11 lip 2020

Od Vincenta C.D Josephine

Ray trącał mnie tym swoim przekrzywionym łokciem, mrucząc pod nosem dziwaczne frazy niezwiązane z tematem lekcji, na której wówczas siedzieliśmy. Nie wiem, jakim cudem trafiliśmy do jednej ławki, ponieważ ględzący o prawie czegośtam nauczyciel już parę tygodni temu zapowiedział, że na każdych zajęciach będzie sadzał nas jak najdalej od siebie, ale mój wymęczony umysł, motywowany ogromnymi worami pod oczami, nie wytrzymywał irytujących zaczepek ze strony przyjaciela. Gdybym potrafił być asertywny i nie trząsł spodniami w obawie, że weźmie mnie za sztywnego marudę, zapewne popchnąłbym go w przeciwną stronę, żeby spadł.
     — Vinc — stęknął. — Vinc. Vinc. Vincent. Vinc, żyj — powtarzał niezmordowany. — Powiedz cooooś.


     Miejsce, w które z taką pasją uderzał, zaczęło trochę boleć, więc westchnąłem męczeńsko i, odruchem, otworzyłem zeszyt, coby nie wzbudzać żadnych podejrzeń.
     — Dlaczego miilczyyyysz?
     Przewróciłem oczami i spojrzałem na przyjaciela spod uniesionych brwi.
     — Wyglądasz jak zjawa.
     — No co ty nie powiesz, Sherlocku.
     Ray najpewniej zorientował się, że nie mam nastroju do przepychanek, więc spuścił nieco głowę i zluzował napięte ramię, nie bodząc mnie już więcej. Przeniosłem wzrok na trzy niezgrabnie rzucone na ławkę długopisy należące do chłopaka — żadnych książek czy zeszytów, pieniądze wolał wydawać na inne rzeczy. Przechwycił spojrzenie, sam zerknął w ich stronę i uśmiechnął głupio, jakby sądził, że dopiero teraz zauważyłem jego bardzo ubogi ekwipunek ucznia. Zassałem dolną wargę, przez co przez moment wyglądałem jak szczur, i przetrzepałem odmęty dawno nieużywanego mózgu, żeby znaleźć odpowiednie słowa. Nie szło mi to szczególnie dobrze. Otworzyłem usta, zamknąłem je.
     — Rzadko kiedy wyglądasz aż tak żałośnie, więc powiedz — matki czy dziewczyna?
     — Nie mam dzie-...
     — Czy ja powiedziałem, że twoja, durniu? — Zmarszczył brwi. — Na przykład Timothy’ego.
     Wziąłem głęboki wdech i równie powoli wypuściłem powietrze, zaciskając powieki. Dziewczyna Timothy’ego, bla, bla, bla, od razu jego narzeczona czy tam partnerka. Dla Ray’a mogliby brać ślub, a on jeszcze załatwiłby kwiaty, dekoracje, sukienkę dla młodej i garniak dla młodego, a gdyby jeszcze narzekali na nadmiar obowiązków — tort i salę weselną. Bo dlaczego nie! Mnie też wepchnąłby w ramiona pierwszej lepszej, kiedyś próbował zeswatać mnie z Lyrą z kółka teatralnego, ponieważ ooo, wy tak do siebie pasujecie, no popatrz Collin, jakie ptaszki, o matko, bo zaraz zwymiotuję. Taka była jego rola w naszej pięcioosobowej grupie — nasza dwójka nie miała nikogo na stałe i chociaż czasami znajdował sobie jakieś dziewczyny na imprezach, żeby spędzić z nimi jedną noc, nigdy nie był w poważniejszym związku i do takowych się nie kwapił. Powtarzał, że status wiecznego singla to najlepsze, co spotkało go w ciągu całego życia — mógł pić bez obawy, iż dziewczyna zrobi mi aferę o piątej nad ranem, całować się z kim chciał, przytulać z kim chciał i wychodzić z kim chciał. Podzielałem jego pogląd na tę sprawę i razem wiedliśmy życia wesołych singli. Cała nasza paczka była złożona z chodzących nieszczęść aka samotnych, trochę smutnych chłopców — Timothy te luki zapełniał one night standami, Will cały czas zrywał z kimś i do kogoś wracał, a Collin dopiero od niedawna mógł poszczycić się swoim Harrym. Ale do czego pieję — skubany Ray, mimo że doświadczenie miał bardzo marne, zawsze krzyczał najgłośniej i o każdej naszej relacji chciał wiedzieć najwięcej, jakby to miało sprawić, iż jego samotność będzie nieco weselsza.
     — Nie są razem — odbąknąłem. — Zaraz powiedz, że ty przecież wiesz, że są, bo słyszałeś albo coś w tym stylu, ale nie są. To informacje z pierwszej ręki. Poza tym, dlaczego to miałoby na mnie jakkolwiek wpływać?
     Widziałem to w filmach — zazdrosny o postać B bohater A zapiera się, że ma to gdzieś, pytając w stu procentach retorycznie, dlaczego miałby w ogóle o B dbać. Tak, to dość popularny schemat i z reguły ów bohaterowi nie wierzymy, bo, po pierwsze, to film, po drugie — winni zawsze tak mówią. Tylko w takich sytuacjach, jak ta, w której się znalazłem, taka odpowiedź sama nasuwa się na język.
     — Nie odpowiem, ponieważ jesteś głupi, ślepy i głupi. Timothy b a r d z o tego chce i mówię ci, że to się nie skończy dobrze, szczególnie dla Josephine.
     — Tyle to i ja wiem — odparłem z westchnięciem. — Pani Crawford zaprosiła mnie na obiad, bo najprawdopodobniej sądzi, że znowu się przyjaźnimy. Znaczy, ja i Josie, bo z panią Crawford nigdy nie zerwałem przyjaźni, nadal jest moją bestie.
     — Widzisz, zaprosiła ciebie, nie Timo.
     — Gdzie zgubiłeś ostatnie szare komórki w tym swoim pustym mózgu, Ray? — Zmrużyłem oczy. — Ona nie zna Timothy’ego, jakim cudem miałaby go zaprosić?
     Wydał z siebie bezgłośne Aaaaa i pokiwał głową. Czasami zastanawiało mnie, co było z tym człowiekiem nie tak.
      — No to musisz się, no wiesz, zgodzić. Mam nadzieję, że to zrobiłeś. Ośmieszysz ją na oczach jej matki i cyk, dostanie bana na wychodzenie, a my odniesiemy sukces, bo ten wiecznie napalony idiota znajdzie sobie kogoś lepszego.
     Przyłożyłem dłoń do czoła.
     — Pytanie o zagubione komórki jest aktualne. Nie ośmieszę jej przed panią Crawford, co z tobą nie tak? — zaprotestowałem zbyt głośno, ponieważ dziewczyny z ławki przed nami odwróciły się ze zmarszczonymi czołami. Uniosłem ramiona w geście obronnym. — Jest prawie dorosła. Timothy j e s t dorosły. Dlaczego zawsze musimy się o wszystkich martwić?
     Dobre pytanie.
     — Ale pójdziesz na ten obiad, no nie?
     — Jasne, że pójdę, tęsknię za panią Crawford.

     Nie miałem pojęcia, o której Josephine kończyła zajęcia. Było wpół do drugiej, ja od dwudziestu minut dochodziłem do siebie po tragicznym sprawdzianem z języka, chodząc wydeptaną ścieżką wzdłuż schodów i z powrotem. Nie chciałem iść do Crawfordów na własną rękę — to byłoby co najmniej niezręczne, kiedy sam jak palec zapukałbym do drzwi ich domu, w jakim Josie nawet nie było. Mimo że znałem całą ich rodzinę doskonalę, coś napełniało mnie niepewnością, jakbym miał być jakimś intruzem czy niepożądanym gościem. Z drugiej strony wydawało mi się, że wśród jej rodziny byłem całkiem lubiany, patrząc na stosunek rodzeństwa Jo do mnie. Nie rzucali kapciami, nie tłukli mi na głowie wazonów ani nie oblewali wodą ze szlaufa za każdym razem, kiedy przechodziłem obok — tak, to z całą pewnością oznacza, że się lubimy.
     Dzień był do dupy — wiało, a nad moją głową zbierały się ciemne, zwiastujące ulewę, może i burzę chmury. W cienkich trampeczkach ścierałem kostkę i gdybym pochodził tamtędy jeszcze z godzinę, z całą pewnością wydrążyłbym w niej korytarzyk, ścieżkę, którą z takim zacięciem pokonywałem od trzynastej dziesięć. Wyłamywałem własne palce, strzelałem karkiem, czasami, trochę od niechcenia, przeglądałem media społecznościowe w nadziei, że ktoś do mnie napisze i w bardziej wartościowy sposób spędzę ten czas, spoufalając się z którymś spośród moich znajomych — ale nie, nic z tego! Jak na rozkaz, wszyscy byli nieaktywni, za wyjątkiem Timo, którego, nie kłamiąc, trochę się bałem.
     Nagle drzwi zaskrzypiały, a ze szkoły wyszła chmara drugoroczniaków z klasy Josephine. W tłumie wypatrywałem mojej, och, kaszl, koleżanki i kiedy powoli traciłem nadzieję, przeklinając się w myślach za pomysł czekania tu na nią, ktoś zaszedł mnie od tyłu, aż podskoczyłem i zachłysnąłem się własną śliną.
     — Nie rób tak — sapnąłem, mrużąc oczy. Złapałem się za klatkę piersiową i wziąłem b a r d z o głęboki oddech. — Twoja mama zaprosiła mnie na obiad i jakkolwiek byś tego nie chciała, a uwierz, nie jestem zachwycony tą wizją, pójdę tam, bo jest moją idolką, a moje nie dadzą mi spokoju do usranej śmierci.
     Skrzyżowała ramiona i pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
     — Dobra, już dobra, ale daruj sobie jakieś sztuczki i chore uprzejmości wobec niej, bo w najgorszym przypadku pokocha cię bardziej, a tego byśmy nie chcieli. Jednorazowa akcja — powiedziała.
     — Jednorazowa akcja — powtórzyłem piskliwym głosem. — Twoja mama jest wspaniałą osobą, a ty zakazujesz mi kontaktu z nią, jakbyś miała do tego jakieś prawo.
     — Moja mama, moje zasady. — Uniosła brwi z podziwem.
     Ująłem własną twarz dłońmi i odetchnąłem ciężko.
     — Jaki mamy dzień tygodnia? Dzisiaj.
     — Może środę?
     — Może? Wiesz, co to oznacza? Że za parę dni wystawiamy scenkę, a chuja mamy!
     — Zgadza się, mamy chuja. Pamiętam cokolwiek z tego, co zalałeś winem, więc sądzę, że zamysł starczy, ale resztę powinniśmy poddać improwizacji. Mamy inne wyjście?
     — Czy mi się wydaje, czy już to od ciebie słyszałem?
     — Słyszałeś. Nie chce mi się powtarzać kolejny raz, ty nieogarnięty pawianie. — Westchnęła ciężko. — Zresztą mówiłeś, że cokolwiek zrobimy, nawet największe gówno, Hughes będzie zadowolony. Pokażmy mu więc gówno, jakieś uczucia, przyssijmy się do siebie. Co może się nie udać? — zapytała sarkastycznie.
     W chwili kiedy zapytała, co mogło się nie udać, włączył mi się tryb największej na świecie drama queen. Gorszej niż niejedna baba. Spojrzałem na nią z nienaturalnym wyrzutem, tym wzrokiem z rodzaju mówisz poważnie???, unosząc kąciki zaciśniętych do białości ust. Teoretycznie, podkreślam, teoretycznie, nie powinno stać się nic złego — jak się nie spodoba, trudno, poszuka sobie innego Jude’a i innej Liv, dla nas to jedna rybka. Tylko jeśli nie podołamy zadaniu i adaptacja Josephine nie pójdzie po naszej myśli, dyrektor, jak to Hughes zakłada, może zlikwidować nasze biedne, nieporadne kółko, które tylko ciągnie pieniądze z budżetu szkoły jak jakiś pasożyt. Z natury jestem zajebiście spokojny, ale jeśli ktoś, szczególnie ten pajac, dyrektor, zamierzał pozbawić domu mnie i Hughesa (dosłownie, czasami tam nocował), nie byłem w stanie patrzeć i wzruszać ramionami.
     Ależ nic się nie dzieje, damy radę.
     — Przyssijmy, hoho. Dobra, mniejsza, prowadź mnie do swojej chatki.

Josie?
nie jest górnolotny, ale muszę wbić się w rytm <3


+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz