23 cze 2018

Od Nivana CD. Lucii

Skrzywiłem się, widząc na ekranie przeciągnięte przez dobre kilka linijek tekstu, kodu, cokolwiek, „h”. Czyli oczywiście, udaje mi się jednak raz na jakiś czas przysypiać i jak zwykle w momentach nieco ważniejszych, niż przeciętnie to bywa. Westchnąłem dość głośno i przetarłem dłonią włosy, dalej gdzieś w połowie nie będąc zbyt przytomnym, dopiero co obudziłem się z dwugodzinnego snu, który nadszedł niespodziewanie, dziko, bez żadnej zapowiedzi, nawet ziewnięcia.
A po przespaniu się, czułem się trzy razy bardziej zmęczony, ledwo zipałem, oczy dalej mi się kleiły, a wszechświat powoli wirował, doprowadzając mnie do niezłej schizy, zaplątania myśli i wielkiego „co?” wypisanego comic sansem na obudowie twardego dysku.
Cappucino nie pomogło, wzięcie chłodnego prysznica raczej średnio wyszło w całym zestawieniu, a mi zostało tylko kląć pod nosem i liczyć na to, że dojdę do względnego stanu używalności, przynajmniej pod koniec dnia, a było już koło czternastej, co tym bardziej mnie zdziwiło.
Bo zasnąć to cud.
Ale że zasnąć w środku dnia?
Ogarnięcie się, przeczesanie palcami włosów, poprawienie brody, wyczyszczenie okularów, codzienna rutyna trwająca od dobrych kilku miesięcy, może lat, sam zaczynałem gubić rachubę, sam przestawałem już wiedzieć, gdzie jestem i co się tak właściwie ze mną dzieje. Działo. Miało dziać.
I tak oto, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Po prostu się wypaliłem, wyżułem, wyplułem, wymiętosiłem i po całym tym ośmioletnim katowaniu się w sytuacji, której szczerze nienawidziłem, bo miałem szansę na coś więcej, niż przelotne znajomości, nadawałem się tylko i wyłącznie na śmietnik, bo nawet za bardzo się tego wszystkiego nie dało wrzucić do recyklingu.
Przynajmniej w wieku dwudziestu lat nie zaszedłem w ciąże po niesłychanej wpadce, nie musiałem użerać się z małym gówniarzem o niewyparzonym pysku i chętce do pakowania się w największe możliwe kłopoty.
Dalej dziwiłem się matce, że nie dokonała wtedy aborcji, gdybym był na jej miejscu, chyba nie odważyłbym się poświęcić najlepszych lat życia na dziecko. Oczywiście, posiadanie potomka w tym wieku nie znaczy, że trzeba rezygnować z tego, co miało się dotychczas, ale powiedzmy sobie szczerze, jednak trudniej jest dojść do czegokolwiek w takiej sytuacji.
Ale dała radę? Dała.
I kolejny raz w uszach zadźwięczały mi pamiętne słowa, że, Oakley, ty jednak zdecydowanie za dużo myślisz.
Może rzeczywiście czasem lepiej byłoby po prostu o niektórych rzeczach zapomnieć, nie przejmować się i ruszyć w nieznane, z uśmiechem na twarzy, dużą ilością powietrza w płucach i trzeźwą myślą o tym, że będzie dobrze, że przecież musi być dobrze.
A trzeba było wyjść, bo przecież fajki i coś na wieczór do popicia samo się nie kupi.

I oczywiście, co? I oczywiście, musiało lunąć, bo jakże by inaczej. Lało jak z cebra, deszczu końca nie było widać, a wszystko zrobiło się szare, ponure i syfiaste. Woda mocząca buty, płaszcze, włosy, policzki i co najgorsze, okulary.
Przystanąłem pod daszkiem przy jakimś pierwszym, lepszym barze, licząc na to, że cała ta plucha szybko przeminie, akompaniament łupiących o chodnik kropli, jakoś dzisiaj nieszczególne przypadał mi do gustu. O wiele chętniej posłuchałbym rosnących roślin, czy czegoś tam.
— Ma pan może chusteczkę? — Doszedł mnie w pewnym momencie dźwięczny, dziewczęcy i względnie dziecięcy głos, gdzieś z poziomu niżej. Dotarłem tam wzrokiem, żeby dostrzec niebieskooką szatynkę.
Och losie, niebieskookie szatynki, chyba to będzie już trauma na całe życie.
Nawet jeśli to było nieznajome dziecko, gdzieś tak na oko piętnasto-, no, szesnastoletnie.
Dziecko.
Młodzież, panie, nastolatek.
A dopiero co sam się w tym wieku gniewałeś, jak ci mówili per „Smarku”.
I zanim zdążyłem sięgnąć do tylnej kieszeni, żeby sprawdzić, czy a nuż się tam skrawek papieru nie zawieruszył, dziewczyna kichnęła, centralnie na mnie.
Kichająca, smarcząca, może chorowita. Przypomina ci to kogoś?
— Przepraszam! — rzuciła nerwowo, z miną mówiącą ewidentnie, że prosi o przebaczenie. Zaśmiałem się cicho.
— Na zdrowie — odparłem, nie zwracając uwagi na poprzednie słowa nastolatki. — I niestety, ale nie mam.
Cisza, długa, no, nie do końca cisza, przerywana tylko dźwiękiem spadających kropel.
I dziewczyna z chwili na chwilę wyglądała coraz mniej ciekawie.
— Zimno jest i wilgotno. Nie rozchorujesz się? — Och, oczywiście, tryb Matki Teresy z Katapulty się załączył, nie ma co. — Nie chcesz wstąpić do środka, żeby ci coś rozgrzewającego kupić? — dopytałem, marszcząc nieco brwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz