. Oczywiście. Czuję się jak kompletna oferma, ale nie daje tego po sobie poznać. Wykrzywiam twarz w wyrazie uznania i kiwam głową.
— No, super, co za szczęściarze — odchrząkam. — Zamierzasz mnie zaprosić? — Pytanie retoryczne.
— Jasne, nawet w to nie wątp. 
Właśnie teraz w mojej głowie jak na płótno wylewa się obraz kawalera-Cato składającego najszczersze życzenia pod słońcem parze młodej. Oczywiście, będą one szczere, nie zamierzam im źle życzyć. Jednak zawód, jaki noszę w sercu, wyrył się na nim jak skaza. Sam jestem sobie winien, wzdycham cicho.

***

Kolejnego dnia klasa wydaje się pod pewnym względem pusta, pomimo że brakuje wyłącznie jednej osoby — to w zupełności wystarczy, bym swoim okiem zauważył różnicę. Nie umiem odpowiedzieć na to, dlaczego dziewczyna poznana przed rozpoczęciem roku szkolnego stanowi tu centrum mojej uwagi. Może dlatego, że pierwszy raz polubiłem kogoś, kogo miałem zaszczyt uczyć za niespełna parę dni. Za uchem łaskocze mnie niewygodna myśl, że to moja wina, że Leah dzisiaj nie ma, ale szybko wyrzucam to z głowy, przekonany, że jestem mistrzem brania na siebie niepotrzebnych win. Wydaje mi się, że niepotrzebnych.
Ten dzień jeszcze dociągam, jednak kolejny, żadnym szczegółem nie różniący się od poprzedniego, jest, łagodnie mówiąc, dziwny. Wyrzuty sumienia krążą nade mną jak sępy nad słabym, wątłym ciałem, gotowe, by rzucić mi się do gardła. Nie powstrzymuję się zbyt długo i robię to, co przystaje zrobić nauczycielowi, który wyklucza przeziębienie u kogoś, kto nagle ucieka z lekcji i nie ma go już drugi dzień. Czyli dzwonię do rodzica. Może gdyby to nie była Leah, byłoby mi to tylko odrobinę bardziej obojętne.
W mieszkaniu odnajduję telefon pod stertą papierów i wywołanych negatywów, które były przydatne na dzisiejszej lekcji. Trzymając urządzenie przy uchu z wystukanym numerem jestem przygotowany, żeby w razie wypadku uciszyć Flasha. Husky znowu ujawnia swoje ADHD.
Skupiam uwagę na sygnale, po jakim do moich uszu dochodzi głos zdecydowanie poważnej kobiety. Dokładnie ten sam słyszałem tamtej nocy, kiedy odwiozłem Leah pod jej dom — i ton jej matki nie należał do takich, którym pozwoliłbym śpiewać kołysankę dziecku, w obawie, że miałoby koszmary.
— Dzień dobry, z tej strony wychowawca Leah, Cato Wadsworth. — Nie miałem wyjścia. Musiałem ujawnić przed nią fakt, że nie jestem jej kolegą. — Dodzwoniłem się do jej rodzica?
— Tak — mruczy kobieta.
Wzdycham głęboko. Wystarczyło mi tylko dopuścić do głowy myśl o tej sytuacji, a już odczuwam cały jej nieprzyjemny ciężar na barkach.
— Leah nie chodzi do szkoły od dwóch dni, zaraz po tym, jak uciekła z lekcji. Chcę wiedzieć, czy wszystko w porządku albo czy jest coś, o czym... jako wychowawca powinienem wiedzieć — tłumaczę kobiecie.
— O niczym nie wiem — rozjusza się. — Jestem poza domem, na miejscu będę dopiero jutro.
Krzywię się, pokazując przed samym sobą, że uwiera mnie fakt, że jej matka o niczym nie wie. Nie mam pojęcia, jaką jest osobą, ale w szkole to już chleb powszedni, że rodzice odpowiadają za swoje pociechy, póki te chodzą na zajęcia. A przynajmniej żyłem z nadzieją, że cokolwiek wie — to cały sens tego, że się fatyguję i dzwonię.
— Dobrze, rozumiem — mówię, choć w głębi tak nie uważam. — Ale wie pani, muszę wiedzieć, dlaczego jej nie ma. Nie dostaję żadnych usprawiedliwień i chciałbym, żeby w pierwszej kolejności pani bądź Leah skontaktowała się ze mną. — Podejrzewam, że jej matka to pracoholiczka z prawdziwego zdarzenia, dlatego usiłuję za wszelką cenę zachować swoje pożal się Boże metody wychowawcze i rodzicielskie dla siebie. Nie przetłumaczę jej, że rodzina jest ważniejsza od pracy.
— Zajmę się tym.
Kiwam głową sam do siebie, choć równie dobrze mógłbym to zrobić w kierunku Flasha, który teraz przekrzywia łeb. Krótko pożegnałem się z kobietą, otrzymując w odpowiedzi tylko zimne do usłyszenia.
Nie mam możliwości. Muszę czekać.

Leah?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz