29 sie 2019

Od Michaela do Rosalie

Cały miesiąc nie byłem w stanie zmrużyć oka, ale po kilku dniach organizm już sam domaga się przynajmniej minimalnej dawki snu. W ciągu kolejnych dwóch miesięcy zdołałem poznać wszelkie bary w Avelney, porównać ich standardy ze dwa razy i obecnie jestem w stanie stwierdzić, gdzie i pod jakim względem najlepiej się udać. Skosztowałem niemal wszystkiego - tanie życie w tanich pubach. Nie wiem, na jakim etapie w życiu jestem. Jedno wiem na pewno - wszystko posypało się jak zamek z piasku.

Trzy miesiące przed
Stoję przed ostatnią nadzieją. Przed ostatnim miejscem, które mogę odwiedzić i mieć nadzieję, że uda mi się wszystko odkręcić.
Ten miesiąc był dla mnie męczarnią. Wziąłem więcej wolnego niż przez ostatnie lata, ale nie mogłem przestać jej szukać. Troskę i zmartwienie zastępował ból oraz poczucie straty. Byłoby przynajmniej minimalnie lepiej, gdybym usłyszał, że ktoś wie, gdzie ona jest, ale od każdego słyszałem to samo.
Przyjaciele także szukali, ale to zdawało się na nic. Nikt nie miał żadnych informacji, żądnych wieści, jedynie słowa, że na pewno w końcu wyjdzie na prostą. Byłem im wdzięczny, słowa dawały drobną ulgę, ale wiedziałem, że nie wyjdzie, dopóki jej nie znajdę.
Tak więc dom dziadków Heather był ostatnią nadzieją. Nawet jeśli skłamią, że jej tu nie ma, to zobaczę prawdę w ich oczach. Prawdę mówiąc, nie szukam już tylko najlepszej przyjaciółki, którą - jak się okazuje - kocham, ale spokoju, który utraciłem.
Naciskam dzwonek i czekam na chwilę, w której doczekam się spełnienia. Drzwi otwierają się po chwili, a w nich stoi starszy mężczyzna. Uśmiecha się na mój widok, ale jego uśmiech jest smutny, pozbawiony wewnętrznej werwy, którą posiada.
- Michael... dawno cię z Edith nie widzieliśmy - ściska moją dłoń na przywitanie, kiedy ja kłaniam głowę i staram się wymusić z siebie resztki entuzjazmu.
- Pana również miło zobaczyć po takim czasie... - przerywam, aby jakoś sprawnie przejść do głównego powodu wizyty. Mężczyzna doskonale wie, po co tu przyjechałem. Markotnieje, gdy tylko zapada pomiędzy nami krótka cisza.
- Czy ona...
- Nie ma jej tu, Michael - odpowiada w tym samym momencie, jakby chciał mi oszczędzić trudu zadania pytania oraz słuchania mojej bezgłośnej prośby o przynajmniej skrawek informacji.
Ostatki nadziei legną w gruzach, gdy powoli przesuwam wzrok w dół i odwracam nieco głowę w bok. Słyszę westchnięcie od strony drzwi.
Nie wierzę, że to koniec.
- Proszę - jestem w stanie go błagać bez końca - Muszę się z nią zobaczyć.
- Przykro mi, synu - kładzie mi dłoń na ramieniu. Jego twarz jest zdeterminowana, ale widzę w niej także współczucie - Nie wiem, gdzie ona jest. A gdybym wiedział... to ona musiałaby zadecydować. Sama - jego słowa są jak szpila prosto w serce. Kuje. Tak cholernie mocno, aż mam wrażenie, że moja klatka piersiowa zrobiła się dwa razy mniejsza i teraz ściska serce w środku. Czuję się zdradzony. Pozostawiony. Jednocześnie szaleje poczucie winy, jak i żal. To mnie łamie, choć jeszcze nie wiem, jak bardzo.
Kiwam głową, jakbym otrząsnął się z jakiegoś nieopisanego amoku. Nie wiem, czy pan Eacker kłamie, czy naprawdę nie wie, gdzie jest jego wnuczka, ale to ostatnie miejsce, które jest na liście poszukiwań. Nie ma jej. Odeszła.
- Dziękuję panu - mówię, ale nie podnoszę wzroku. Odwracam się plecami, a jego dłoń samoistnie zsuwa się z mojego ramienia. Chowam ręce w kieszenie kurtki i idę do samochodu, który tak beznadziejnie stoi przed bramą.
- Michael! - słyszę za sobą głos pana Eackera, ale wychodzę z posesji i już się nie odwracam. Wsiadam do auta, odpalam je i wyjeżdżam.
Wracam do domu. Rezygnuję? Czy jest sens dalszego szukania, dobijania się? Przez okrągły miesiąc to robiłem. Żadnego znaku życia.
Ktoś mógłby powiedzieć, że cierpię i faktycznie tak jest, ale to coś więcej niż tylko ból. To początek całej zmiany, z której nie wiem, czy wyjdę cało.
Powrót do domu zajął mi dłużej, niż się spodziewałem. Nic dziwnego, bo zahaczałem o najbliższe motele, jakie byłem w stanie znaleźć. Przeciągałem powrót do Avenley najbardziej jak się dało, a gdy wszedłem do swojego mieszkania w apartamentowcu, zawładnęła mną bezsilność. To wtedy chwyciłem butelkę trzymanego alkoholu i to wtedy upiłem się samotnie po raz pierwszy. Nie bez powodu od tego stroniłem, ale wtedy widziałem tylko jedną opcję. Chęć poczucia ulgi stała się bardzo potrzebna, a jasnobrązowy trunek kuszący.
- Jak mogłaś mi to zrobić? - po paru szklankach whisky odczuwałem nie tylko to, co dotychczas, ale byłem zły i rozżalony - Dlaczego stwierdziłaś, że ucieczka to najlepsza opcja? Dlaczego Kitty? - wodzę palcami po zdjęciach. Być może po jedynej pamiątce po kimś, kto był dla mnie tak cholernie ważny, że gdy odszedł, odczuwam to, jak utrata, jak śmierć.
- Błagam cię, wróć... zadzwoń, napisz... zrób cokolwiek...
Próbuję ostatni raz. Obiecuję to sobie.
Odpowiada mi poczta.
Przepraszamy. Wybrany numer nie istnieje.
Rzucam telefon na bok, gdy do mojego mieszkania wchodzi Dearden. Tak jakby jej szósty zmysł podpowiadał, że jest potrzebna w konkretnym miejscu. Nie odwracam się do niej, zakładając dłonie na kark i zwieszając głowę pomiędzy nogami. Ona sama się nie rusza przez chwilę do momentu, gdy słyszę stuk jej szpilek na podłodze. Siada obok i opiera głowę na moim ramieniu.
- Mikey...
- Byłem u jej dziadków - pocieram dłonie odruchowo - Powiedział, że nie wie, gdzie jest. I że nie mam jej szukać. Dzwoniłem, pisałem, byłem u każdego, kto ją znał, kto miał możliwość poznać. Byłem w każdym miejscu, w którym kiedykolwiek była, w którym mogłaby być. Szukałem, non stop szukałem, ale... ale jej nie ma. Straciłem ją. Ona nie wróci, Bee. Nie wróci. A to wszystko moja wina... bo byłem ślepy i głupi. Zraniłem ją, a potem dałem odejść - zaciskam szczękę i oczy, czując, jak Dearden oplata mnie rękami i przytula.
Tego wieczoru zamknąłem swój żal w pudełku i uwalniałem za każdym razem, gdy tylko miałem okazje. Kiedy kończyła się whisky, zazwyczaj ratowała mnie tequila. Z kolei, jeśli i ta nie dawała zaspokojenia - co raczej nigdy nie następowało - zawsze znajdowało się coś pod ręką. Mógłbym stwierdzić, że mój dom - to znaczy apartament wynajmowany przeze mnie do tej pory - stał się moim ulubionym miejscem. Dotychczas był to mój własny gabinet, ale za każdym razem, gdy szedłem korytarzem szpitala i widziałem współczujące spojrzenia znajomych z pracy, miałem ochotę wrócić i strzelić coś na zobojętnienie. Ta litość mnie już irytowała. I choć każdy to ukrywał jak mógł, obchodzili się ze mną jak z pieprzonym jajkiem.
Ale pora to zakończyć. Nie, nie picie. To o dziwo daje dziwne zaspokojenie na jakiś czas. Nie byłem w stanie pozbyć się czegoś, co w jakimś stopniu zagłuszało moje wyrzuty sumienia, myśli i skołatane nerwy. Czy piję za dużo alkoholu? Jestem lekarzem, będę wiedział, kiedy z przyjemności wejdę w skrajność. Poza tym nie zamierzałem się uzależniać. Dearden przesuszyłaby mi głowę.
Pora zakończyć mój niekończący się urlop. Nie zamierzam wysłuchiwać już nigdy więcej, jak mój przełożony po raz kolejny pod pozorem troski o swojego pracownika, wysyła mnie na kolejny, przymusowy urlop. Te swoje nieszczere intencje może sobie wsadzić... Jeśli cokolwiek ma mnie uspokoić, to praca. I całkowite oddanie się jej.

Obecnie
Nieznośny, piskliwy dźwięk dociera do moich uszu i powoduje pulsujący ból w mojej czaszce. Krzywię się na twarzy z tego powodu. Próbuję poprawić głowę, którą przez cały czas miałem opartą na swoim ramieniu, przez co moja szyja i cała górna partia kręgosłupa oraz ramiona dają znać, że ta pozycja nie jest najlepszą do wygodnego spania. Oprócz głowy odczuwam rwący ból w okolicach karku, który na chwile pozwala mi zapomnieć o irytującym dźwięku z dali.
Przecieram dwoma wskazującymi palcami oczy, żeby jakoś ułatwić sobie powrót do porannej rzeczywistości, na którą właściwie niecierpliwie czekałem. Dzisiaj pierwszy dzień w pracy, odkąd poszedłem po raz kolejny na przymusowy urlop. To była najgorsza rzecz, bo nie miałem co zrobić z wolnym czasem. Zmarnowałem tylko dni wolne w roku, spędziłem je totalnie nieproduktywnie. Godziny pracy pozwoliłyby mi się chociaż w jakiejś części oderwać.
Przewróciłem się ostrożnie na plecy i dopiero po odczekaniu chwili, uniosłem powieki i rozejrzałem się za źródłem dźwięku. Rzecz jasna był to mój budzik w telefonie. Nigdy nie zdawał swojej roli, bo mój zegar biologiczny był o wiele lepszy. Nie potrzebowałem pomocy do budzenia, sam wiedziałem, kiedy wstać, żeby zdążyć. Jednak teraz ustawienie codziennie wieczorem budzika okazywało się niezbędne.
Telefon leżał na stoliku, który niby był na wyciągnięcie ręki, ale i tak za daleko, aby sięgnąć urządzenie. Odczekałem chwilę, aż telefon przestanie grać, aż wkrótce budzik "łaskawie się zamknął".
Odetchnąłem z ulgą. Głowa mi pękała od wczorajszej ilości alkoholu i kilku nieprzespanych z rzędu nocach.
Cóż, kanapa w salonie to nigdy nie będzie łóżko.
Podnoszę się ze stękiem i poprawiam ręką opadające na czoło włosy. Pomijając fakt, że zawsze tak robię rano, to powinienem wybrać się do fryzjera mimo tego. Jednak jakoś moje postanowienie nigdy nie uległo realizacji. Ostatnio mam z tym problem.
Podwijam rękaw i spoglądam na zegarek. Jest stanowczo za wcześnie, aby pojawiać się na szpitalnym korytarzu, a Roberts kończy swój dyżur dopiero za godzinę. Skoro mam wrócić do normalności i jakoś uniknąć wymownych spojrzeń personelu z powodu niekorzystnego wyglądu - który niezaprzeczalnie miałem w zwyczaju utrzymywać nienaganny - to potrzebna mi kawa. Mocna i porządna. A przy okazji to zawsze więcej czasu na psychiczne nastawienie się do wejścia przez szklane drzwi szpitala.
Wstaję i zabieram pustą butelkę ze sobą do kuchni. Wyrzucam ją do pojemnika ze szkłem, a kieliszki wkładam do zmywarki. Wychodzę z kuchni i idę do sypialni, aby zabrać ze sobą do łazienki jakieś czyste ubrania, w których pójdę do pracy i będę wyglądał korzystnie. Nie spieszę się, ale i tak mam wrażenie, że czas leci tak powoli, że mógłbym wziąć cztery takie prysznice.
Nie chcę siedzieć w tym mieszkaniu ani minuty dłużej. Odnoszę wrażenie, że lepiej poczułbym się na świeżym powietrzu, siedząc na ławce w parku i wpatrując się w drzewa, niż spędzać czas tutaj. Dlatego zabieram kluczyki od mieszkania, stwierdzając, że dzisiaj wolę się przejść do pracy.
Dzień jest jak każdy inny sierpniowy. Słońce przygrzewa, ale duchota tylko wskazuje, że pogoda będzie się chciała wyładować w postaci burzy. Każdy żyje swoim życiem, miasto tętni, jak zawsze, nie zapominając o porannych korkach, których o tej godzinie jeszcze na całe szczęście nie ma. Mijam od paru lat te same miejsca, co zawsze, lecz teraz nie poświęcam im żadnej uwagi. Wzrok mam wbity w ziemię, co jakiś czas podnosząc głowę, żeby zorientować się, gdzie jestem. Mógłbym tę trasę przejść z zamkniętymi oczami w pamięci. A jeśli mnie ona nie myli, to gdzieś niedaleko powinna być kawiarnia. Nie za duża, ale w sam raz na dzisiaj. Szczerze mówiąc, nigdy w niej chyba nie byłem, a to może się okazać wielką stratą.
Pamięć mnie jednak nie myli, skromny szyld powieszony nad drzwiami tylko to udowadnia. Popycham dłonią drzwi wejściowe i mówię ciche dzień dobry. Dopiero wtedy orientuję się, że w środku nie ma nikogo. Mimo tego wzruszam ramionami, siadam jak najbardziej z boku, jak najbardziej anonimowo i jak najbardziej niezauważalnie, choć w kawiarni nie ma żywej duszy. W tle słychać nową piosenkę jakiegoś zespołu, dosyć nietypowa dla tej kawiarni. Zazwyczaj puszczana jest stacja z piosenkami w stylu retro. Spoglądam przez ramię, upewniając się, czy kawiarnia jest otwarta, bo wydawać by się mogło, że przez przypadek drzwi od niej zostały otwarte i tak pozostawione. Tabliczka jednak od mojej strony była pusta, a potrzeba napicia się czystej, czarnej zbyt mocna, aby wyjść i iść gdzieś indziej. Miałem swoją ulubioną kawiarnię i znałem jej godziny otwarcia na każdy dzień tygodnia i miesiąca, a tak wcześnie rano była zamknięta. Poza tym podświadomie szukałem czegoś spokojnego, pozbawionego tłumów i ludzi.
W tym samym momencie zza drzwi wychodzi młoda dziewczyna, związując swoje jasnobrązowe włosy w kucyk. Porusza się w rytm piosenki i z tego, co udaje mi się wyłapać, to chyba ją nuci. Całkowicie jest temu oddana, bo nawet mnie nie zauważyła.
Nie przerywam jej, tylko przyglądam się z zaciekawieniem. Obawiam się, że gdybym tylko to zrobił, speszyłbym ją, co zdecydowanie nie wpłynęłoby dobrze na pierwsze wrażenie, chyba że dziewczyna należy do tych bardziej odważnych. Zresztą, nie jestem psychologiem, nie znam się na tym.
Jednak widok beztroski poprawia mi humor. I być może źle to nazwałem, to wewnątrz cieszę się, że mogłem to zauważyć.
Dziewczyna odwraca się i tym razem staje przy radiu. Unosi dłoń, żeby coś w nim przestawić, ale wtedy się odzywam i daję znać o swojej obecności.
- Zostaw, ta stacja jest całkiem w porządku - natychmiast się odwraca w moim kierunku i mruga parę razy. Rozgląda się szybko po kawiarni nieco zdezorientowana, poprawiając wymykający się kosmyk włosów.
Uśmiecha się, z początku delikatnie, nieco wstydliwie, spuszcza wzrok, ale zaraz potem go podnosi i tym razem wygląda jak najbardziej empatyczna osoba, jaką można rano spotkać. Niespodziewane. Większość ludzi o tej porze woli mieć święty spokój.
- Przepraszam, nie zauważyłam pana - jej głos nie brzmi, jakby chciała się wytłumaczyć, ale jakby ta informacja była niezbędna i konieczna w tej sytuacji.
Kiwam głową na znak, że szanuję to i jednocześnie odpowiadam gestem, że nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu.
- Może odpowiem grzecznością na grzeczność, ale to ja powinienem przeprosić. W końcu mogłem się odezwać i dać ci znać. Nie chciałem ci przerywać, najwyraźniej lubisz tę piosenkę - odpowiadam uśmiechem na jej uśmiech. Zapewne nie wyszedł aż tak entuzjastycznie, jak jej, ale włożyłem wszystkie siły, aby nie wydać się gburowatym klientem.
- Puszczają ją codziennie o tej godzinie. Zawsze na otwarcie kawiarni.
Czyli jednak była zamknięta. Teoretycznie.
Spuszczam głowę i chichoczę gardłowo pod nosem, przecierając kark. Unoszę brwi z podziwu dla samego siebie i od razu potem, z powrotem kieruję uwagę na dziewczynę.
- Najwyraźniej wbiłem jeszcze zanim się otworzyła - skwitowałem samego siebie - Jeśli to problem, mogę wyjść.
- Nic się nie stało - odpowiada - Zapomniałam przekręcić klucz, gdy ustawiałam stoliki na zewnątrz, poza tym nie wypada mi wypraszać klienta. Szczególnie tak wcześnie rano. Myślę, że szef nie będzie miał nic przeciwko - znowu poprawia kosmyk włosów i tym razem podchodzi bliżej.
- Teraz mi się zrobi głupio.
- No, chyba że zamówi pan...
- Michael - przerywam jej tak, żeby zabrzmiało to, jak najbardziej uprzejmie - Czuję się staro, gdy mówisz do mnie pan. Tak nieironicznie - staram się brzmieć zabawnie i nawet jeśli mi to nie wyszło, dziewczyna chichocze pod nosem.
- Dobrze, niech będzie... Michaelu - wyciąga dłoń w moim kierunku, którą ściskam - Rosalie. Nie zdradziłeś mi swojego nazwiska, więc imię starczy, prawda? - przechyla nieco głowę i mruży oczy z szerokim uśmiechem. Zabiera dłoń i ja sam cofam swoją.
- Po prostu bądźmy Rosalie i Michael - zgadzam się na jej propozycję - I owszem, mam zamówienie. Espresso ristretto i dwa ciastka - nie zjadłem żadnego śniadania rano, poza tym nie miałem zbytnio ochoty. Starych przyzwyczajeń się nie zmienia.
Dziewczyna uśmiecha się ponownie i podchodzi do ekspresu. Ja w tym czasie rozglądam się dokładniej po otoczeniu, przyglądając się obrazom kawy i otaczających nas roślinach, które gdzieniegdzie zdobiły ściany kawiarenki.
Rosalie podaje ciastka na osobnym talerzyku. Podnoszę jedno i wyciągam w jej kierunku.
- Jedno dla ciebie - częstuję się swoim, a dziewczyna zabiera ode mnie ten nietypowy podarunek.
- Chyba polubię pracę tak wcześnie rano - mówi i wraca do ekspresu.
- A ja chyba zacznę tu częściej wpadać - podpieram się o blat - Nigdy nie zwróciłem na tę kawiarnię uwagi. Mógłbym przychodzić tutaj codziennie o tej godzinie.
- Lubisz spokój? - pyta, a ja krzywię się, dając w ten sposób odpowiedź, że niekoniecznie.
- Przydaje mi się, szczególnie że w pracy zazwyczaj mam zamęt. Chwile rano w kawiarni to moment wyciszenia przed aczkolwiek rzadko mam czas, żeby tak usiąść. Zazwyczaj zamawiam kawę i idę dalej - wzruszam ramieniem, jakby to nie było nic wielkiego.
Rosalie kładzie filiżankę z espresso na blacie.
- Przysiądziesz się, czy masz dużo pracy? Nie chcę ci przeszkadzać. I tak jestem nieproszonym gościem - proponuję, licząc, że jednak się zgodzi. Nie odbyłem normalnej rozmowy od długiego czasu i... dobrze w końcu się oderwać.

Rosalie?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz