15 cze 2018

Od Charlie - cz.1

        Strumyk nieopodal mojego domu płynął szybko, a niemalże przezroczysta woda zalewała niewielkie kamienie na dnie, wprawiając mokre gałązki w ruch. Z lasu stopniowo wyłaniała się sylwetka niedużego zwierzęcia. Niepewnie podchodziło bliżej, z pewnością miało w zamiarze napić się z niewielkiej rzeczki. Przyglądałam się temu zjawisku zza dęba, zaciskałam mocno zęby, aby nie wydać z siebie żadnego odgłosu, który spłoszyłby sarnę. W dłoni trzymałam zeszyt i długopis. Postawiłam sobie za cel opisanie przyrody panującej w tych terenach, żeby w kolejnej fazie przelać to na ładniejszy papier, zrymować kilka słów i zaprezentować samej sobie w pokoju. Beatrice nigdy nie chciała mnie słuchać. Zabawne, tyle emocji w jednym człowieku, tyle nienawiści, a zarazem miłości. Oschła, lecz potrafiła być dobra. Potrafiła. Tylko wtedy, kiedy chciała taka być. Czy kiedykolwiek pragnęła być dobrą matką? Nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na to pytanie, idę o zakład, że ona sama nie wiedziała, czego naprawdę chce.
        Chcę mieć prawdziwą matkę, nie tę kobietę. Chcę prawdziwej rodziny.
        Promienie słońca zmusiły mnie do przymrużenia powiek, spod których aktualnie śledziłam poczynania urokliwej, młodej łani. Podniosłam się lekko z ziemi, przy czym przejechałam prawym kolanem po ostrym skrawku kory, zdzierając cienką warstwę skóry z wnętrza dłoni. Syknęłam cicho, co na moje nieszczęście dotarło do uszu zwierzęcia. Spłoszona odskoczyła od brzegu, a następnie popędziła z powrotem w ciemny las. Pozwoliłam sobie na głębokie westchnięcie, podążyłam w głąb zalesionego terenu, rozglądając się to w lewo, to w prawo.
        Poczułam zimny, mrożący krew w żyłach dotyk niezwykle kościstej dłoni, która niecały ułamek sekundy temu wylądowała na moim ramieniu. Wstrzymałam i tak niespokojny oddech, a powieka automatycznie ociężała, lądując przy tym na samym dole. Poczułam wszechogarniające zmęczenie, któremu towarzyszyło zupełne zdezorientowanie i mała iskra ciekawości, co prawda znikoma, niemal doszczętnie zniszczona przez natłok innych, zdecydowanie bardziej negatywnych emocji. Miałam wrażenie, że coś wciąga mnie w czarną dziurę, która, chcąc czy nie chcąc, była nieskończona. Z gardła wyrwał mi się niepożądany okrzyk, równie pusty, co pozbawione czegokolwiek oczy. Próba wyrwania się z objęć nieznanej istoty zakończyła się bolesnymi, pulsującymi ranami po ostrych jak brzytwa pazurach.
        Bezwładnie opadłam na zalaną ludzką krwią ciemną trawę.
 *
        Powoli otwierałam oczy, dudniąc palcami najwidoczniej spuchniętej ręki o twardą skałkę obok mnie. Spróbowałam poruszyć się, żeby rozejrzeć się po ulicy. Ciało całkowicie odmówiło posłuszeństwa, posyłając mnie z powrotem na twardą ziemię. Poruszałam gałkami oczu na różne strony, lecz to nie wystarczyło - w dalszym ciągu moja orientacja w tym terenie leżała jak długa, podobnie jak ja.
        W głowie rozbrzmiewała mi jedna z usłyszanych niedawno piosenek. Pomijając wszelkie różnice, zabawnym elementem było to, że niektóre zdania idealnie odwzorowywały moją aktualną sytuację. Podczas wersu "Obróciłem się na brzuch, przyglądając sklepieniu niebieskiemu, gdzie gwiazda odbywa swoją podróż" wpadłam na pomysł, jakim było nic innego jak przewrót na brzuch. Nieudane próby uprzedziły sukces, to jest znaczną zmianę położenia. Uśmiechnęłam się pod nosem na widok czającego się nieopodal czworonożnego. Mała kulka dreptała od krzaka do krzaka, co chwilę przyglądając mi się ciekawsko. Kiedy wykonałam pierwszy ruch, małe łapki poniosły szczeniaka w moją stronę. Dotknął mnie łepkiem, a ja przygładziłam gładką sierść pieska. Po chwili w okolicy rozległ się okrzyk przypominający pisk zdenerwowanego szczenięcia, "HAMILTON, DO NOGI!". Bez problemu domyśliłam się, że chodzi o niego i, że pewnie uciekł właścicielom. Pognałam białego w stronę, z której dochodził odgłos, a sama zmusiłam do wstania. Byłam pewna, że widok leżącej na środku lasu dziewczyny był idiotycznym widokiem. Mój wzrok utkwił w pewnym punkcie niedaleko, mianowicie była nim na pozór nieduża chatka, a jej dach pokryty deskami zdominowany był przez porastający mech. Spore, widoczne drzwi, a właściwie ich metalowe elementy pobłyskiwały w letnim słońcu. Była okropnie zaniedbana, zewsząd otaczały ją ciemnozielone krzaczyska sięgające wspomnianego dachu. Z trudem podeszłam bliżej, nie odpuszczając sobie oglądania za siebie, dla wszelkiego bezpieczeństwa i utwierdzenia się w przekonaniu, że poza tamtą grupką ludzi jestem tutaj całkowicie sama. Odgarnęłam gałąź, która przeszkadzała w wejściu na schodki. Noga wylądowała na pierwszym stopniu, po czym niepewnie stąpnęłam na drugi, i tak do trzeciego, jaki był już balkonem. Ostrożnie uchyliłam drzwi, spróchniałe w dolnej części. Parter nie prezentował się świetnie, zresztą, co się dziwić - to opuszczony domek w nieznanym mi fragmencie lasu. Przejechałam ręką po blacie w pseudo-kuchni. Wszędzie osiadł kurz. Czułam się naprawdę dziwnie. Sofa stojąca w rogu pomieszczenia przyciągała uwagę od kiedy tylko znalazłam się tutaj. Spróbowałam na niej usiąść.
        Gdy sprawdziłam cały parter, a przynajmniej tak mi się wydawało, skierowałam swój wzrok ku górze, biegnąc nim po schodkach. Już od pierwszego stąpnięcia stopnie trzeszczały, jakby miały za sobą co najmniej stulecie. Na domiar złego, w życiu nie widziałam tak stromych schodów, za wyłączeniem tych z zamku niedaleko, myślałam, że spadnę, a miałam siedem lat i wrażliwe nogi. Każdy krok był pewniejszy, sunęłam dłonią po drewnianej poręczy, spoglądając przy tym w górę, na konstrukcję, która utrzymywała dach domku. Byłam już przy końcu, gdy nogi ni stąd, ni zowąd, poplątały mi się, a ja runęłam, pierw zjeżdżałam po schodach, obijając głową o każdy z nich, aby następnie wylądować na brudnej podłodze. Ból promieniował po całym ciele, przeszywał od czubka głowy po palce stóp. Złapałam się się za głowę, po czym dokładnie wymasowałam najbardziej obolałe miejsce na niej. Syknęłam sama do siebie, nieprzerwanie wierząc w to, że nic poważnego mi się nie stało. Kompletnie nie spodziewałam się tego, że ktokolwiek mógłby tu mieszkać.
        Wtem usłyszałam ciężkie kroki. Ktoś chodził po piętrze wyżej.
        — Kto tutaj jest? — Męski głos wybudził mnie z lekkiego transu, zalał mnie chwilowy strach. — Kto, tutaj, jest?
        Próbowałam milczeć.
        Charlie, wstań, proszę cię, wstań. Wstań i uciekaj. Zanim tu zejdzie. Charlie, on tu idzie. Charlie. Charlie. Co się z tobą do cholery dzieje, Charlie? W kółko to samo, Charlie. Zresztą, jak jest jakimś cholernym mordercą, nic złego się nie stanie, jak cię zamorduje, Charlie. Matka i tak cię nie kocha, Charlie. Gdzie ty w ogóle jesteś, CHARLIE? Trafiłaś na sam skraj lasu, gdzie znalazłaś pieprzonego Hamiltona, który okazał się szczeniakiem jakiejś pary, potem poszłaś do domku, którego nawet nie znałaś, a na samym końcu staniesz przed obliczem zapewne starego faceta, który ten domek zamieszkuje!
        Uniosłam głowę. Padał na mnie cień brodatego mężczyzny w zimowej czapce i krótkich spodniach. Nie wyglądał na zaniedbanego pijaczynę, lecz nie mogę osądzać z góry. W ręce trzymał metalową patelnię, wyglądała na starą, co nieco mnie rozbawiło.
        — Dzieciak —skwitował moją obecność. — A więc dzieciaku, przerwał... aś moją drzemkę. I weszłaś do mojego domu.
        Otworzyłam usta, ale po chwili zamknęłam je z powrotem.
        — Mimo tego nie wyrzucę cię ani nie przepędzę jak szatana, bo chociaż nie lubię dzieci, mam serce — kontynuował. — Uprzedzam z góry, nie jestem pedofilem i mnie nie kręcisz. — Tym razem przeleciał mnie wzrokiem. — Co tu robisz?
        Znowu się zawahałam.
        — Eeem... em... bo... — Zresztą, co mam mu powiedzieć, nie wiem. — Nie wiem. Jakoś tak... wyszło.
        — Gdzie mieszkasz?
        — Zdecydowanie daleko.
        — Definitywnie?
        — Ewidentnie, bezsprzecznie, niepodważalnie i niezbicie.
        Skinął głową. Wydawał się całkiem miły. Albo to była tylko maska.
        — Wszystko dobrze? — zagadnął.
        — Pewnie. Pytasz laski, która przed chwilą stoczyła się z twoich s t r o m y c h schodów, trafiła na zimną podłogę i w środku klęła na siebie. Tak, dobrze. Świetnie. Jeszcze trudno mi wstać.
        Wtem podał mi rękę. Że co? Na dodatek pokiwał, żebym podała mu swoją. Nie wyczułam w jego zamiarze nic złego, ba, pomógł mi wstać.
        — A z czystej ciekawości, imię, nazwisko, wiek?
        Nadal niepewna, odpowiedziałam:
        — Nieznajomym nie podaje się takich informacji.
        Wyraźnie zdziwiony odsunął krzesło, gestem dłoni kazał mi usiąść, gdy sam powędrował do lodówki i wyjął z niej jakąś wędlinę. Chlebak bogaty w trzy kromki chleba natychmiast opustoszał. Na stoliku znalazły się trzy kanapki.
        — Śmiało, nie ma tu żadnej trucizny — zapewnił. — Zdradź imię, przejdźmy na "ty", a nie "pan" i "pani".
        Powiedzieć, czy może zachować tę informację dla siebie? Mężczyzna mógł okazać się nieprzyjemny, a co za tym idzie, byłabym w niebezpieczeństwie. Z drugiej strony mógł okazać się całkiem miłym gościem, a okłamanie go w tej kwestii równałoby się z wyrzutami sumienia, tak jak z podawaniem fałszywego wieku na Omegle, gdy poznasz fajnego chłopaka.
        — Charlie Graham, lat niemalże równo 15 — powiedziałam na jednym tchu. — Nie spodziewałeś się, panie...
        — Panie Benjamin, ale obejdzie się bez "panie", Charlie.
        Zadziwiający był pozbawiony jakichkolwiek emocji wyraz twarzy, nie dostrzegałam w niej niczego, poza delikatnymi zmarszczkami, które zapewnił mu wiek. Nieduże oczy i zielone tęczówki, wpatrujące się we mnie bystro. Uwagę przykuwał niemały nos i wąskie, jasnoczerwone usta. Położył czapkę na podłodze. Obstawiam, że broda była najbardziej charakterystycznym elementem, niesforne, rude kosmyki ułożone były w każdą możliwą stronę, niektóre zwisały na czoło, zaś niektóre pałętały się w okolicach ucha, powstrzymując inne od "ucieczki". Myślę, że mógł być dobrze zbudowany, co widać po zarysie, nawet, jeśli ma ubrania. Miał zdecydowanie jasną karnację, co pasowało do odcieniu koloru włosów i oczu. Na oko mógł mieć około trzydziestu pięciu lat, góra czterdziestu. Mierzył starannie moje kolorowe włosy, przyglądał twarzy, z pewnością analizował, jak to robiłam ja.
        — Benjaminie...? — Odwróciłam głowę w stronę okna. — Dlaczego tu... mieszkasz?
        Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że to pytanie nie było do końca na miejscu. Nie dość, że najwidoczniej obraziłam jego dom, to w dodatku przywołałam z pewnością jakieś wspomnienia i, mimo, że nie znałam ani krzty kawałka jego historii, przeczuwałam, że łączy się z tym coś więcej, niż zwykła historyjka.
        — Jeśli nie chcesz, nie mu...
        — Byłem dzieciakiem. Osiem, może dziewięć lat, bez różnicy. Miałem rodzinę, wiesz, matka, ojciec, siedmiorga dzieciaków. No i oczywiście ja. Najstarszy, dla rodziców najmądrzejszy, rzecz w tym, że najmądrzejszy w chwilach "Jesteś starszy, mądrzejszy, ustąp siostrze". Nie ukrywam, że ze mną nie było najlepiej, czułem się źle, bo jak na dziecko, wiele rozumiałem. Byłoby idealnie, gdyby matka nie popadła w skrajny alkoholizm, a ojciec po tym wyniósł bez jakiegokolwiek poinformowania najbliższych. Wtedy zaczęły się codzienne szopki, codziennie pijana sprowadzała "kolegów", kiedy ósemka dzieci wyczekiwała końca długiej imprezy. I nie da się uniknąć tego, że cała chat.. dom był zaniedbany. Widzisz, co wyszło. Potem rodzeństwo się powyprowadzało, a ja jedyny pozostałem na starych śmieciach. Matka zmarła szybko, rak. Nie to, że mnie to nie obchodziło, po prostu jakoś... nie czułem z nią silnej więzi. A teraz dom jest w takim stanie, w jakim jest. Mi tu wygodnie, nawet jeśli wspomnienia wracają.
        Och, boże.
        Ja naprawdę mu współczuję, całym sercem mu współczuję. Odejście ojca nie należy do najprostszych do przetrawienia rzeczy w życiu, sama coś o tym wiem. Osobiście już się z tym pogodziłam.
        — Mnie również opuścił ojciec. Byłam w podobnym wieku, co ty, gdy zaczynałeś historię. Zdążyłam się z tym pogodzić — przywołałam myśli na głos. — Matka trzyma mnie krótko, cudem tu jestem. Pewnie się... martwi. Ale wiesz, to nie troska.
        Jeszcze chwilę tak siedzieliśmy, póki nie zrobiło się ciemno. Wyjrzałam zza okno, zniszczona zasłonka ledwie trzymała się na żabkach. Chciałam zapytać, co teraz i gdzie mam pójść. Uprzedził mnie.
        — Z tego co widzę to się ściemnia — zauważył. — Co zamierzasz zrobić?
        Tego pytania obawiałam się najbardziej.
        — Poradzę sobie —skłamałam. — Przyjemnie się rozmawiało, masz karteczkę? Podam ci mój numer telefonu, Benjaminie.
        Spoglądał na mnie podejrzliwym wzrokiem, kiedy wychodziłam przez spróchniałe drzwi, próbując zatrzasnąć je za sobą, jako, że jestem taką buntowniczką.
        Na dworze czekała na mnie niemiła niespodzianka - słońce kompletnie zaszło za horyzont, pozostawiając mnie na pastwę srebrzystobiałego księżyca, ten rzucał na mnie jasne światło, a gwiazdy towarzyszące mu dodawały uroku tej nocy. Sytuacja nie podobała mi się w żadnym stopniu. Samotna Charlie w nieznanym lesie nie wróżyło nic dobrego, tym bardziej nocą, kiedy po ciemnym terenie krążyć może każdy. Najgorsze było to, że nawigacja w telefonie nie działała, więc i nie miałam jak trafić do domu. Nieistniejący instynkt kazał iść przed siebie, a później w prawo, tylko które prawo, gdy wszystko jest identyczne, bez wyjątków?
*
        Kompletnie zażenowana tym wszystkim... wróciłam do domku Bennego. To było naprawdę trudne, lecz ku mojemu zadowoleniu, po dłuższym czasie dotarłam. Stanęłam na wycieraczce pod drzwiami, zapukałam w nie mocno. Po chwili moim oczom ukazał się prawie dwumetrowy Benny, mający na sobie kolejną fikuśną piżamkę z kolekcji "kigurumi małpy z bananem", wyglądał jak ostatni idiota.
        — Niech zgadnę, czyżbyś prawie się zgubiła?
        Grymas, jaki wpełzł na moją twarz zaraz po wypowiedzeniu tego pytania mówił wszystko - mała Charlie zgubiła się w dużym lesie, a ty stary knocie zacznij się z niej spać.
        — Benjamin, mogę dzisiaj tutaj spać? — zapytałam.
        Woho, to wymagało ode mnie wiele wysiłku. Wyobraźcie sobie, spędzić noc sam na sam z o wiele starszym facetem, którego poznałam kilka godzin temu.
C.D.N.

Słów 2041, bez myślników.
+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz