21 lis 2019

Od Odette - Zadanie #6

Wiadomość, którą słyszę, sprawia, że moje kolana są jak z waty. Świat kołuje się dookoła mnie, głowę przeszywa nieznośny szum i słyszę przetaczanie się swojej własnej krwi. Wiem, że jestem bliska omdlenia, bo czuję się bardziej niż okropnie z myślą, że moja mama, kochana mama, ma nowotwór. 
Lekarz dzwonił. Powiedział mi to najdelikatniej, jak się dało, jednak nie powstrzymał moich łez, które popłynęły strumieniem zaraz po tym, jak wydostałam się z sideł szoku. Mam ruszyć w podróż. Od razu. Mój szpik może ją ocalić. Przestałabym patrzeć na siebie, gdybym temu odmówiła. Idzie za tym ryzyko. Wiele ryzyka. Ale nie mogę nic nie robić, tym bardziej, że jestem jedyną osobą, która ma możliwość coś zrobić.

Ignoruję kolejne połączenie od mojego chłopaka. Zaszlochana, zaryczana, ledwo mogąca złapać oddech, upycham ubrania do walizki, by zyskać na czasie. Czuję, jakbym tego czasu w ogóle nie miała. Jakby gdzieś z tyłu głowy trwało odliczanie do najgorszego. Przez to moje serce bije w trzykrotnym przyspieszeniu. Dosłownie wyrywa mi się z piersi. Zanim wychodzę z mieszkania akademickiego, zostawiam kartkę z adresem kliniki. W samochodzie ręce trzęsą mi się niesamowicie. Staram się uspokoić oddech, choć wewnątrz dalej czuję pulsowanie swojej krwi we wszędobylskim strachu. 
Musisz się ogarnąć, Odette, inaczej zginiesz w wypadku samochodowym.
Spokojnie uruchamiam auto, wolną dłonią odrzucając kolejne połączenie od Adama. Nie mam na to czasu. Nie mam na nic czasu. Wpatruję się tylko przed siebie, siląc się na skupienie, które próbują rozproszyć także krople deszczu osiadające na przedniej szybie. Przede mną dwie godziny drogi. Sygnalizacje świetlne przedłużają mi podróż. Mam ochotę wykazać się wyjątkową głupotą i desperacją i przejechać na czerwonym. Mój rozum jednak odzywa się w porę — chwytam za telefon i korzystając z długiego korku, oddzwaniam do mojego chłopaka. 
— Halo, Adam? Przepraszam, że odrzucałam połączenia.
— Oszalałaś? Boże, myślałem, że coś się stało. Gdzie jesteś? — Przemawia nerwowo. Na jego słowa moje oczy znów zachodzą łzami. Milczę. — Halo, Dottie. — Jego głos łagodnieje.
— B-bo coś się stało — mówię, a słowa same duszą mi się w gardle. Ruszam samochodem dalej. Droga rozmazuje mi się przed oczami. 
— Co? Proszę, mów. Tylko najpierw weź głęboki oddech, skarbie.
— Dzwonili do mnie z kliniki — szlocham. — U mojej mamy wykryto nowotwór. Potrzebuje dawcy szpiku. Muszę tam jechać natychmiast. — Zagryzam wargę mocno. Protestuję kolejnym łzom i próbuję je stłumić, ale nie daję rady.
— Co? Cholera, a dzwoniłaś do niej? Kiedy się dowiedziałaś?
— Niedawno... pół godziny temu? Jestem już w drodze... — mówię. — Nie dzwoniłam do niej. Za bardzo się boję.
Adam cichnie w słuchawce.
— Powinnaś mi powiedzieć... zawiózłbym cię tam. — Wzdycha głośno. — Jesteś cała roztrzęsiona. Ruszyłaś sama. Wiesz, że to głupota. Co to za klinika?
Zerkam na GPS, po czym podaje mu pełen adres.
— Jesteś pewna, że to na pewno ten adres? — Słyszę niepewność w jego głosie. — Sprawdzam właśnie, co to za lokalizacja i w życiu nie było tam kliniki.
— Adam, nie, nie jestem pewna, właśnie się dowiedziałam, że moja mama jest w potrzebie. Muszę tam pojechać. Cześć. — Rozłączam się, cała roztrzęsiona.
Całą drogę cudem unikam wypadków. Kiedy wysiadam w niemal pustej części miasta, po deszczu zostają już tylko mokre ulice. Ciemność dookoła i tylko parę latarń miejskich odbierają mi poczucie bezpieczeństwa. Wprawdzie całkowicie nie mam tego poczucia. Nowe miasto — zupełnie nieznane. Tragedia rodzinna. Szok. To wszystko sprawia, że znowu chcę stanąć w miejscu i się popłakać. Rozglądam się za jakąkolwiek kliniką, ale nie ma tu nawet żadnego szyldu, który sugerowałby przychodnię medyczną. Widzę tylko jakiś sklep. Magazyny. Mnóstwo magazynów. Parę bloków i jedno skrzyżowanie.
Biorę swoją torebkę z samochodu i jeszcze raz uruchamiam GPS w telefonie. Urządzenie nadal mi mówi, że jestem w miejscu, w którym miałam być. Wskazuje na jeden z magazynów.
— Co do cholery? — mówię do siebie, zbliżając się do wielkiego budynku z dziesiątkami okien.
— Wow, nie sądziłem, że ktoś się na to nabierze. — Męski głos dobiegający zza moich pleców całkiem mnie paraliżuje. Zapominam o smutku i skupiam się na mężczyźnie, który znajduje się parę metrów za mną. 
— Słucham? — pytam zdezorientowana.
Chwilę później czuję na sobie kolejny wzrok. Potem jeszcze kolejny. Czuję się tak, jakby ktoś właśnie wylał mi wiadro cementu na głowę. Gromki śmiech atakuje mnie z bliska, na co odsuwam się gwałtownie o parę kroków.
— Co za naiwna dziewczynka. Naprawdę uwierzyłaś, że twoja mamusia ma nowotwór? Co za żart, słyszałeś, Robb?
— Niezłe jaja! — Śmieje się drugi. Rzucam im zdziwione spojrzenia, momentalnie wszystko rozumiejąc. I wraz z napływem faktów mam ochotę zapaść się pod ziemię, by ukryć swoją naiwność i wszechogarniający wstyd.
— No już, laluniu, dawaj gotówkę. — Uśmiecha się zbereźnie. Krzywię się na ten widok i trzymam torebkę szczelniej przy sobie. Chcę stąd zwyczajnie uciec.
— N-nie mam. — Zastanawia mnie, ile będą mnie kosztować te słowa.
— Jak to nie masz? Koszty leczenia nie są niskie. Ani tym bardziej darmowe — mówi ze złośliwym uśmiechem. — Już, przeszukajcie ją, chłopaki.
— Odwalcie się. Mówię poważnie. — Odsuwam się na tyle, ile mogę. Kiedy ręka zaczyna sięgać mojego nadgarstka, a mnie kończy się przestrzeń, oślepia nas wszystkich ostre światło. Jeszcze jedno auto nadjeżdża. Mrużę oczy, nie rozróżniając już żadnych kształtów. 
Rozlega się donośny klakson auta. 
— Kurwa, spadamy — mówi jeden do drugiego. Słyszę odgłos oddalających się stóp. Zakrywam w końcu oczy przedramieniem, nie mogąc już znieść mocy światła. 
Co się stało?
— Odette? — słyszę znajomy głos. Przed światła wybiega nie kto inny, jak Adam. Z zatroskaną, zmartwioną twarzą. — Nigdy więcej nie jedź w takie podróże, nie mówiąc mi nic. — Nie daje mi nawet powiedzieć słowa. Zagarnia mnie w tak silny i ciepły uścisk, że na nowo czuję bezpieczeństwo.
— S-skąd ty tu? — mówię piskliwym głosem, przytulając się do niego.
Cały stres ze mnie spływa. Cały strach. 
Nie mogę uwierzyć, że wszystko wróciło do jak najlepszego porządku.
— Kiedy usłyszałem od ciebie adres, wiedziałem, że coś jest nie tak. Pojechałem od razu za tobą — szepnął, całując mnie we włosy. — Twoja mama jest cała i zdrowa. Nie martw się.
— P-przepraszam...
Jaka ja jestem naiwna...

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz