31 lip 2020

Od Josephine C.D Vincent

Zapewne każdego z nas kiedykolwiek dotknęło te dziwne uczucie, przy którym ledwo powstrzymujesz się od urzeczywistnienia najróżniejszych, nie do końca miłych i przyjaznych czynów wobec irytującego osobnika. Zaciskasz wtedy mocno pięści, zagryzasz policzek od środka, byleby ogarnąć buzujące wewnątrz emocje. O ile zwykle to nie skutkowało w pozytywny sposób, dając mi wątpliwie przyzwolenie na obrażenie kogoś, tak dzisiaj do głosu doszła moja wyjątkowo zmęczona życiem natura, która mnie pohamowała. Zbyłam bez komentarza słowa Vincenta — jedynie wywróciłam oczami i odpięłam rower od barierki. Stwierdziłam, że nie będę takim chujem i nie wsiądę na swoją damkę, żeby Vin za mną biegał jak kundel, dlatego zaczęłam ją tylko powolutku prowadzić w stronę wyjazdu ze szkoły.

— Jeszcze jedno — ciągnęłam, trzymając kierownicę. — Kiedy moja mama spyta, czy zaczęliśmy się przyjaźnić, po prostu to zignoruj, jasne? Poproś o deser, przerwij jej, powiedz, że masz sraczkę. Wiem, jak bardzo ciekawi ją ten temat, dlatego nie pozwolę, by go drążyła.
— Sraczka nie jest moim ulubionym tematem również, więc powiem jej o, hm, może sztuce, pewnie ją to zainteresuje.
Prychnęłam cicho.
— Kiedy już zniknę z obiadu, będziesz mógł sobie rozprawiać z nią o sztuce tyle, ile ci się wymarzy, bo nie będzie mnie przy tym — skwitowałam.
— Znikniesz? — powtórzył przejętym tonem, wydymając usta i patrząc na mnie smutnym spojrzeniem. Uniosłam jedynie brew, przypominając sobie, że przecież Vincent nie ma pojęcia o tym, że jego kumpel kolejny raz namówił mnie na spotkanie, jeszcze, cytując, „w inne miejsce”.
Straciłam nieco rezon, wpatrzona w skopaną ziemię będącą częścią sporej drogi polnej, jaką podążaliśmy. Oboje mieszkaliśmy na obrzeżach, w dodatku w bardziej zakrytych przez świat miejscach, dlatego takie drogi, nieraz pełne błota, to całkowita norma.
— Nic wielkiego — rzuciłam. — Wychodzę z Timo, inaczej nie da mi spokoju. — Dlaczego zaczynam się tłumaczyć?
— Wychodzisz z c z y m?
— Z twoim kumplem-przyssawką. Na pewno kojarzysz — odparłam sarkastycznie. Reakcja Vina kazała mi myśleć, że raczej nie jest z tego powodu zbyt zadowolony, a już na pewno nie życzy nam domu z ogródkiem i czwórką latających dookoła gówniaków.
— Ale po co? Znowu? Z nim? — drążył.
Ominęłam przeszkodę, jaką była niewielka kłoda, i ruchem głowy odrzuciłam burzę włosów do tyłu, gdyż wchodziła mi w oczy i je drażniła niemal gorzej niż to robił widok Vince'a. Jakaś część mnie zechciała rozdrapywać temat na setki małych elementów, ale wtedy do rozsądku doszedł bardzo znaczący szczegół. Nie byłam mu winna żadnej informacji.
— Od kiedy stało się to twoim interesem? Przypominam ci, że zacząłeś swoje bogate życie towarzyskie jakiś czas temu, więc nie miej pretensji, że robię to samo.
— Timothy to dupek. — Zmarszczył brwi, wyrzucając głowę do tyłu. — Nie mów, że nie ostrzegałem.
— Nie potrzebuję twoich ostrzeżeń, kołku.

Moja mama była wręcz z a c h w y c o n a obecnością Vincenta, dokładnie tak, jakby wcale się go nie spodziewała. Co z tego, że zdaje się, iż przygotowania na ten szczególny obiad mogły trwać od samego rana, od momentu, w którym Vincent wyraził zgodę. Znałam moją mamę i byłam pewna podejrzeń, że w tej otoczce uprzejmości i serdeczności kryła się jej cicha sugestia. Prędzej jednak dam się wrzucić pod walec drogowy niż ponownie zaangażować w tą całą znajomość, a nieomylna intuicja podsuwała mi, że właśnie taki cel ma mieć ten obiad.
Lotta kręciła się wokół stołu, uzupełniając głębokie talerze dokładnie odmierzoną porcją zupy caloryjskiej z warzywami i ciecierzycą. Czułam ten zapach doskonale — mama zawsze przyrządzała ją w wyjątkowych sytuacjach. Jeszcze jedna, mała dygresja. W domu nie jadło się żadnych wegetariańskich dupereli, a ta zupa nią była, tak samo jak duszące się na patelni kotlety curry z jaglanki.
— Nie wiem, jak wy, ale mi tutaj brakuje porządnie krwistego steka — rzuciłam, na co mama z Lottą obrzuciły mnie jednoznacznym, nakazującym mi się zamknąć spojrzeniem. Przyzwyczaiłam się do takich reakcji, dlatego mój uśmiech od ucha do ucha, niekoniecznie szczery, był dowodem mojej złośliwości. To mogło być to jedno upadające domino ruszające za sobą salwę kolejnych złych uczynków i słów. Jednak póki nic jeszcze się nie wydarzyło, postanowiłam być grzeczna.
— Dzisiaj nie będzie steka, kochanie — odparła mama.
Przynajmniej niedługo czeka mnie prawdopodobny kebab z Timothym.
Wybiorę podwójne mięso.
— Jo, zachowuj się jak cywilizowany człowiek, a nie małpa. — Lotta nie pierdoliła się w tańcu, potrafiła ochrzanić mnie z miejsca, bez względu na to, czy na obiedzie byłby Vincent, czy prezydent.
— Małpy nie potrafią mówić — zauważyłam.
— W takim razie dlaczego dalej klepiesz jadaczką? — odgryzła się. W reakcji zmrużyłam oczy, zasłaniając sobie widoczność wachlarzem rzęs.
— Mamo, czy na drugie danie będzie coś, co przynajmniej chodziło, zanim je ugotowałaś? Szkoda mi tych biednych warzyw. — Wbiłam kolejną szpilkę. Zebrałam jednak odrobinę zupy na łyżkę, wypiłam, i, jak się okazało, nie była taka zła.
— Dzisiaj zmieniamy menu. — Mama uśmiechnęła się do lekko zmieszanego Vincenta, chociaż nie miałam pewności, czy faktycznie taki był, skoro przynajmniej pół życia znał moje typowe zagrywki i zachowania mojej rodziny. — Dobrze, Vincent, podobno wprowadziłeś Josie w świat sztuki. Wprawdzie sztuka zawsze była jej bliska, jednak nie odważyła się zrobić czegoś takiego z własnych chęci. Masz na nią naprawdę dobry wpływ — pociągnęła, uśmiechnięta od ucha do ucha.
Prawie zakrztusiłam się zupą.
Mama nie miała pojęcia, że mój udział w kółku teatralnym wcale nie jest dobrowolny. Rzuciłam Vincentowi dyskretne, ale bardzo wymowne spojrzenie, w którym zawarłam całą panikę, jaką tylko byłam w stanie ukryć.
— Cieszę się, że podziela pani jej zachwyt nad teatrem. Tak właściwie... — zerknął na mnie z iskierką w oczach — ...Josie dołączyła do nas również z własnej inicjatywy, co trochę nas zdziwiło. Zachęta z naszej strony rzecz jasna zmotywowała ją do częstszego spotykania się na scenie, ale to nie jest wyłącznie moja zasługa. — Posłał mojej mamie uśmiech, a później przeniósł spojrzenie na mnie, gdzie jego wyraz twarzy zgasł do grymasu.
— Nie bądź taki skromny, kochanie. Dobrze znam moją córkę, wiem, że sama nie chciałaby się w nic zaangażować. Chociaż raz przyjmij pochwałę — odparła mama. Gdyby nie dzieliła ich długość stołu, pewnie stłamsiłaby jego policzek, tak że zrobiłby się cały siny.
Od kiedy pamiętam mama wybielała Vincenta. Właściwie kto by do nas nie przyszedł, zawsze chowała mnie w czyimś stanowczym cieniu, uważając, bym nie palnęła czegoś głupiego i nie zepsuła wszystkiego. Jednak nie zdążyłam dobrze się odezwać, a już słyszałam, że moja córka jest taka, sraka czy owaka. Dobrze, nie powiedziała tego wprost, nie chciała też zapewne źle, ale chcąc nie chcąc, podcinała mi skrzydła i zabierała poczucie, że cokolwiek potrafię, napełniając mnie przeświadczeniem, że jestem od każdego gorsza i trzeba się mnie wstydzić.
— Właśnie, kto jak kto, ale Josie to nasz największy rodzinny leń. Rozumiem, że chcesz być miły, Vin — ciągnęła Lotta.
Właściwie nie uczestniczyłam w przynajmniej połowie obiadu, jedynie przysłuchując się wymianom zdań.
— Jak ci się żyje? — spytała mama, przełknąwszy łyk zupy. — Spotykasz się jeszcze ze swoim tatą?
Ja natomiast dziobałam zupę łyżką, raz po raz natrafiając na pływające w niej warzywa.
— Zdarzy się, że do mnie zadzwoni, ale staram się nie wchodzić mu na głowę, wie pani, ma swoją rodzinę. A żyje mi się całkiem dobrze, raczej nie narzekam — przyznaje, diametralnie zmieniając wyraz twarzy.
Odłożyłam łyżkę na bok, tracąc apetyt.
— Ma swoją rodzinę? — parsknęłam, nie bacząc na fakt, że nie powinno mnie to obchodzić. — Ty też jesteś jego rodziną, jakbyś zapomniał. Czy tego chcesz czy nie. Masz prawo wchodzić mu na głowę, a już na pewno na twoim miejscu bym to robiła, byleby być jak najdalej od tych wrednych bździągw.
— Josephine! — wrzasnęła mama, zanim Vincent zdołał choćby otworzyć usta. — Jak śmiesz tak wtrącać się w jego prywatne sprawy? Jak już otwierasz buzię, staraj się mówić coś mądrego, oczywiście na swoje możliwości. Powinnaś brać przykład z Vincenta, jest zawsze miły i kulturalny. — Spojrzała na chłopaka. Oczywiście, że w jej oczach to ideał. — Skarbie, przepraszam cię za nią. Ostatnio widziałam twoją mamę w...
— Ja się wtrącam? — Na mojej twarzy pojawił się grymas. — To ty ciągle wypytujesz go o wszystko, jakby twoje życie ci nie wystarczało.
— Sprawdzę, jak mają się kotlety sojowe. O, zrobię jeszcze lemoniadę. — Charlotte odeszła od stołu z żenującym uśmiechem.
— Choć raz mogłabyś nie przynosić wstydu, Jo.
Głos mamy był jak prawdziwy ciężar. Gula stanęła mi na samym środku gardła, a przepchać ją mogłam dopiero następującymi słowami:
— No to mam lepszy pomysł. Wyjdę już. I tak nie miałam gościć tu zbyt długo. — Rzuciłam mamie wyjątkowo złośliwy uśmiech, kiedy wstawałam z krzesła, chwytając za pasek od torby zawieszony na krześle.
— Nigdzie nie idziesz, moja panno. Siadaj i przynajmniej skończ obiad, zanim pójdziesz grać.
— Nie widzę niczego ciekawego w byciu kozłem ofiarnym, dlatego muszę odmówić. Zjem na mieście — wymamrotałam tylko. — Vinc, jeśli sądzisz, że u mnie jest mniejsze wariatkowo niż u ciebie, to nie. Widocznie jeszcze mamy ze sobą coś wspólnego. — Powiodłam w kierunku drzwi, pchana piętrzącym się poirytowaniem.
Nie miałam pojęcia, jakie słowa padły po moim wyjściu, jednak byłam pewna, że nie chciałam ich słyszeć. Wizja wyjścia z Timothy'm w porównaniu do obiadu pierwszy raz w świecie okazała się całkiem przyjemna. Mimo iż miałam wrażenie, że to niezwykle kruche i fałszywe odczucie, to jednak naprawdę miłe, i nie chciałam myśleć o tym aż do zepsucia. Nie było późno. Kiedy opuściłam posesję, telefon pokazywał parę minut po szesnastej, udowadniając mi tym samym lekkie spóźnienie. Aplikacja już nie jeden raz zawibrowała w mojej kieszeni, sygnalizując wiadomość, z której potem wynikło, że Timothy nadal czeka na mnie pod najbliższym przystankiem autobusowym. Uciekanie od obiadu z własną matką, siostrą i tyfusem plamistym było zbyt chamskie nawet jak na mnie, ale plany zostają planami. Ciekawość, co kryło się za słowami Timo, że zabierze mnie w inne miejsce było wiele bardziej interesującym zajęciem niż rozmyślanie nad bardzo znikomym poczuciem winy.

Vincent?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz