14 sie 2019

Od Brooke do Koyori

          Powrót do normalności był ciężkim zadaniem, ale nie z takimi rzeczami dawałam już sobie radę. Po kilku dniach spędzonych u koleżanki Rosalie, pięknej szatynki Amber, która mieszkała w Avenley River i – za prośbą mojej kuzynki – udostępniła mi pokój w swoim pięknym mieszkanku, bym mogła dojść do siebie po wydarzeniach, które obie nazwały "traumatycznymi", uznałam, że czas porządnie wziąć się w garść. Nie mogłam znieść współczujących spojrzeń dwóch przyjaciółek i ich dopytywań o to, jak się czuję i czy czegoś mi potrzeba. Wątpiłam, by tak naprawdę wiedziały cokolwiek o tym, co teraz przechodzę. Rose przez swoje złe doświadczenia nienawidziła ciąż, dzieci i wszystkiego co jest z tym związane, zaś Amber, która – jak już zdążyłam się zorientować – prowadziła dość rozwiązły tryb życia, przeszła już ponad dziesięć aborcji. Przynajmniej sama tak twierdziła. Nie powiedziała tego mnie, ale słyszałam, jak z Rosalie śmieją się z tego, że w klinice aborcyjnej ma już zniżki. Mnie ten temat nieszczególnie bawił.
          Wizytę w domu rodzinnym oczywiście zdążyłam zaliczyć już na drugi dzień po moim wyjściu ze szpitala, gdy tylko zameldowałam się u Amber. Nie było tak źle, jak myślałam, może dlatego, że był pusty. Moja matka musiała gdzieś wyjść, a po jej facetach nie było tu śladu. Wszędzie panował jednak brud, smród i ubóstwo, a stęchliznę i zapach mocnego alkoholu czuć było w każdym kącie. Brudne, nie myte od wielu tygodni naczynia gniły w zlewie, na meblach osiadła się kilkupiętrowa warstwa kurzu, wszędzie walały się śmieci, głównie puste butelki po trunkach, a w sypialni mamy, do której wolałam nie zaglądać, śmierdziało jakby ktoś tam umarł. Pokoik mój i babci wydawał się dziwnie pusty, teraz, gdy jej już na tym świecie nie było. Z cichym westchnięciem wyjęłam z szafki wielki wór na śmieci, do którego wrzucałam wszystko, co spotkałam na swojej drodze. Z niechęcią zajrzałam do sypialni. Po podłodze walały się zużyte kondomy, w kącie leżało coś, co przypominało zbyt długo rozkładającego się szczura. No tak. Światło nie chciało się włączyć, musieli nam odciąć prąd. W półmroku skończyłam zbierać śmieci, wyrzuciłam je do zsypu i rozpoczęłam zamiatanie podłóg oraz ścieranie kurzy. Nie miałam jak umyć naczyń, wody również nie było. Z wściekłości na wszystko wokół w moich oczach pojawiły się łzy.

          Wyszłam parę godzin później, zostawiając za sobą w miarę opanowaną sytuację. Jeśli miałam tu wrócić, potrzebowałam pieniędzy na opłacenie czynszu. A to znaczy, że musiałam znaleźć jakąś pracę, choćby na lewo, bo nie było opcji, bym wykradła komuś tak wielką sumę pieniężną. Drobne monety, zakupy, tak, ale nie zabiorę komuś pełnego portfela. Moja moralność mi na to nie pozwalała.
          Wróciłam do mojego tymczasowego miejsca zamieszkania i przechwyciłam gazetę leżącą na stole, by przeszukać dział z ogłoszeniami o pracę. Niestety, żadna z osób poszukująca pracowników nie przewidziała możliwości zatrudnienia wątłej, niepełnoletniej dziewczyny, która nawet nie ukończyła szkoły średniej. Zła na samą siebie, postanowiłam podpytać w okolicznych sklepikach, barach, może nawet przypadkowych ludzi o to, czy nie wiedzą, gdzie można złapać jakąś pracę. Postanowiłam zająć się tym z samego rana, a tymczasem, czując się winna, że nie mam z czego dołożyć się Amber choćby do zakupów, zrobiłam sobie jedną kanapkę i poszłam do pokoju, który mi udostępniła, z postanowieniem, że gdy tylko zdobędę jakąś gotówkę, natychmiast opłacę czynsz, rachunki i zostawię co nieco szatynce, w podzięce za możliwość chwilowego pomieszkania u niej.
          Rankiem założyłam proste, niebieskie jeansy i białą koszulkę, na którą zarzuciłam elegancki płaszcz, prawdopodobnie jedyną część mojego ubioru, która się jakoś prezentowała. Wciągnęłam na nogi czarne trampki, w biegu nalałam sobie kawy, którą wcześniej zaparzyła Amber, wypiłam ją w trzech łykach, parząc sobie tym samym gardło i wyszłam z jej mieszkania, chcąc najszybciej jak to możliwe rozpocząć poszukiwania pracy. Wchodziłam do każdego miejsca, które wyglądało na skłonne przyjąć niepełnoletnią do pracy, ale nigdzie nie poszukiwali nowego pracownika. Po paru godzinach bezowocnego tłuczenia się po Avenley, zrezygnowana, przysiadłam na jakimś murku. Cholera, gdzie się podziała ta moja pewność siebie w każdej sytuacji, ten optymizm, ta odwaga i niezależność, dzięki którym zawsze sobie radziłam? Ostatnie miesiące naprawdę wyprały mnie z mojego charakteru. To trzeba naprawić. Z tą myślą wstałam, poprawiłam płaszcz i z godnością ruszyłam dalej ulicą. Na moim obliczu malował się uśmiech.
          A może by tak jakaś pralnia? Piekarnia? Może spróbować swoich sił w telekomunikacji albo jakimś małym biurze? Teoretycznie pomysłów na miejsce, w którym mogłabym się zatrudnić było wiele, gorzej z samym zdobyciem danej pracy. Coś czuję, że studenci zrobili ostatnio rzut na wszystkie niewiele wymagające fuchy, skoro w każdym lokum posady były zapełnione.
          Oczywiście, były również szemrane miejsca, w których na co dzień szukano kogoś do pomocy, ale do takich spelun nawet nie zaglądałam. Wiedziałam, że płacą tam prawie tyle co nic. Niby każdy pieniądz lepszy niż żaden, ale szanowałam się. Pracując w takich miejscach na dwie zmiany, siedem dni w tygodni mogłam zarobić tyle co kot napłakał, a na zebranie pieniędzy na czynsz czekać miesiącami. 
          W końcu, późnym popołudniem (przypominam, że z domu wyszłam koło siódmej, nie później) los jakby się do mnie uśmiechnął. Niewielka, sympatycznie wyglądająca kwiaciarnia na obrzeżach Avenley, a na drzwiach kartka z prostym, wydrukowanym na czarno napisem, który wielkimi literami głosił: "ZATRUDNIMY PRACOWNICĘ". Z nadzieją weszłam do środka, a w momencie, gdy przekroczyłam próg, zadzwonił dzwoneczek, który jakby natychmiast przywołał starszą panią, która pojawiła się za kontuarem.
          — Dzień dobry — odezwała się do mnie z uśmiechem. — Mogę w czymś pomóc, kochanieńka?
          Odwzajemniłam jej sympatyczny uśmiech i wyjaśniłam powód mojego przyjścia tutaj.
          — Dzień dobry, widziałam, że szuka pani pracownicy. Ogłoszenie jest aktualne? — zapytałam.
          Przyjrzała mi się uważnie.
          — Ile masz lat, moja droga? — zapytała.
          — Siedemnaście.
          — Chodź, porozmawiamy. — Gestem zaprosiła mnie na zaplecze. Był to mały pokoik, w którym wyraźnie czuć było jakieś nieznane mi zioła. Znajdował się tu niewielki kredens, wyglądający, jakby przeżył co najmniej sto lat, i dwa fioletowe fotele z kolorowymi narzutami na oparciach. Między nimi stał malutki, niski stolik. Kobieta zaproponowała mi coś do picia, ale grzecznie odmówiłam. 
          Niespełna pół godziny później, szczęśliwa wyszłam na zewnątrz. Nicole, bo tak nazywała się właścicielka kwiaciarni, wyglądała jak stereotypowa babcia i była równie miła, co stara. Wyjaśniła mi, że jej mąż umarł lata temu, dzieci wyjechały za granicę w poszukiwaniu dobrze zarobkowej pracy i jedynie wysyłają jej od czasu do czasu listy, a sama jest już zbyt niedołężna by prowadzić kwiaciarnię, która jest jej jedynym źródłem dochodu. Absolutnie nie przejęła się moim brakiem doświadczenia w prowadzeniu czegokolwiek i stwierdziła, że nauczy mnie wszystkiego, co istotne. Mimo początkowego innego wrażenia, okazało się, że w kwiaciarni panuje spory ruch, a ona jest już prawie ślepa, słyszy gorzej niż do niedawna i ma trudności z poruszaniem się, co utrudniało jej sprawne obsługiwanie klientów. Umówiłyśmy się, że przyjdę do niej nazajutrz o jedenastej i wyjaśni mi co, gdzie i jak. Po części poznała moją historię i wiedziała, czemu tak potrzebuję tej pracy, dlatego obiecała, że jeśli będzie zadowolona z moich działań, pierwszą wypłatę dostanę wcześniej niż powinnam, bym mogła opłacić chociażby czynsz. Byłam z tego bardzo zadowolona. 
          W kieszeni moich spodni pobrzękiwało kilka monet, które znalazłam na chodniku. Najwyraźniej komuś wypadły. Czułam przejmujący głód — nie jadłam dziś nic, a dochodziła już siedemnasta — więc gdy tylko dotarłam do centrum Avenley, weszłam do pierwszej lepszej kawiarenki i kupiłam sobie porządny kawałek ciasta z truskawkami, który spałaszowałam na zewnątrz, przy niewielkim stoliczku. Kawiarnia nie była jakaś wielka, w środku znajdowało się pięć stolików, przy których ludzie w spokoju mogli spożyć posiłek lub wypić ponoć wyborną kawę, przed wejściem za to stały dwa. Jako, że kosz był w środku, po spałaszowaniu swojego kawałka ciasta wstałam i ruszyłam w stronę drzwi, chcąc wyrzucić papierowy talerzyk pozostały po wypieku. Zapięłam swój elegancki beżowy płaszcz, gdyż robiło się chłodno. Już miałam złapać za klamkę, jednak drzwi same się otworzyły, a dziewczyna wychodząca z nich dosłownie na mnie wpadła. Nie miałabym za co się gniewać, gdyby nie fakt, że w ręku trzymała filiżankę z jakimś gorącym napojem, który w momencie naszego zdarzenia wylał się w całości i nie tylko mnie poparzył, ale też oblał mój cenny płaszcz, porządnie go brudząc.
          — Cholera! — syknęłam, szybko go rozpinając, czując, jak kawa o temperaturze wrzątku przenika przez materiał i parzy mi skórę. Idealnie biała koszulka, którą miałam pod spodem, również ucierpiała w starciu z ciekłą zawartością filiżanki. Odciągnęłam ją od ciała, pilnując, by bardziej się nie poparzyć.
          Chyba nie muszę dodawać, że zarówno nowy płaszcz, jak i koszulka nie należały do mnie?


Koyori?
1000+

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz