24 lip 2020

Od Camerona C.D Brianne (koniec)

Wzrok mam utkwiony w ekranie telewizora, w tej głupiej komedii o parce, która nie potrafi się dogadać i najpewniej sprawiam wrażenie wielce zainteresowanego ich losami – w praktyce moje myśli krążyły wokół widoku obróconego w ruinę mieszkania. Winę za taką kolej rzeczy staram się odsunąć od Brianne; bez względu na to, w jakim stopniu przeszłość Waldorffa przełożyła się na jej dorosłe życie, nikt nie miał prawa działać Bri na przekór tylko z tego względu. Jednocześnie jestem świadomy tego, jak działa niepisane prawo dziedziczenia – jak bankowy dług przechodzi z pokolenia na pokolenie, tak niezamknięte sprawy ciemniejszej strony miasta z rodzica na dziecko i nie wydaje mi się to szczególnie zaskakujące, w końcu na tym opiera się znaczna część filmów gangsterskich, książkowych kryminałów czy… to czas przestać porównywać rzeczywistość do fikcji, Cameron. Jestem tego mistrzem, ale co się dziwić, kiedy za smroda byłem takim piwniczakiem i, z Katy Perry w tle, grałem w gry bite dni.

Atmosfera jest napięta i jestem pewien, że nie ja jedyny odnoszę takie wrażenie. Podejrzewam również, że wyglądam na zdenerwowanego, złego na Brianne i na ten moment, kiedy w głowie mam absolutny mętlik, nie chcę temu zaprzeczać – przyjmuję więc, że sam nie wiem, co czuję i potrzebuję czasu na ułożenie kilku spraw. W nocy wyjdę na spacer. Albo o świcie, istnieje ryzyko, że w nocy mnie uprowadzą i wypatroszą, niczego innego się nie spodziewam. Jedyny głos dziewczyny w gorszych chwilach potrafił przywołać mnie do porządku; sprawiał, że negatywne emocje w dziwny sposób uchodziły, a ja mogłem odetchnąć – tym razem działa jak płachta na byka. Nie chcę rozmawiać. Chcę milczeć albo, jeszcze lepiej, wyjść. Jak Raven, kiedy nie dostaje upatrzonego lizaka albo Isaiah, gdy próbuję wytłumaczyć, że do przedszkola pójdzie od nowego roku, ponieważ na ten moment nie mamy wystarczających funduszy. To najprawdopodobniej cecha dziedziczna albo wspólna dzieci i mężczyzn w obliczu ciężkich, często wymagających ruszenia głową sytuacji. A jak wszyscy doskonale wiemy – mało kto lubi uruchamiać trybiki w głowach.
– Jeśli rozmowa z automatu nie oznacza kłótni, możemy porozmawiać – odpowiadam mrukliwie.
Przenoszą na nią spojrzenie.
– A kiedykolwiek oznaczała? – Unosi brwi w wymownym spojrzeniu.
Właściwie to tak, ale nie będę jej prowokował. Biorę pilot w dłoń i przyciszam telewizor o trzy tony. Dzieci już śpią, no nie?
– Biorąc pod uwagę nastrój między nami i to, co się dzisiaj stało, moooże.
– To twoje słowa.
– Co o tym sądzisz?
– O tym, co mówisz czy o tym, co się stało?
– O tym, co się stało.
– Dzień wcześniej dostałam SMSa, w którym wprost było napisane, że ktoś ma zamiar cię skrzywdzić. Mają podsłuch na moim telefonie, co miałam ci powiedzieć, „słuchaj, uważa,j bo ktoś napisał mi, że chce cię zabić”? Dobrze, że ta akcja skończyła się na mieszkaniu – mówi, zakładając ręce na piersi.
Biorę głęboki oddech i strącam koc ze stóp, czując, jak robi mi się coraz goręcej. Dobrze, że ta akcja skończyła się na mieszkaniu. No tak, zawsze mogli przygotować zamach bombowy albo przeprowadzić atak terrorystyczny na moim ukochanym sklepie z kafelkami, bo dlaczego niby nie.
Z drugiej strony – nie mogę odmówić jej racji. Na dodatek jest cholernie opanowana, kiedy emocje we mnie buzują jak wrąca woda.
– Ta akcja – akcentuję – nie musiała się zdarzyć. Cieszę się, że skończyli na mieszkaniu, ale wiesz, o czym jeszcze myślę? O tym, że jeśli byłyby tam moje dzieci, ci ludzie nie mieliby skrupułów. I to jest najgorsza część tego popieprzonego teatrzyku.
– Och, tak, wybacz, że dzieje się coś, nad czym nie mam kontroli.
– I widzisz?
Ściąga brwi.
– Nie zrzuciłem winy na ciebie, Brianne, już się unosimy. Oboje. Czy naprawdę nie mogę powiedzieć, że przez to, co ściąga na nas przeszłość twojego ojca, boję się nie tyle, co o mnie samego, a moje dzieci? To takie dziwne? Ja napra-...
Opadam na oparcie sofy, układając ramiona wzdłuż tułowia w geście bezsilności. Odchylam delikatnie głowę, wbijam spojrzenie w pomalowany na biało sufit i, w niemocy, wzdycham. Jednocześnie czuję na sobie zmęczony wzrok Brianne.
– Odesłałbym cię spać, gdyby nie to, że sam nie zasnę – mamroczę, mrużąc oczy. – To najgorsze wytłumaczenie na świecie, ale jestem panikarą. Okropną. Boję się, że coś zabierze mi Raven, Isaiah, ciebie. Strasznie dramatyczne, no nie? – Parskam. – Czasami chciałbym wrócić do tego dnia, gdzie poznałem cię na lodowisku – albo nie, trochę później. Kiedy wyjeżdżaliśmy. Wziąłbym dzieciaki i nie wracał już do tego miasta. Zamieszkałbym na jakimś zadupiu, a ty zawsze mogłabyś mnie odwiedzać.

Budzimy się ze wschodem. Jemy śniadanie, udajemy, że wszystko w porządku, żeby finalnie założyć stroje kąpielowe i wybrać się nad jeziorko nieopodal. Pogoda, jak to pogoda, najwspanialsza na świecie nie jest, więc długo w wodzie się nie nabędziemy, ale ani Raven, ani Isaiah nie odpuszczą, dopóki nie zamoczą stóp w istnym lodzie. Na szczęście świeci słońce, a wiatr nie jest tak dokuczliwy, jak zeszłego popołudnia.
Po piętnastej wracam do domku, żeby zrobić nam obiad, zostawiając Brianne z dziećmi, na jej, jak dobitnie podkreśliła, odpowiedzialność. Sam nie wiem, co robię, moje myśli zajmuje wczorajsza sprzeczka – na domiar złego czuję się przygaszony, a mój stan fizyczny woła o pomstę do nieba. Z czegoś, co miało być spaghetti penne, powstaje spaghetti farfalle, ponieważ nie potrafię kupić odpowiedniego makaronu, chociaż podczas zakupów wydawało mi się, że jestem względnie ogarnięty. Moja trzeźwość najwyraźniej kończy się tam, gdzie trzeba zrobić coś, co robią dorośli. Czyli przy okazji kłótni, pracy i kupowania produktów do potraw. Sos pomidorowy, który z taką dokładnością rozlałem po całej długości i szerokości makaronu, ląduje na stole wokół talerza moich dzieciaków, podłodze przy nich i nich samych – wokół ust, na wciśniętych w dekolty koszulek ściereczkach chroniących czyste ubrania i nosie, ponieważ to Raven i Isaiah, którzy nigdy w życiu nie zjedzą posiłku w ciszy i spokoju. Przez cały czas przeżuwania kokardek zerkam na Brianne, nie spuszczając z niej wzroku przez następne sekundy, żeby następnie wbić go w talerz albo, Boże, dwie gąsienice robiące większy bałagan, niż ja kiedykolwiek zdołam posprzątać. Próby wytłumaczenia, że jedzenie jest do jedzenia nie skutkują, więc kulturalnie proszę moją dziewczynę o odprowadzanie gałganów na piętro, aby w zaciszu mogły przemyśleć swoje zachowanie, a ja posprzątać ten chlew.
Wracamy w poniedziałkowe popołudnie, zanim klasa Brianne powinna skończyć lekcje, ale nie wydaje mi się, żeby dziewczyna zamierzała na nie dołączać. Cały nasz powrót uświetnia nieznośna atmosfera milczenia i rzucania półsłówkami na tematy, na które żadne z nas nie chciało się wypowiadać, przede wszystkim z niechęci związanej z rozmową z drugą osobą. Dojedziemy za pół godziny. W porządku, Isaiah płacze. Wiem, słyszę. I? I zaraz przestanie.
Jedziemy samochodem Brianne, więc wjeżdżając w tereny zabudowane wysokimi wieżowcami, kieruję się w stronę jej mieszkania na ulicy, z której dostęp do naszego zdemolowanego mieszkania mamy marny. Myśl o jego stanie przyprawiała mnie o mdłości i zawroty głowy, wywołując chęć przedłużenia pobytu w domku nad jeziorem, jakkolwiek niezręcznie i niesympatycznie by było. Nie wiem, czy Brianne zamierza protestować, ale, będąc szczerym, nie dbam o to, kiedy parkuję w odpowiednim miejscu, wysiadam i bez słowa stawiam jej bagaż przed nią, podając jej uchwyt. Opieram się o szybę samochodu, stoję pięć, może dziesięć centymetrów od dziewczyny i robię wszystko, byle nie odwrócić wzroku. Zaciskam usta, odsuwam od pojazdu, żeby otworzyć drzwi odgradzające dzieciaki od świata zewnętrznego. Wyjmuję z fotelika wpierw Raven, później Isaiah, łapię za pozostałe w bagażniku, poprzewracane torby i, trzaskając nieco piątymi drzwiami, odstawiam torby na ziemię. Z powrotem wsiadam do samochodu, parkuję, wysiadam, blokuję drzwi – maszynowo. Na pożegnanie, jakby zwieńczenie całego tego cyrku, przelotnie obejmuję Brianne ramieniem, oddaję klucz i, z dzieciakami po lewej, odchodzę w kierunku tego podnoszącego się, czerwono-białego kawałka plastiku, którego nazwy, przysięgam, zapomniałem. Nie wywiązuje się między nami żadna rozmowa – na odchodne rzucam tylko głupim tekstem pożegnalnym, dodaję, że dojedziemy metrem, a Brianne, kto by ją wiedział, nawet nie wiem, czy odpowiedziała.
Pewnie czuje to samo, co ja. Chociaż nie, to zbyt śmiałe stwierdzenie. Sam nie wiem, co tak właściwie czuję. Może kobietom prościej nazywać emocje, ja z całą pewnością nie przykładam tak dużej wagi do nazewnictwa. To po prostu… jest. Gdzieś głęboko mnie. Tkwi tam takie zwątpienie, czy aby na pewno wszystko jest w porządku. Wewnętrzny Cameron mówi, że gdyby nie pojawiła się w moim życiu, nic równie złego by się nie zadziało, a on prowadził beztroskie życie szarego obywatela, bez mafii zipiącej mu nad karkiem, a w tym fakcie utwierdza mnie widok domu w opłakanym stanie. Aż śniadanie cofa mi się do gardła, a nogi drętwieją.
Powroty do rzeczywistości okazują się o stokroć cięższe, niż mi się wydawało.

Detoks od Brianne, jakkolwiek okropnie to nie brzmi, wydaje mi się najrozsądniejszym wyjściem. Od naszego wypadu mija już drugi tydzień, a żadne z nas nie kwapi się, żeby zorganizować spotkanie – okazjonalnie smsujemy, ale ilości wymienionych wiadomości można porównać do liczby mebli, które po ataku wyglądają tak, jak przed nim, czyli łóżka dzieciaków, lodówka, schowany w szafie laptop, prysznic i toaleta. Wyrwali nawet kran. Nawet kran.
Chociaż dzieci mają gdzie spać, ja nie. O życie w takim miejscu ciężko, więc z maślanymi oczami zwróciłem się do Jane z prośbą, czy uzyskamy tymczasowy nocleg. Mieszkanie ma odpowiednich rozmiarów, już niejednokrotnie w nim stacjonowaliśmy, więc bez zawahania się przyjęła nas w swoje objęcia, podkreślając przy tym, że wracać będzie późno, ponieważ jak głupia biega od firmy do firmy, poumawiana na najróżniejsze rozmowy kwalifikacyjne. Straciła pracę, mówiłem? Nie? A że i ja ją straciłem, mówiłem? Nie? Dziwne, ale tak, oboje ją straciliśmy – my i kilkudziesięciu innych pracowników sieci tutejszych sklepów z kafelkami, która splajtowała. Pozamykali wszystko jak leci, nie dbając o nasze pensje czy dalszy los. W sumie też bym nie dbał. Ale w obliczu tej słodko-gorzkiej sytuacji straciłem pracę i utrzymuję się wyłącznie z pozostałych na moim koncie pieniędzy, okazjonalnej pomocy dziadka bliźniaków i brzdąkania na ulicy jak bezdomny. Bo tak, przypominam światu, że ja, Cameron, nie jestem kompletnym beztalenciem i potrafię grać na pudle ze strunami, czyli gitarze. Czasami wpada mi z tego jakiś grosz, a że znam parę ujmujących ballad, ludzie łapią haczyk. Robienie z siebie mistrza tragedii idzie mi całkiem dobrze, co by nie mówić.
Sam nie wiem, co ze sobą zrobić. Mimo otoczki lekkoducha jestem naprawdę zagubiony i, ładnie mówiąc, w kropce. Trochę mniej ładniej – w dupie, w chuju, cokolwiek, wulgaryzmy jak najbardziej pasują do popieprzonego stanu rzeczy. Od dwóch tygodni żyję w błędnym kole. Nie ma pracy, nie ma pieniędzy na remont, nie ma pieniędzy na remont, nie ma domu, nie ma domu, nie ma gdzie zostawiać dzieci, nie ma gdzie zostawiać dzieci, nie ma pracy. Gdybym miał choćby to głupie mieszkanie, mógłbym zatrudnić opiekunkę, pofatygowałbym się, ogarnął to, ale nie! Bo nie! Nie ma opiekunki. Nie będę sprowadzał obcych osób do nieswojego domu, a żłobki, patrząc na moje fundusze, odpadały. Poza tym wątpię, żeby adaptacja Isaiah w nowym otoczeniu przebiegła tak pomyślnie, jak to miałoby się w przypadku Raven. Socjalizacja. Adaptacja. Chryste, za mądre słowa jak na osobę, która od poniedziałku, a mamy sobotę, śpi po trzy godziny dziennie.
Dni spędzam różnie – mimo swojej unikalności, i tak zlewają się w jedno. Nie wiem, kiedy Jane jest w mieszkaniu, a kiedy wybywa. Gram w parku, gdy siedzi na dupie – gdy przyprowadza do mnie Raven i Isaiah, żeby nie wyjść na żebrzącego na dzieci, idziemy na plac zabaw albo w inne miejsce, gdzie za przebywanie na danym terenie nie trzeba płacić. Sporadycznie robimy małe zakupy. Małe to słowo-klucz. Momentami walczę z ochotą zajrzenia do Brianne. Chowam wówczas telefon, opuszczam wzrok i skupiam na innych rzeczach, jak obsypany piaskiem dzieciak. M ó j dzieciak.
Cameron: Nauka?
Brianne: Tak
Tyle z naszych rozmów. Cała ich istota, ich definicja zawarta w dwóch wyrazach. Pytanie, zdawkowa odpowiedź, pytanie, półsłówko, jakiś przymiotnik, chociażby głupie fajnie. Kiedy całą moją uwagę i chęci do życia poświęcam znalezieniu pracy czy chociaż jednorazowej roboty, nie mam ochoty na rozmowy, szczególnie z Brianne. Naprawdę nie wiem, co jest nie tak. Znaczy, wiem – oczywiście, że wiem. Moja egocentryczna, niealtruistyczna daje się we znaki i zrzuca na dziewczynę całą winę za to zdarzenie, kiedy w praktyce nie miała z nim nic wspólnego, w końcu nie zaplanowała tego skoku ani nie przekonała ich, kimkolwiek byli, żeby zdemolowali mi dom. Nie zrobiła tego, no nie?
Chryste, oczywiście, że nie.

Wraz z nadejściem trzeciego tygodnia, zgodnie z obietnicą, wynosimy się od Jane, z całym naszym bagażem i niepocieszonymi twarzami. Nikt inny nie ma warunków do przyjęcia nas na następne siedem dni, a mnie nie chce się wysłuchiwać dociekań, dlaczego nie nocuję u mojej dziewczyny, do której w tej sytuacji powinienem zwrócić się na samym początku. Dlatego, ironio, w ramach ucieczki przed dociekliwymi spojrzeniami mojego przyjaciela, Lane, czy kogokolwiek innego, razem z torbami i dziećmi trzymającymi się za dłonie, jedziemy metrem w stronę dzielnicy Brianne, z którą wcześniej ustaliłem, że zatrzymamy się w jej przerażającym, żywym, ale bezpiecznym apartamencie z całą kanapą do dyspozycji. Wymijamy się praktycznie w progu, kiedy dziewczyna wychodzi, a my pakujemy się do środka i bierzemy od niej kartę, w razie, gdybyśmy chcieli gdzieś wyjść. Bri wychodzi na zajęcia i ze względu na przygotowania do egzaminów wróci z nich późno, więc, używając mojego mózgu (nie)ścisłowca, obliczam, że będzie z powrotem między obiadem a kolacją. W związku z tym zajmuję się planowaniem posiłków i przygotowywaniem śniadania, a dzieciakom włączam telewizję, bo do niczego innego nie ciągnie ich tak bardzo, jak do animowanych smoków i księżniczek. Moje szczęście, że Isaiah lubi bajki, których odbiorcami mają być dziewczyny – inaczej nie dogadaliby się w kwestii wyboru odpowiedniego programu.
– W sobotę jadę do pracy – akcentuję słowo praca, dając wyraźnie do zrozumienia, że pracą nazwać tego nie mogę. – Będę na Blacksmith Acres, gdybyś potrzebowała podwieźć dzieciaki, a ja bym nie odbierał. Będę z powrotem.
Stałej pracy nie znajduję, ale udaje mi się łapać zlecenia – od czasu do czasu brzdąkam na gitarze w jakiejś spelunie, okazjonalnie na czyjąś prośbę. Ostatnio, kiedy żebrałem na ulicy, podszedł do mnie kompletnie obcy, od czapy mężczyzna i zapytał, czy znam I love you baby, a kiedy odpowiedziałem, że oczywiście, że znam, złapał mnie za ramię i poprowadził w stronę parkowej altanki, gdzie miałem grać, kiedy on oświadczy się swojej kobiecie. Miał ze czterdzieści lat, więc tego rodzaju oświadczyny z całą pewnością wydawały mu się szczytem romantyczności, ale nie śmiałem otworzyć ust – w końcu liczył się gest, a nie show, racja? Zresztą, w euforii zapłacił mi więcej, niż wyniosła suma środowych napiwków.
Sobotniego popołudnia szykuję się do małego występu w knajpce na obrzeżach Nashville i mimo pijackich oddechów i niedających spokoju wyobrażeń zalanych w trupa gości ów baru, wprost nie mogę się doczekać. Mój kameralny pokaz nie będzie… imprezowy, że tak powiem. Proszono mnie o wygranie i odśpiewanie kilku klasyków, do których będzie można potupać nóżką czy w ich akompaniamencie porozmawiać, urozmaicając rozmowę o whisky. Trzy godziny i do domu. Może trzy i pół, doliczając ekstra trzydzieści minut na picie po pracy.
Wrócić miałem o północy. Pytam siedzącego obok mnie Logana, którą wskazuje zegarek, a on, pijacko przeciągając każdą sylabę, oświadcza, że wpół do drugiej. Wzdycham męczeńsko i ukrywam twarz w dłoniach, odsuwając łokciem kufel z piwem, żeby nie przewrócić go po omacku. Logan to, można powiedzieć, mój nowy znajomy, taki do kieliszka, bo najprawdopodobniej nie da mi ani swojego numeru, ani nazwiska, żebyśmy jeszcze kiedyś mogli się spotkać – któryś nas za moment stąd wyjdzie i słuch zaginie. Trochę to przykre, ponieważ znaleźliśmy wspólny język, z boostem w postaci +10 do komunikatywności, patrząc na wypite przez nas trunki. Logan to dopiero gość – ma dom, trzy psy, kochankę i żonę, która nachodzi go non-stop, pomimo rozwodu. Kiedy poznaliśmy się w łazience, wyglądał na bezdomnego. Jak tak na niego patrzę, z profilu, przy barze, w sumie idzie mu uwierzyć, że mieszka w piętrowym, drewnianym domku w Carningsby. Miły typ. Gdy wyznaję, że straciłem pracę, nawet stawia mi kolejkę, bo niedawno dostał wypłatę. Tak. Takich ludzi potrzebujemy.
Co by nie mówić, głowę mam nocną i jeszcze nie śnieży mi obrazu. Logan wychodzi z lokalu po drugiej, ponieważ zadzwoniła do niego jego blondwłosa kochanka z informacją, że Józef, jeden z trzech psów, miał atak padaczki. Mówiłem, że kochany?
Miejsce obok, które jeszcze przed momentem było wolne, zajmuje zauważona w trakcie występu brunetka. Przyszła tu z koleżankami, jedna z nich na upartego próbowała utrzymać ze mną kontakt wzrokowy, chociaż w praktyce przenosiłem spojrzenie z gościa na gościa, w końcu na barmana i z powrotem. Ta z kolei miała ładny uśmiech i… włosy. Nie byle jakie włosy. Czarne. Wszyscy wiemy, jaką słabość mam do tego koloru (patrz, Raven), szczególnie po pijaku. Trzymam się jednak w ryzach, ze wzrokiem utkwionym w szeregu pełnych alkoholu butelek za blatem i grymasem na twarzy. Dziewczyna wydaje się w nie najlepszym stanie, pewnie uszedłbym za dżentelmena, gdybym w tej chwili odprowadził ją do przyjaciółek albo zamówił taksówkę, ale myśl sprowadzająca się do konieczności wstania z wygodnego i, co najważniejsze, zabezpieczonego stołka, dzięki któremu nie chyboczę się na własnych nogach. Nie jestem pijany, to jeszcze nie ta pora, ale wolę oszczędzić sobie czy to wstydu, czy potencjalnego zagrożenia w postaci sprzeczki z sześćdziesięcioletnim stałym bywalcem z piwnym brzuchem.
Zagaduje mnie, rozmawiamy o występie. Przyznaje, że zrobiłby na niej większe wrażenie, gdybym zagrał klasyk sprzed sześćdziesięciu lat, o którym słyszeć słyszę po raz pierwszy. Pyta o tytuł przedostatniej piosenki, a kiedy mówię jej o Pink Floyd, szeroko otwiera oczy, ponieważ o Pink Floyd nie słyszała – obiecuje jednak, że po powrocie do domu odnajdzie ich w internecie. Już pomijając fakt, że po powrocie rzuci się na łóżko najpewniej jeszcze w makijażu, zespołu nie znajdzie, bo piosenki znam jeszcze z dzieciństwa. Floydzi to w końcu ziemski zespół. Jak moja droga Katy Perry. Cały czas boli. W każdym razie opowiada o swoich koleżaneczkach, a ja, trochę zamulony i z dłonią zawiniętą wokół rączki kufla, próbuję wykazać jakiekolwiek zainteresowanie tematem, o którym z taką miłością rozprawia, co rusz pociągając kolejne łyki drinka.
– Przyszłyśmy z dziewczynami świętować, bo Hannah zaręczyła się ze swoją dziewczyną, a ja straciłam pracę – oświadcza. – Nie powinnam tego świętować, ale… – parska – ...warunki pracy były marne. Cieszę się, że te pozamykali te idiotyczne markety, nawet nie mieli porządnych produktów.
– Pozamykali te idiotyczne markety? – powtarzam po niej. – Pracowałaś w Świerszczyku?
Dziewczyna chichocze.
– Tak, w Ś w i e r s z c z y k u. Kojarzysz? Kupowałeś coś u nas?
Kręcę głową.
– W sumie to tam robi-, znaczy, pracowałem. Byłem tym, no, nie wiem, asystentem? Doradcą? Coś w tym stylu. – Przesuwam kufel z ręki do ręki. – Bezpośredni kontakt z klientem dobrze mi robił.
Uśmiecha się szeroko.
– Nie widziałam cię u nas, w którym cię zatrudnili?
– E… na tej, jak jej było, Carewell Street? Coś w tym stylu?
– Cairnwell – poprawia mnie. – Ja na Barrowby Lane, za teatrem. Nie powiem, lokalizacja nieciekawa, wokół same kina i muzea, to w końcu Old Channer. Zamknęli wszystkie, włącznie z tymi za miastem. Ty też bezrobotny, no nie?
Zagryzam wnętrze policzka.
– Bezrobotny i praktycznie bezdomny. – Marszczy brwi. – Długa historia, problemy z dziewczyną.
Znowu się uśmiecha, jakbym po raz kolejny czymś ją rozbawił.
– Masz dziewczynę? Nie wydawałeś…
– Maam i nie mam, sam nie wiem. – Wzruszam ramionami. – Relationship problems, czy coś. Nie będę ci tu streszczał historii mojego życia, ale nie mam szczęścia do lasek, więc zawsze musi być coś jeszcze, taki bonusik do udanego związku, często, jak to się mówi, duchy przeszłości, czy coś w tym stylu. Ta ma problemy z ojcem, który swoją drogą nie żyje i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że, eee, jego wrogowie okazują się naszymi wrogami, jakkolwiek głupio to nie brzmi. Czaisz? A zresztą, sory, nie powinienem cię wtajemniczać, po alkoholu robię się otwarty.
Krok pierwszy – przyznaj, że masz problem. Krok drugi – zrób coś z tym problemem, czyli przestań pić.
– Pytam, bo… – i łyk drinka – tamta, – wskazuje ruchem głowy na jasnowłosą dziewczynę przy ich stole – ma słabość do rudych, a ty umiesz grać na gitarze, więc masz tak z pięćdziesiąt punktów bonusowych.
– Do?
Oczywiście, że rozumiem aluzję, głupi by jej nie zauważył. Ale nie chcę, żeby wyszło, że choćby o tym myślę.
– Jak ci to wytłumaczyć? Do jej ideału?
Zamykam oczy i oddycham głęboko.
– Jak ma na imię?
Uśmiecha się półgębkiem.
– Riley.
Zanim udaje mi się sklecić sensowne zdanie, słyszę brzęczący dzwoneczek zawieszony u wyjścia z baru. Nie zmuszam się do zerknięcia w jego stronę – opróżniam kufel jeszcze przed chwilą pełny piwa i rzucam jakimś stwierdzeniem w ramach odpowiedzi.
– Cameron.
Doskonale znany głos wprawia mnie w osłupienie i powoduje, że odruchowo unoszę głowę ku zegarowi zawieszonemu na przeciwległej ścianie. Druga czterdzieści siedem. Powoli obracam się w stronę stojącej z założonymi na boki rękami Brianne, przez te sekundy modląc się, dosłownie modląc o to, żebym się pomylił, a właścicielką głosu okazał ktoś inny. Ale któż inny mógłby to być?
– Briaaaanne. – Szczerzę się. – Fajnie, że wpadłaś na mój koncert! Trochę się spóźniłaś, ale nie mam ci tego za złe, w końcu to ludzka rzecz. Drobnostki. – Klepię dziewczynę po ramieniu, całkowicie ignorując obecność nieznajomej właściwie kobiety obok.
– Widzę, że całkiem nieźle się bawisz – mówi z fałszywym uśmiechem na ustach. – I to z jakim towarzystwem.
U Brianne włączał się tryb zazdrości, a ja, infantylny dupek, i tak zrzucam wszystko na nią. Ha, więcej alkoholu, więcej.
– Tak. To Riley. Albo i nie, to nie ty byłaś Riley. No nieważne. Było bardzo miło, Bri, ale czego potrzebujesz?
– Czego potrzebuję?! – powtarza po mnie. – Tak wyszło, że wyobraź sobie, ale się martwiłam. Najwyraźniej na darmo.
Oddycham ciężko, czując buzującą w żyłach krew. Gwałtownym ruchem zrywam się ze stołka i zanim robię pierwszy krok w stronę drzwi, poświęcam pięć sekund na odzyskanie równowagi i odczekanie, aż mroczki tańczące mi przed oczami znikną. Nie chcę kłócić się w barze. Nie zamierzam na starcie wyrabiać sobie złej opinii w miejscu, gdzie mogę robić coś dobrego i otrzymywać odpowiednią zapłatę, a gdyby tego było mało – rozszerzać horyzonty i poznawać nowych ludzi. Delikatnie, praktycznie bez użycia siły, kieruję dziewczynę do wyjścia, jednocześnie próbując zachować pełną przytomność. Jej spięte barki napinają się jeszcze mocniej, kiedy dotykam ich dłońmi.
– O co ci chodzi? – Wychodzimy na chłodną noc, zatrzaskując za sobą drzwi. Ze zmrużonymi oczami opieram się o okno budynku. – Czym znowu ty się martwisz, przecież powiedziałem, że wrócę, to wrócę? Po chuj za mną jedziesz?
– Co się z tobą dzieje, Cameron?! Nie dajesz znaku życia po kilku pieprzonych godzinach pracy i jeszcze masz czelność pytać „po chuj tu przyjeżdżam”?!
– O nie, to straszne. – Odchylam głowę. – Słuchaj, wprowadziliśmy się do ciebie na chwilę i tyylko dlatego, że twoja banda zniszczyła mój dom, a nie po to, żebyś bawiła się w moją matkę, Brianne. Dzieciaki na pewno śpią, ty też mogłaś iść i tyle na ten temat, ty-le. Wróciłbym… ee… rano? Może za pół godziny bym się zbierał?
Zanim wyszedłem, nie wspominałem, gdzie idę. Po prostu krzyknąłem, że wychodzę, a Brianne powinna sama skojarzyć fakty – w czwartek jasno i wyraźnie zakomunikowałem – wybieram się do pracy, za którą mi płacą. Wszelkie inne bonusy to tylko miłe dodatki.
– Grasz dobrego glinę – mruczę niewyraźnie, z nadzieją, że te konkretnie słowa umkną jej uwadze.
– Jeśli uważasz, że troska i empatia to coś złego, to chyba jestem w związku z nieodpowiednią osobą. Ta „banda” równie dobrze mogła zniszczyć mój dom, więc nie czuj się wyróżniony. I wiesz co? Właśnie tego chcieli, skłócić nas. I wyjątkowo im się udało, bo ja nie widzę w tobie już tej samej osoby, co jeszcze niedawno. Gdyby nie dzieci, zbierałbyś się za pół godziny, ale do szukania innego lokum.
Uśmiecham się, nie wiem, czy złośliwie, czy z politowaniem. Nie mam pojęcia, co właściwie mną kieruje. Odwracam głowę w kierunku ulicy i zaciskam wargi, nerwowo przebierając nogami. Brianne przestępuje z jednej na drugą i nawet mój otumaniony umysł jest świadomy tego, że nam obojgu sytuacja nie pasuje i zarówno i ja, i ona, z chęcią byśmy stąd poszli, ale myśl tego rodzaju wydaje się skrajnie absurdalna – i co? Mam wrócić do jej mieszkania tak, jak gdyby nigdy nic, iść spać i nazajutrz, razem z całym moim bagażem, ruszyć na poszukiwania stosownego mieszkania, najprawdopodobniej u Lane, bo tylko ona mi została.
– I tak zrobię – rzucam rozemocjonowany. – Żałuję, że w ogóle w to weszliśmy.
Nie czekając na odpowiedź Brianne, odbijam się od szyby i wracam do baru, skąd zbieram swoją gitarę. Na kilka kroków od wyjścia dochodzi mnie kolejny żeński głos, jakby na jeden wieczór kłopotów mi brakowało.
– Hej, co z twoją koleżanką? – Obracam się na pięcie, czując uścisk na łokciu. Stoi przede mną ta sama dziewczyna, z którą rozprawiałem przy barze. Znaczy, której słuchałem przy barze. – W porządku?
Biorę głęboki wdech i powoli wypuszczam powietrze. Jedynym pozytywnym skutkiem kłótni z Brianne było wyjście na zewnątrz i przewietrzenie się.
– To moja dziewczyna i tak, jest w porządku. W sensie, sytuacja, nie ona. – Patrzę na sylwetkę wsiadającej do zaparkowanego przy chodniku samochodu Bri. – I jak dobrze widzę, mam kłopoty.
Dziewczyna marszczy brwi, unosząc kąciki ust.
– Już wytrzeźwiałeś?
– Adrenalina działa.
Przenosi spojrzenie wpierw na główkę gitary zapakowanej w czarny, masywny futerał, później na mnie. Kątem oka obserwuję jej koleżanki, które obsiadły stół z każdej strony tak, że nawet moja rozmówczyni nie wciśnie się między nie.
– Ktoś cię zostawił. – Wskazuje na odjeżdżającego Range Rovera. W milczeniu patrzę na błyskające tylne światła. – Na pieszo?
Nie mówię tego głośno, ale ktoś cię zostawił szczególnie adekwatne do sytuacji nie jest, tylko skąd ta dziewczyna może o tym wiedzieć. To bardziej ja zostawiłem Brianne, jednak żadna z moich części nie chce się do tego przyznać.
W ramach potwierdzenia tylko kiwam głową.
– Chociaż mam mocną głowę i nie widać, jestem pijana jak jasny chuj, więc nie zaoferuję ci podwózki. Ale Riley nie pije i ma samochód, więęc… – Otwiera szerzej oczy, kiwając na swoją, jak sądzę, przyjaciółkę. – Gdybyś nie chciał wracać sam przez całe miasto, wiesz, co robić.

Lądujemy z Riley w jednym samochodzie. „Lądujemy” może brzmieć dosyć dwuznacznie, ale nie, chodzi o dosłowne znalezienie się w danym miejscu – w naszym wypadku jest to limonkowy Opel Astra, model bodajże F. W środku pojazdu panował bajzel, jakbym widział własne mieszkanie – torby po fastfoodach, grube gumki do włosów, pogniecione papiery, zestaw plastikowych doniczek na tylnych siedzeniach, figurka małego smoka na podszybiu i parę innych przyciągających uwagę drobiazgów. Dziewczyna dociska duży, okrągły przycisk włączający radio, z którego już po chwili zaczyna lecieć popowa piosenka sprzed paru lat. Pamiętam ją dość dobrze, ponieważ te trzy, cztery lata temu sam nałogowo słuchałem radia, niewyposażony w taką rewelację, jaką jest telewizor ze wbudowaną funkcją puszczania muzyki. Riley swojego Opla charkoczącego budzi przekręceniem kluczyków w staromodnej, klasycznej stacyjce, którą ostatnio widziałem w samochodzie Jane wieki temu – ona też porusza jakimś Oplem sprzed dwudziestu lat, w zadziwiająco dobrym stanie, jak na nią. Wracając do Riley i jej dziadka, natychmiast wyruszamy w drogę, a moim jedynym zadaniem jest instruowanie jej, w którą uliczkę warto skręcić, żeby skrócić trasę do minimum.
– Jedyna nie pijesz? – pytam, kiedy wjeżdżamy w długą ulicę Norfolk Lawns, blokowisko w Nashville.
Przez krótką chwilę wydaje mi się, że, skupiona na drodze, nie zwraca na mnie uwagi.
– Ktoś musi robić za kierowcę, no nie? – Rozluźnia ramiona, opierając łokieć na podłokietniku drzwi. – Gdybym nie pilnowała sytuacji, narobiłyby sobie wstydu, a jeśli narobiłyby sobie wstydu, automatycznie to samo stałoby się ze mną, w sensie też bym miała przejebane i obstawiam, że cała nasza piątka dostałaby dożywotni zakaz wchodzenia do tego śmiesznego baru z ohydnymi drinkami. Niby nic nie stracimy, ale głupio tak dostać bana na chodzenie do jakiegoś miejsca, w dodatku tak beznadziejnego, jak to coś.
Otwieram usta, wydając z siebie przeciągłe Aaa. To, ile słów wydobyła z siebie w ciągu kilku sekund, jest trochę przerażające, ale przynajmniej jest kontaktowa, trzeźwa czy nie. Nie to, że zamierzam pytać o jej numer, mam dziewczynę i dzieci.
– Okej, to… fajnie.
– Czy Alexa gadała jakieś bzdury na mój temat?
Zaskoczony dosyć bezpośrednim pytaniem, odruchowo zerkam w jej stronę. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze tak robię.
Ta dziewczyna, która zagadywała mnie przy barze? Ni-... – waham się. – Tylko… – wzruszam ramionami – ...że masz na imię Riley i lubisz gitarzystów. Jak dobrze, że nim nie jestem.
– Dobrze? – powtarza z widocznym oburzeniem. – Niemiło.
Przez następne piętnaście minut rozmawiamy o muzyce. Okazuje się, że Riley może poszczycić się wyczerpującą wiedzą na temat tutejszych zespołów, których nazwy, osobiście, znam od biedy i nie świta mi, kiedy opowiada o koncercie, na jakim była w zeszłym miesiącu. Mimo że sam popu nie słucham, nawija nam się temat o negowaniu tego gatunku, patrząc przez pryzmat największych gwiazdek, których muzyka, istotnie, najlepsza nie jest. Nie wspominam o Britney, której nazwisko Riley będzie obce, ale weźmy ją za wspaniały przykład – jej Toxic albo Oops!... I Did It Again to popowe ikony lat dziesiątych. A że Justin Biber to chodząca porażka nie oznacza, że w ten sam sposób szufladkujemy choćby młode, popowe głosy, które są w stanie z tego momentami nużącego brzmienia charakterystycznego dla ów gatunku muzycznego wyciągnąć coś świetnego, zmieniając cały obraz i pogląd na pop.
Skręcamy w ostatnią ulicę, tę, na której mieszkamy z Brianne. Elektryczny zegarek wskazuje na trzecią dwadzieścia cztery, a ja dopiero teraz uświadamiam sobie, że o jakiejś ósmej albo, jeszcze lepiej, siódmej, powinienem zwinąć się z mieszkania i znaleźć sobie lepsze lokum, jak zapowiedziałem podczas naszej sprzeczki przy barze.
Otwieram drzwi, robię krok za gitarą i wychodzę z niewielkiego samochodu, żeby następnie sięgnąć po pozostawiony przy fotelu instrument.
– Riley Fletcher.
Unoszę spojrzenie, zgięty praktycznie wpół.
– Na Facebooku. Nikt z niego nie korzysta, ale możesz mnie dodać.
Nie mówię nic więcej, po prostu kiwam głową w bezgłośnej obietnicy. Nie dodam jej, mam dziewczynę.

Dodaję Riley po szóstej nad ranem, po spakowaniu wszystkich rzeczy, które w ciągu kilku dni zostały wyjęte z walizki, czyli przede wszystkim ubrania dzieciaków i nasze kosmetyki, bo, tak, jako dorosły, odpowiedzialny mężczyzna, dbam o swoją cerę i nie używam tego samego płynu do ciała, włosów i twarzy. Jestem przepotężnie zmęczony i zastanawiam się, jakim cudem zawlekę się do mieszkania Lane, ale nie patrzę na mój stan fizyczny jako na priorytet. Budzę Raven, budzę Isaiah, nawet nie robię nam śniadania, po prostu ubieram ich oboje w pierwsze lepsze ubrania, odpowiednie do pogody, rzecz jasna. Jeśli uda mi się zakwaterować nas u Lane, wezmę jej męża pod pachę i razem pojedziemy do mojego mieszkania, żeby ocenić poniesione straty. Chcę zacząć remont, bez względu na wszystko. Praca może okazać się twardym orzechem do zgryzienia, kiedy nie będziemy mieć domu.
– Słońce, idziemy – pospieszam Isaiah. – Proszę cię, zostaw te kwiatki, musimy szybko uciekać, zanim ciocia zmusi tatę do płacenia za noce w jej mieszkaniu. No hej, Isaiah, możemy już wyjść?
Gdyby nie Raven i jej entuzjastyczne „Ciocia!”, nawet nie zauważyłbym, że Brianne wygląda na nas zza ściany. Cały dobry humor pryska jak czar.
– Jak mówiłem – odchrząkam. – Jedziemy szukać innego mieszkania.
Rączka walizki, którą zaciskam w dłoni, wydaje się coraz mocniej wpijać w moją skórę. Brianne wierci mnie spojrzeniem.
– Powodzenia.
Powodzenia.
– Potrzebujemy przerwy – mówię oschle, nie owijając tematu w bawełnę. – Poważnej.
Mój wewnętrzny przedszkolak chciałby stąd uciec i niewątpliwie tak się za moment stanie.
– Chcesz zerwać? Po tym wszystkim?
Kiedy Brianne wypowiada to słowo, brzmi inaczej, brzmi poważniej, niż w mojej głowie i gdybym teraz mógł wyjść i pomyśleć nad tym jeszcze chwilę, prawdopodobnie doszedłbym do innych wniosków, podejmując inną decyzję.
– Zerwać to dużo powiedziane… ale poniekąd. Znaczy, Chryste. Przepraszam. – Odwracam wzrok. – Nie będę cię okłamywał, nie czuję się dobrze, a sprawa z moim mieszkaniem i twoją przeszłością tylko mnie przytłacza. Nie robię tego wyłącznie ze względu na siebie, to też kwestia Raven i Isaiah, którzy potrzebują spokojnych warunków do rozwijania się, a moja niestała praca i sytuacja finansowa wcale im tych warunków nie zapewnia, już nie mówiąc o ryzyku ze strony tej całej mafii, z którą twój ojciec ma na… pieńku? Tak to się mówi? Nie chcę się z tobą kłócić, ale potrzebujesz szczerości – nie jesteś odpowiednią osobą i nie zamierzam kisić się w tym związku.
Nie powiem tego. Nie powiem tego. Nie powiem tego.
– Nawet nie wiem, czy to była miłość.

koniec wątku

+100PD

1 komentarz: