27 lis 2019

Od Brianne C.D Cameron

Kiedy wysiadam z autobusu moje ciało momentalnie otula mroźne powietrze. No tak, tu jest zupełnie inna pogoda, na dodatek delikatnie prószy śnieg. Wkładam dłonie w kieszeń bluzy, wzdychając. Chyba dopiero teraz, kiedy widzę cieszącego się ze śniegu Camerona oraz ten cały krajobraz, który przede mną się roztacza, dochodzi do mnie, gdzie jestem, z kim i co robię. Nie jestem w domu, nie chodzę już na balet, na łyżwy, a w zamian podróżuję z niedawno poznanym mężczyzną, odkrywam zwłoki w motelowej wannie, uciekam przed ludźmi, którzy chyba nie życzą nam dobrze i po prostu korzystam z życia. Robię to, co powinnam robić już od dawna.


     – Śnieg! – słyszę nagle, na co nieznacznie się uśmiecham. – Jaki masz pomysł na naszego bałwana?
     Podchodzę do niego w ciszy, w międzyczasie zakładając wcześniej przygotowaną kurtkę, szalik i czapkę, a następnie naciągam na dłonie czarne rękawiczki.
     – Raczej nie mamy marchewki na nos – rozglądam się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co się nada na jej zastąpienie i spełni równie dobrze swoją rolę. – Moja siostra zawsze robiła oczy z guzików – mówię, odrywając dwa, nieduże guziki od swojej torby. – A nos... Może ci urwiemy?
     Parska, trącając mnie w głowę, a ja próbuję niezgrabnie się uchylić.
     – Mój będzie za duży. Twój się nada, wiesz?
     – Obawiam się, że krew na śniegu nie wygląda zbyt ładnie, tak więc nasz bałwan musi zadowolić się – lustruję spojrzeniem okolicę, a kiedy w zasięgu mojego wzroku pojawia się ptasie pióro, nieco zmoczone przez śnieg, podnoszę je na wysokość oczu Camerona. – tym.
     Bez słowa lepię kulkę śniegu, a następnie obklejam go kolejnymi warstwami białego puchu. Kiedy robi się wystarczająco duża, toczę ją po ziemi, zauważając, że Cameron robi to samo z drugą. Bez słowa lepimy śnieżne kule, a kiedy moja jest ogromna, sięgająca mi do pasa, zaprzestaję.
     – Uważaj, żeby przypadkiem nie zebrać ze śniegiem jakiejś psiej niespodzianki – mówię z przekąsem, widząc jak ten dalej toczy kulę, mimo że ja swoją już skończyłam.
     – Zmarzłyby im tyłki – wzrusza ramionami, a ja puszczam jego uwagę mimo uszu. Ustawiam podstawę naszego bałwana na pewnym gruncie, formuję kulę i wklepuję czysty śnieg w ubytki. Czapka zsuwa się wprost na moje oczy, a kiedy podnoszę rękę, aby ją poprawić, widzę moją rękawiczkę oblepioną zamarzniętym śniegiem, który zwisa z pojedynczych nitek. Otrzepuję ją, nie zauważając stojącego za mną Camerona ze swoją utoczoną przedtem kulą. Cały śnieg leci wprost na jego twarz, a ten prycha, zapewne mając go także w ustach. Śmieję się, widząc to, kiedy ten zostawia kulę (swoją drogą, mniejszą od mojej), po czym bierze w ręce masę śniegu. Zanim wstaję i rzucam się do ucieczki, ten mnie nim obrzuca, wywracając na jedną z zasp. Zaczynamy się rzucać śnieżkami wielkości mojej głowy, czasem są tak bolesne, że aż jestem pewna, że będę mieć siniaki. Moje policzki są czerwone od mrozu, twarz jest mokra od śniegu, a mokre, posklejane włosy (razem z rzęsami!) zdążyły już zamarznąć, kiedy otrzepujemy nasze ubrania.
     – Chyba nici z naszego bałwana – mówię zasapana, widząc rozwalone kule, mające być wcześniej jego podstawą. Najwidoczniej przez przypadek któreś z nas się przewróciło wprost na nie, kiedy obrzucaliśmy się zimnym śniegiem.
     Z konsternacją zauważam, że moje dłonie mrowią, a palców nawet nie czuję.
     – Chodźmy do jakiegoś baru albo kawiarni. Zgłodniałam i jest mi zimno – Cameron kiwa głową, przytakując. Rozglądamy się za jakimś ogólnodostępnym barem. Wkrótce zauważamy baner jednego z nich, po czym człapiemy w tamtym kierunku. Nawet moje buty, choć zimowe, są przemoczone. Wewnątrz jest miło i przyjemnie, ściany mają kolor kremowy i nie wygląda mi to na podrzędną, przydrożną jadłodajnię. Zamiast tego wita nas miła atmosfera, piękny zapach i przede wszystkim, ciepło. W środku jest sporo osób, rozlega się dźwięk sztućców obijanych o talerze oraz gwar cichych rozmów. Ja zajmuję miejsce przy ścianie, w rogu pomieszczenia, a Cameron podąża za mną. W końcu mogę się rozebrać, a swoją mokrą kurtkę przewieszam przez oparcie krzesła. Szybko wyschniemy, ponieważ na nasze szczęście, siedzimy przy dużym kaloryferze, także pomalowanym na kolor kremowy. Z ulgą zdejmuję ciężkie od nadmiaru wody rękawiczki, czapkę, po czym przeczesuję szczotką mokre włosy. Kiedy oboje siedzimy, w miarę ogarnięci, podchodzi do nas kelnerka.
     – Czy mogę przyjąć już zamówienie? – uśmiecha się zachęcająco, w prawej ręce dzierży mały notatnik, a w lewej długopis.
     – Ja poproszę karmelowe latte – przeglądam ładnie komponujące się menu z motywem ususzonych kwiatów. Wszystko tu jest takie urocze – i sałatkę grecką z grzankami.
     – A dla pana? – pyta, notując moje zamówienie. Prawdę mówiąc, biorę to, co wygląda tu najładniej, bo menu zawiera zdjęcia dań, które serwują, ale ulubionej kawy sobie nie odpuszczę.
     – To samo, tylko z miętą do picia – mówi uprzejmie.
     Wkrótce kelnerka przynosi nasze zamówienia, a ja rzucam się na jedzenie, kiedy tylko odwraca się do nas plecami, wcześniej życząc smacznego posiłku i miłego pobytu. Cameron prycha rozbawiony, widząc mój wilczy apetyt, po czym sam zaczyna jeść. To, co zamówiłam, jest po prostu pyszne i jestem pod wrażeniem, że takiej kawiarni nie ma w Avenley River, a przynajmniej nie takiej, która by mi pasowała tak, jak ta. Z tego wszystkiego mogłabym tutaj zamieszkać, jeśli mieliby mnie codziennie częstować takimi pysznościami. Zawartość naszych talerzy znika w przeciągu następnych kilkunastu minut, więc obejmuję rękoma ciepły kubek z kawą.
     – Smaczne było, co nie? Wróciłabym tu z chęcią.
     Rozglądam się po pomieszczeniu po raz kolejny, chłonąc wzrokiem jego wystrój.
     – Tak, pewnie – wzrusza ramionami. – Tylko... ty też czujesz się tak dziwnie?
     – Jak dziwnie? – marszczę czoło. – Nie, jest mi tutaj przyjemnie.
     Trącam kwiatka stojącego na parapecie. Wszystko opiera się tutaj na kwiatkach, one są nawet wyhaftowane na obrusach.
     – Czy w tym posiłku były orzechy? – pyta mnie po chwili, a ja zamyślam się na chwilę. No przecież, że tak.
     – Przecież grzanki były orzechowe. Nie czułeś? – dziwię się. Naprawdę było czuć w nich orzechy, mi także trafiły się ich kawałki, nie wiem jak Cameronowi.
     – Cholera! – wyrzuca ramiona w powietrze. – Nie zauważyłem. Muszę iść do łazienki.
     – Poczekam – mruczę, patrząc na niego znad zmrużonych powiek. – Jak mam wzywać karetkę, czy coś... to krzycz.
     Mężczyzna idzie szybkim krokiem w stronę łazienek, a po chwili znika za ich jasnymi drzwiami. Prycham, kręcąc głową. Ten to jednak potrafi się ustawić, nie ma co. Orzechowe grzanki grały chyba główną rolę w tym daniu, przyznaję, bardzo mi smakowały. W tym samym czasie, gdy Cameron jest w łazience, ja składam nasze talerze jeden na drugim, a na ich szczycie ustawiam dwie puste szklanki. Zmięte serwetki wyrzucam do kosza stojącego przy drzwiach, po czym zabieram nasze rękawiczki i czapki z kaloryfera obok, kładąc je na stole. Mój towarzysz wraca po chwili, jednak nic nie mówi, co postanawiam skomentować.
     – Co się nie odzywasz? Coś nie tak?
     – Trochę spuchł – wystawia język, sepleniąc, a ja patrzę się na niego z politowaniem. Wypadki chodzą po ludziach, czyż nie tak?
     – Idziemy wynająć jakiś niedrogi domek? Widziałam ogłoszenia po drodze. Bo chyba nie nadajesz się, aby iść dzisiaj na narty – patrzę na niego krytycznie. – Z resztą i tak zaraz będzie ciemno.
     Za oknem panuje półmrok, a śnieg ładnie błyszczy w poświacie sztucznego światła, jakie dają uliczne latarnie.
     – Będziemy udawać starsze małżeństwo wynajmujące swój własny domek na przedmieściach? – pyta z iskrą w oczach. – Jestem za!
     – Po prostu mam dość wystających sprężyn w materacu, twojego spania na podłodze i braku kuchenki – mrużę oczy. – Nie dodawaj sobie do tego historyjki – wciągam czapkę na głowę, po czym rzucam - Ubieraj się.
     – No dobra, dobra, chodźmy – jego zapał mizernieje, więc posyłam mu blady uśmiech.
     Wciągamy na siebie suche, przyjemnie ciepłe kurtki, czapki i rękawiczki. Obwiązujemy nasze szyje wełnianymi szalikami, i choć kłują nas niemiłosiernie, to są cholernie ciepłe i nie mokną tak szybko, jak nasze czapki ze sztucznego materiału. Zasuwamy za sobą krzesła, zostawiamy określoną sumę na stole, po czym wychodzimy. Na dworze wita nas mroźne, świeże powietrze, i chociaż jest zimno, uwielbiam tę porę roku. Przed nami jeszcze narty, obiecany bałwan i mam nadzieję, że jakieś przyjemne, klimatyczne lodowisko pod chmurką z przewieszonymi ponad nim lampionami. O ile takie tutaj jest. Idziemy zaśnieżonym chodnikiem, kiedy śnieg zaczyna padać coraz mocniej. Na szczęście jesteśmy na drodze, wokół której każdy domek jest do wynajęcia, a te, które są już zajęte, mają zamknięte furtki.
     – Może ten? – wskazuję na ceglane, nieduże lokum. Wygląda ładnie i przytulnie, wykonane jest z ciemnego drewna i cegieł, a z zaśnieżonego dachu wydobywa się komin.
     – Jeżeli ci się podoba, weźmiemy ten. – Wzrusza ramionami. – Chociaż tamto też jest urocze – kiwa głową w stronę następnego domku, znacznie różniącego się od poprzednika. Patrzę krytycznie na budynek. Jest w kolorze brudnej bieli, krawędzie i mały balkon wyłożony został ciemnym kamieniem, a przed domem ulokowane są lampy. Kręcę głową, zakładając ręce na piersi. Ten nie ma kominka.
     – W porządku, weźmiemy ten pierwszy – uśmiecham się szeroko, zachwycona wizją spędzenia kilku nocy w takim przytulnym domku.
     Idę żwawo w stronę drzwi, pukając do nich. Na ścianie nie ma dzwonka. Po chwili otwierają się, a w progu staje mężczyzna po sześćdziesiątce. Wygląda na życzliwego.
     – Dobry wieczór. Jesteśmy zainteresowani tym domkiem – mówię szybko.
     – Dwadzieścia avarów za noc – odpowiada, patrząc na nas.
     – W porządku. Spędzilibyśmy jedną – marszczę nos, słysząc cenę. „Kilka nocy" zamienia się niestety w jedną, najwidoczniej jutro będziemy musieli poszukać czegoś innego, tańszego.
     – Wchodźcie – otwiera drzwi szerzej, wpuszczając nas do środka. Przed wejściem otrzepujemy się ze śniegu, a w przedpokoju rozbieramy. Od samego początku podoba mi się wystrój domu, nawet wewnątrz. Utrzymany w kolorach ciemnego, mahoniowego drewna oraz kremowych ścian. Przewieszamy kurtki przez wieszaki, wchodząc do środka.
     – Są dwa pokoje, jeden z dwuosobowym łóżkiem oraz jeden z jedno. Salon, kuchnia, prąd, ciepła woda, wszystko jest. I jedna łazienka. Jest jednopiętrowy – wskazuje schody, a ja kiwam głową, na znak, że się decydujemy. – Opłata obowiązuje was teraz i jutro dodatkowe koszty przy wykwaterowaniu, gdybyście coś zepsuli.
     Cameron szuka portfela po kieszeniach, w końcu go wyjmując. Daje mężczyźnie należną sumę, a ten kiwa głową po ich przeliczeniu. Żegna się z nami, życzy miłej nocy, po czym wychodzi. Wchodzę wgłąb domu, zauważam klucze do domu na kuchennym blacie. Zostawiam torbę na krześle, po czym daję Cameronowi dziesięć avarów, czyli moją część opłaty za nocleg.
     – Jest dwudziesta, więc jutro o osiemnastej musimy już tu być i po sobie posprzątać – mówię, patrząc na przytulne wnętrze domu. – Patrz! Kominek. I drewno! – kucam, biorąc się za jego rozpalanie.
          – Postaraj się nie spalić domku – mruczy Cameron, osuwając się na kanapę pełną poduszek.
     – Byłam kiedyś harcerką, bo Cindy nią była, a matka chciała, żebym była jak ona. I nauczyli mnie rozpalać ogień, ale za pomocą kamieni. Chyba nie przewidywali, że skończę z drewnem i kominkiem, a nie w lesie, jedząc szyszki – mówię po kilkunastu minutach i kilkudziesięciu nieudanych próbach wzniecenia ognia.
     – Zawsze mnie to interesowało. Harcerze na serio jedzą szyszki? – pyta z głową wbitą w jaśka.
     – Tak, jedzą szyszki, piją z kałuży i kąpią się w jeziorze, a po zmroku skaczą wokół ogniska – zdradzam, siłując się z patykami, które nie chcą zmieścić się w kominku.
     – Przywoływaliście kiedyś demony?
     – Nie – marszczę nos, słysząc jego pytanie. W międzyczasie podpalam rozpałkę. – A ty?
     – Nigdy nie byłem harcerzem, Bri – prycha. – Dlatego pytam ciebie. Myślałem, że spoufalacie się z naturą, a duchy to jej część.
     – Byłam harcerką przez dokładnie osiem dni – śmieję się. – Nie wiem czego ode mnie wymagasz.
     – Kurde, a chciałem się dowiedzieć – mruczy, niezadowolony moją odpowiedzią. – Co lubiłaś robić, kiedy byłaś dzieckiem? – przewraca się na brzuch i wbija spojrzenie w kominek, a ja w skupieniu patrzę na ogień, z nadzieją, że ten się utrzyma i będzie ciepło przez całą noc.
     – Jest dużo rzeczy, które robiłam i dalej robię – wzruszam ramionami, siadając na fotelu. Przyjemnie się w nim zapadam. – Balet, łyżwy. Między innymi. A ty?
     – Nic interesującego. Pytam, bo... – zawiesza się na krótką chwilę. – Ostatnio myślałem nad tym, czy nie zapisać gdzieś Raven. – Widząc niejednoznaczne spojrzenie, poprawia się natychmiast. – Moją córkę. Pomyślałem też, że skoro jesteś dziewczyną, podobnie jak ona, może mogłabyś coś... polecić?
     – Zależy co lubi. Każdy jest inny. Mnie matka zapisała na balet, bo Cindy tańczyła przez rok. Na początku tego nienawidziłam, ale szybko mi przeszło i zajmuję się tym do teraz. Podobnie z łyżwami. Kiedyś startowałam w zawodach z łyżwiarstwa figurowego, ale to tylko... sezonowy sport. Dużo bardziej pasuje mi rekreacja. No, jest też śpiew, jakieś instrumenty. Ja umiem grać na skrzypcach, ale nie jest to coś, co kocham i nie mogę bez tego żyć, czy coś. Wszystko zależy od tego, do czego ma smykałkę.
     – Zabierz ją na lodowisko. I do teatru. I na sztukę baletową. Włącz jej jakiś mecz, chociaż to pewnie ją nie zainteresuje, ale może akurat? Nie wiem. Po prostu zabierz ją w takie miejsca, aby spotkała się z nowymi, ciekawymi rzeczami. Mogę was oprowadzić po filharmonii, kiedy będziemy już w Avenley. Znam tam trochę osób. Wiesz, pokażą jej instrumenty, dadzą spróbować zagrać. Może coś jej się spodoba.
     – Wow – uśmiecha się delikatnie. – Ciekawie.
     – Jasne – odpiera lekko. – Zobaczymy, ale wpierw musimy wrócić do miasta. Ale to jeszcze nie czas. – Opiera się o zagłówek z dłońmi ułożonymi na karku.
     Wstaję z kanapy, patrząc na kominek. Drewno płonie za zamkniętą szybą zapewniając nam ciepło, a ja rozglądam się po całym domu. Z kuchni wychodzi okno na drogę, z której tu przyszliśmy, furtka jest zamknięta i ośnieżona. Nadal nieustannie pada śnieg, robiąc ogromne zaspy. Nie wiem w jaki sposób jutro wyjdziemy z domu. Odwracam się od okna, słysząc jakieś szuranie. Cameron leży tak, jak go zostawiłam, sprawdzam wzrokiem, czy się nie rusza, ale nie - to nie on musi wydawać ten dźwięk. Chodzę po domu, nadstawiając uszu. Odgłos przybiera na sile obok niedużych drzwi. Otwieram je zaintrygowana, a te przeraźliwie skrzypią. Moim oczom ukazują się betonowe schody w dół, które w pewnym momencie po prostu znikają w ciemnościach.

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz