20 cze 2018

Od Nivana CD. Davetha

Jednego byłem pewien.
Im starszy byłem, tym fikuśniej się odstawiałem.
Bo przecież za gówniarza byłem zwykłym normikiem, takim przeciętnym, niezbyt szczególnym, ubierającym się w szarą bluzę, czarne spodnie, tenisówki, a jedyne, co ratowało mój wizerunek jakimś kolorem, były włosiska, intensywna, granatowa grzywa, która w szkole była raczej moim znakiem rozpoznawczym, obiektem kpin i westchnięć, czymś, dzięki czemu jeszcze bardziej przypominałem ludziom o swoim istnieniu.
Byłem smerfem, który najadł się ciasta jagodowego, dlatego miał takie kudły, według oczywiście, opowieści dziwnej treści jednego z znajomych, który chciał rzekomo przekazać jakieś nadzwyczaj istotne wartości dzieciakom, które napotkaliśmy kiedyś, gdzieś, na jakiejś wsi.
To były dobre dni, miłe dni, przyjemne, pełne beztroski, nawet jeśli stres czaił się gdzieś z tyłu głowy, a spojrzenia raz na jakiś czas traciły na radości i sile.
Wtedy liczyły się tylko te parszywe, blond włosiska, a raczej świadomość, że są blisko i raczej, póki co nie miały zamiaru mnie zostawiać, nie mogły mnie zostawiać, chyba że odwaliłbym już jakiegoś zdebilniałego majstersztyku, wykrzykując jakieś niestworzone historyje.
Wtedy wystarczyło być tym ładnym, trzymającym się z popularnymi i znanym z szaleńczego, pełnego wigoru ducha, który pragnął podbić świat, zagarnąć sobie całą dostępną przestrzeń i podporządkować wszystko, co tylko było.
Pełen buty, pewności siebie i mentalnej siły, która to była jednak tylko zmyłką.
„Wystarczy, że oddychasz, Oakley”.
Wystarczyło, żebym zajmował każdy centymetr sześcienny pomieszczenia, żeby mnie pokochano, znienawidzono, polubiono, podchodzono z nieciekawym nastawieniem.
A potem się przejadło, jak cały tamtejszy imidż, który powoli się ze mnie wyplewiał.
I tak skończyłem, zamieniając soczewki na okulary, wracając do czerni, zakładając koszule we wzory, niczym ten pierdolnięty nauczyciel od sztuk pięknych, podwijając nogawki spodni i eksponując te cudne skarpetki z Happy Sock w ananasy i naprawdę, zaczynałem wyglądać jak ten pierdolnięty nauczyciel od sztuk pięknych, a obiecałem sobie, że nigdy do tego nie dojdzie.
Naprawdę zaczynam się starzeć.
A prawdziwą oznaką starości jest to, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat mówię, że zaczynam się starzeć, jak to nawet trzydzieści nie jest, a ja dramatyzuję, jakbym miał zaraz umrzeć [co w sumie dalej jest względnie prawdopodobne].
Przynajmniej tyle dobrego, że może trochę doświadczenia zgarnąłem i dalej potrafiłem się targować, dlatego firmowy uśmiech numer trzydzieści cztery poskutkował dostaniem rabatu na kolejny już kabel HDMI, bo poprzedni zdążył mi się połamać w drobny mak i być absolutnie niezdatnym do użytku w jakimkolwiek celu. Nawet powiesić się na tym nie było jak.
Nie no, naprawdę, humor się mnie trzyma ostatnimi czasy, nie ma co.
Sklep jak sklep, nie licząc gówniarza, który podniósł mi ciśnienie, najwyraźniej znajdując niezwykle zabawną rzecz w moich skarpetkach. Śmiej się, śmiej, pogadamy za dziesięć lat, jak też spadniesz na ten etap i zaczniesz się zastanawiać, gdzie ja, kurwa, popełniłem błąd, że kończę jako stary grzyb z figą z makiem na koncie, kawalerką, w której się nie mieścisz i sąsiadami, którzy kochają zakłócać ciszę nocną na wszystkie możliwe sposoby i studenci naprawdę są fajni tylko wtedy, gdy sam nim jesteś, potem rzeczywiście patrzysz na nich jak na zło konieczne, gotowe wyciągnąć swoją maczetę zrobioną ze złamanego gwoździa i taśmy izolacyjnej [o ile ich na nią stać] tylko po to, żeby dostać darmową próbkę sera w Tesco.
No naprawdę, żyć, nie umierać.

Jestem poważnym panem informatykiem, mam pracę, poświęcam się jej, tak, tak, mruczałem ludziom, pijąc słabą lurę, która była obrzydliwa, ale byłem zbyt leniwy, żeby pójść i zrobić sobie kolejną.
Każdy dobrze wiedział, że robienie stron, klikanie, kopiowanie i zapewnianie innych absolutnych pierdół było obrzydliwie nudne, więc nikt się nie dziwił, gdy trzecią godzinę zagrywałem się w pieprzonego pasjansa, okazjonalnie przeglądając ploteczki na Pudelku i śmiejąc się z debilizmu ludzi z komentarzy na Onecie.
Piękne czasy, naprawdę.
A potem wszystko się pieprzy, bo postanawiają ci zadzwonić i zawrócić dupę jakąś kolejną sprawą. Mało istotną sprawą, oczywiście.
Znowu pani Marysi komputer nie działa, czy może nie może włączyć poczty?
— Halo? — mruknąłem, oglądając swoje paznokcie.
— Potrzebuję pana pomocy. I pełnej dyskrecji — odpowiedział głos po drugiej stronie, wibrujący, ciekawy, intrygujący głos, który zapowiadał tylko coś dobrego.
— W czym mogę służyć? — spytałem, a na mojej buźce zamajaczył lisi uśmiech, chociaż rozmówca nie mógł tego dostrzec.
Powiedział, co i jak, dlaczego, gdzie, co mam zrobić.
I rzeczywiście, było intrygująco, ale jednocześnie, coś z tyłu głowy mruczało, żeby jednak uważać, czy coś, bo już kiedyś zdążyłem się nadziać.
I to echo tej całej przeszłości zajebiście głośno wybrzmiewało.
— Proponuję się spotkać, co pan na to? — spytałem, kładąc stopę na krawędzi biurka i odchylając się od niego leniwie, bujając na krześle i prawdopodobnie potem prawie rozwalając sobie głowę. — Coś ustronnego, może bez podsłuchów.
Naprawdę, dzisiaj wszystko miało uszy, a ja chyba miałem dość całego tego późniejszego odkręcania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz