6 sie 2019

Od Louise C.D Noah

     Leżę w łóżku tak, jak zawsze — z wyciągniętymi nogami, laptopem na brzuchu i Kotem u boku. Przeglądam jakieś totalnie przypadkowe strony, aby jakoś pozbyć się nudy, jaka zagościła w moim życiu ostatnimi razy. Jedną dłonią drapię zwierzaka za uchem, przez co ten wydaje pomruki zadowolenia. Kot daje mi takie wsparcie, jak nikt inny. Zawsze gotowy wysłuchać, pomruczeć, a nawet przytulić. A tak całkiem poważnie, po prostu czuję potrzebę pochwalenia go, ponieważ jako zwierzę jest, przysięgam, najlepszym kotem, z jakim w życiu miałam kontakt.
     W porządku, zaczynam pleść coraz to większe bzdury. Po prostu, jakby to powiedzieć, samotność zaczyna mi naprawdę doskwierać i, o ile wcześniej się tego wypierałam, w tym momencie naprawdę potrzeba mi wypadu ze znajomymi, w jakimkolwiek stanie znajduje się mój związek.
     Ja: Cześć, Sammy, masz chwilę?
     Na odpowiedź nie czekam długo.
     Sam: Nawet dwie. Dla ciebie zawsze.
     Mimowolnie uśmiecham się sama do siebie. Albo do Kota, który przygląda mi się ciekawsko.
     Ja: Kawa, lody, fastfoody?


     W myślach przeklinam sama siebie, nie powinnam odżywiać się w ten sposób. A na pewno nie teraz, kiedy jedyne, co robię, to leżenie na tym pieprzonym łóżku całe dnie. Nawet wzięłam wolne w pracy, bo nie mogłam się przemóc. Właściwie to wolne nie boli mnie zbytnio, mam sporo niewykorzystanych dni z poprzedniego roku.
     Sam: Wszystko na raz?
     Ja: Za mało?
     Sam: Myślę, że po tych trzech rzeczach zwymiotuję, więcej nie trzeba.
     Och, już zdążyłam zapomnieć, jak bardzo kocham moją Sammy.
     Ja: Tam, gdzie zawsze. O piętnastej.
     Mówiąc “tam, gdzie zawsze” mam na myśli jedną z kawiarni w Avenley River, noszącą nazwę Verde. Jeszcze jakieś dwa lata temu spędzałyśmy tam mnóstwo czasu, chodziłyśmy po szkole, jadłyśmy słodkie, kaloryczne rzeczy i przesiadywałyśmy tam z książkami, jeżeli zachodziła taka potrzeba. Nawet właściciel już nas poznał i z uśmiechem na twarzy witał nas za każdym razem, kiedy przychodziłyśmy.
     Ogarnięcie się zajmuje mi przerażająco dużo czasu. Nim się oglądam, jest już przed czternastą, a ja nadal się nie ubrałam i nie zrobiłam makijażu. Poza tym, podróż do centrum miasta zajmuje sporo czasu, kiedy jedyne, co mam do dyspozycji, to rower. Poza tym, jest zima, więc najprawdopodobniej podrepczę na najbliższy przystanek na pieszo.
     — Louise! — krzyczy z parteru mama.
     Podrywam się ze stołka i mozolnym krokiem kieruję się w stronę schodów. Nie fatygując się nawet, aby zejść i porozmawiać z nią w cztery oczy, staję na trzecim schodku od góry.
     — Co? — odkrzykuję.
     — List do ciebie! — Widzę, jak podchodzi do poręczy i unosi dłoń, pokazując mi kopertę.
     Z początku w mojej głowie pojawia się dziura, w końcu ostatni list dostałam na walentynki siedem lat temu. I to od chłopaka, który wyraźnie robił sobie ze mnie żarty. No dobrze, powinnam przestać o tym myśleć, od razu robi mi się przykro, bo byłam młoda, głupia i miałam nadzieję, że może zostanie moim pierwszym prawdziwym chłopakiem, pocałujemy się pójdziemy razem na szkolny bal, staniemy najlepszą parą w szkole, a finalnie zaręczymy i wychowamy swoje idealne dzieci razem, gdzieś w domku za miastem, gdzie jedyne, co by nam towarzyszyło, poza sobą, to szum ptaków i śpiew wody, czy, cokolwiek. Na dodatek był cho-ler-nie przystojny, przez co jeszcze bardziej zamącił mi w głowie. Jakież to było moje zdziwienie, kiedy zaczął się mną interesować, tyle że w dość niecodzienny sposób. Jego zaloty, z perspektywy czasu, wydają się być okropne i niezbyt przemyślane. Co było jeszcze większym szokiem? Kiedy przyłapałam go na rozmowie z kolegami, gdzie chwalił się, iż wygrał zakład, który polegał na poderwaniu najcichszej laski w klasie. Takie małe story time, po prostu boli. Samo wspomnienie. O mój Boże, jak mi głupio, kiedy przypominam sobie, jak ślepo zakochana byłam w tym dupku. Potem rozdziewiczył trzy inne dziewczyny w liceum. W ciągu miesiąca. Ciekawe, jak bardzo beznadziejne życie wiedzie dziś, ile alimentów spłaca. Louise, czy to ważne? Pewnie, że nie, to czas otworzyć list, który, ku mojemu zdziwieniu, przyszedł do mnie, a nie do mamy. Ale to nieistotne, przerobiliśmy już powody mojego szoku. Przechwytuję więc kopertę i zmykam na górę, aby szczelnie zamknąć drzwi i drżącymi dłońmi rozedrzeć papier, jak najdelikatniej, byle nie uszkodzić zawartości. Doskonale wiem, kto jest adresatem. Nie tylko przez to, że podobny list wysłałam do niego całkiem niedawno, to też przez charakter pisma, który wydaje się być teraz tak znajomy, charakterystyczny. Powoli wyjmuję kartkę i otwieram ja.
     W ciągu całego tekstu, niejednokrotnie zdarzają się sytuacje, gdzie czytam to samo zdanie trzy, cztery razy. Czasami dlatego, że w jakiś sposób mnie porusza, czasami dlatego, iż nie mogę się skupić, a wszystkie linijki zlewają się, skutecznie uniemożliwiając mi kontynuowanie lektury. [...] chcę, żebyś wiedziała, że nadal cię lubię, Louise. To jest szczególnie miłe. W brzuchu pojawiają się dobrze znane motyle, pieprzona metafora używana w każdym kiepskim (lub nie tak beznadziejnym) romansidle, czy to na ekranie, czy na papierze. Fakt, w książkach takie sformułowanie pada częściej, ponieważ po prostu opisuje to, co czuje bohater, bohaterka, a filmach nie ma opisów uczuć, jedynie dialogi. Mniejsza z tym, nie potrafię tego wyjaśnić, a na pewno nie tak, jakbym chciała. Lubi mnie. Wciąż mnie lubi. Jest szansa. Jest szansa. Uratuję to. Uratujemy. Będzie dobrze. Instynktownie wstaję z łóżka i kilkukrotnie podskakuję w miejscu, zapewne z nadmiaru energii. Patrzę na Kota. Kot patrzy na mnie. Marszczę brwi. Odwraca łeb. Która jest godzina? Rzucam się do telefonu. JAK TO CZTERNASTA DWADZIEŚCIA? Nie mam pojęcia, jak to się stało, co ja, do cholery, robiłam, poza czytaniem tego listu. Wciągam na siebie pierwsze lepsze ubrania, w końcu to tylko Sam. Prawie wykuwam sobie oko szczoteczką do rzęs, próbując użyć tuszu. Kiedy w końcu mi wychodzi, na szybko poprawiam włosy i wybiegam z pokoju. Poza tym, że prawie spadam ze schodów, idzie mi naprawdę dobrze — żegnam mamę krótkim “pa!” i wychodzę z domu, żeby nie zdążyła zadać jakiegokolwiek pytania. Albo nawet otworzyć ust. W sumie, gdyby otworzyła usta to tylko po to, aby zapytać o to, gdzie się wybieram. Nie powiedziałabym jej przecież, że się spieszę, bo jeszcze by się obraziła. Czasami zachowuje się jak dziesięcioletnia dziewczynka przechodząca kryzys dojrzewania, o ile ten rodzaj kryzysu w ogóle istnieje.
     Do Verde docieram o piętnaście minut zbyt późno, jednakże, na całe szczęście, Sammy wciąż nie opuściła kawiarni, czekając na mnie wytrwale. Co prawda robi mi się niesamowicie głupio, ale staram się o tym nie myśleć — przecież to moja przyjaciółka, zrozumie wszystko, nawet najgłupszą rzecz na świecie. Poza tym, w przeciwieństwie do mojej mamy, będzie udawać, że wierzy, kiedy powiem, iż zaczepił mnie uliczny handlarz i przekonywał do kupna swoich garnków. O cholera, jestem chyba zbyt rozemocjonowana, mówię głupie rzeczy.
     — Cześć, Sammy. — Siadam naprzeciwko przyjaciółki, która unosi głowę znad menu, chociaż mogę się założyć, że zna je na pamięć. — Przepraszam za spóźnienie, po prostu…
     — Mów. Od początku — przerywa mi.
     Przez pierwsze sekundy na twarzy mam z pewnością wypisane grubym, czerwonym markerem, że jestem nieco zdezorientowana i proszę o jakąś wskazówkę, byle skuteczną, a nie tak marną, jak telefon do przyjaciela.
     — No dobrze. — Wzdycham. — Zdradziłam Noah, o czym wiesz. Pewnego dnia wybrałam się do Aarona, aby poprosić go o radę, bo, jak wiesz, to też Brown, a co za tym idzie, jego braciszek. Dziwnym trafem niedługo po mnie trafił tam i Noah, który nieźle go poharatał, po czym został wyprowadzony przez ochronę. Znalazłam go w barze, chciałam porozmawiać. Jak się okazało, przyszłam w niewłaściwym momencie, udawał, że mnie nie zna. Wyszedł, zostawił mnie w tej łazience i, wiesz co, Sam? Wcale się mu nie dziwię. Minęło kilka beznadziejnych dni, wpadłam w cholerny dół emocjonalny i, będąc szczerą, niewiele pamiętam. Wiem jednak, że dużo spałam, leżałam, praktycznie nic nie jadłam. W pewnej chwili zainteresowała się mną mama, odwaliła rodzicielską pogawędkę, zawiozła mnie do Noah, ale nie zastałam go. Następnego dnia napisałam do niego list i dostarczyłam go do warsztatu, w którym pracował.
     — Odpisał ci, dlatego się spóźniłaś, prawda? — zgaduje.
     — Bingo. — Unoszę palec do góry. — Nie powiedział tego dosłownie, ale wiem, że jest jakaś nadzieja. Tyle, że nie jest gotowy na rozmowę twarzą w twarz. Nie mam mu tego za złe, to zrozumiałe.
     — Nie masz prawa być na niego zła — parska. — To ty zepsułaś.
     Przewracam oczami.
     — Jesteś beznadziejną przyjaciółką, Sam — stwierdzam, odsuwając od niej menu. Ja też znam je doskonale, po prostu wolę zająć się czymś innym, ponieważ zaraz zacznie się sprzeczka, o ile tego nie uratuję. — Ja wezmę czekoladową muffinę, sok pomarańczowy. Piłam kawę w domu, a nie mogę przesadzać. A ty, słońce? — Uśmiecham się nader szeroko.
     — To, co zawsze — odpowiada szorstko, jednak ja doskonale wiem, że to tylko jej teatrzyk.
     — Sammy. — Pochylam się do niej. — Obie dobrze wiemy, że nie umiesz się obrażać. A na pewno nie za takie coś.
     Kładzie dłoń na mojej twarzy i odsuwa mnie, ukrywając cień uśmiechu, jaki pojawił się na jej ustach. Bez słowa wstaje od stolika, kierując się w stronę lady, kasy, jak kto woli. Ja naprawdę nie chcę się przyznawać, ale “to, co zawsze” niewiele mi mówi, zważywszy na moją marną pamięć, jaka podpowiada mi ze sto wariantów. Jak dobrze, że to ona poszła złożyć zamówienie, jeszcze by mnie poćwiartowała, gdybym zamiast sernika wzięła ciasto z galaretką, a tego nie chcemy, nie jestem jaszczurką, kończyny mi nie odrosną.
     — Ile jestem winna? — pytam, kiedy wraca do mnie.
     — Dzisiaj ja stawiam — oznajmia. Wbijam w nią pytające spojrzenie. — Rachunek nie jest taki wysoki, więc wykorzystam to i każę ci stawiać, kiedy będzie gorzej. — Puszcza mi oczko.
     Niech ją diabli wezmą.
     — Więc… co zamierzasz zrobić z Brownem?
     Zaciskam usta, niezbyt zadowolona z pytania. W porządku, prawdę mówiąc, po prostu nie wiem, jak brzmi odpowiedź.
     — Będziemy rozmawiać tylko o mnie? — jęczę. — Sammy, ty też…
     — Nic nie mów. — Unosi palec do góry. — Po to jestem. Żeby ci pomóc.
     Zdecydowanie nie lubię mówić o sobie. Nie wynika to z faktu, iż mam nudne życie (chociaż nie da się ukryć, iż do najciekawszych nie należy), nie wstydzę się swoich rodziców, pasji, pracy, to raczej wina tego, iż zazwyczaj w takich chwilach czuję, że narzucam swoje problemy innym. Mam wrażenie, że słuchają tylko dlatego, iż tak wypada. Pomagają, bo niegrzecznie jest zignorować. Pół biedy, kiedy udaje mi się zapytać, co u rozmówcy, wtedy zazwyczaj skupiamy się na nim, tudzież na niej. Sęk w tym, że Sam wyraźnie powiedziała, że teraz moja kolej na wylewanie żali i nie chce słyszeć odmowy.
     — Zamierzam poczekać. Myślę, że da mi sygnał, kiedy będzie gotowy.

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz