11 lis 2019

Od Andrei do Juliena

Deszcz cicho, ale za to równomiernie i w bardzo szybkim tempie uderza o szybę, która lekko rozgrzana od środka zaczyna rosieć, a ja wpatruję się za mdły obraz za nią, opierając bezwładnie głowę o zagłówek obszyty jakimś nieco zabrudzonym przez lata używania materiałem. Kiedy para zakrywa mi widok, podnoszę dłoń, w bardzo wolnym tempie, jakby ważyła tonę, a zarazem jakoś od niechcenia, palcami łapię kraniec swojego rękawa naciągając go nieco na moją dłoń i wycieram nim kawałek szyby, po czym spokojnie opuszczam dłoń na udo. Mój husky leży cicho wzdłuż obu siedzi cicho między siedzeniami i opiera pyszczek o moje drugie kolano. Delikatnie drapię go po czubku łebka. W autobusie panuje jakaś dziwna prawie cisza. Prawie, ponieważ słychać tutaj rozmowę kierowcy z panią opatuloną płaszczem, która usiadła na pierwszym siedzeniu w moim rzędzie, słychać delikatne stukanie kropel deszczu, słychać cichy szmer płynący ze słuchawek kogoś, kto według mojej analizy nie może siedzieć zbyt daleko, skoro jestem w stanie rozpoznać niektóre ze słów aktualnej piosenki. Po chwili zaczynamy zwalniać, aby w końcu się zatrzymać. Z drażniącym jękiem uchylają się drzwi, do środka wchodzi młody chłopak, szatyn z tego co widzę spomiędzy zagłówków mojego oddalonego od wejścia miejsca. W miarę jak zbliża się do wolnego miejsca obok mnie, trochę mu się przyglądam, jednak nie na tyle mocno, aby zwrócić na siebie jego uwagę. W końcu, kiedy jest na tyle blisko, aby zauważyć moje zainteresowanie jego osobom, odwracam bezwładnie głowę w kierunku szyby. Ostatnimi czasy mam nieco za często taki humor. Jakby całe moje ciało było bezwładne. Jakiś pan doktor nazwał by to pewnie stanem przed depresyjnym, jednak u mnie to tylko reakcja na pogodę. Nienawidzę szarości i tej części jesieni, kiedy piękne złote kolory zmieniają się w czarne od wszechobecnego błota.
Obniża się ciśnienie, często pobolewa mnie głowa, trochę mnie łamie w krzyżu, a przypominająca o swoim istnieniu kobiecość powoduje tylko, że mam wrażenie, że zaraz złamie mi się kręgosłup. Pocieram oko rękawem bluzy. Pozostaje mi tylko jeszcze je zaprószyć i zacznę krzyczeć. Nasz nowy podróżujący zatrzymuje się na mojej wysokości. Zerka na siedzenie obok, a później na mnie. Unoszę brew i również zerkam na to samo siedzenie. Siedzenie jak siedzenie, chcesz panie to siadaj, nic nadzwyczajnego. Dla niego jednak to musiało być coś nadzwyczajnego, ponieważ kiwa głową w stronę siedzenia i pyta, czy można usiąść. Trochę ciśnie mi się na usta, że nie można, tak żeby po prostu zobaczyć jego reakcję, ale w końcu rezygnuję z tej uszczypliwości i odpowiadam mu skinieniem, czekam aż usiądzie, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie dotknie mi psa, tylko tak dla pewności. Odwracam głowę do szyby. Znowu mi zarosiała. Ponownie podnoszę do niej dłoń i wycieram szkło rękawem. Zaraz po tym, jak opuszczam dłoń na udo, mijamy znak. Przypadkowej osobie jadącej do Avenley River nic on nie powie, ale mnie informuje o tym, że pora się zbierać, bo minę miejsce, gdzie powinnam wysiąść. Łapię za spory plecak, który do tej pory leżał pod moimi nogami powodując, że nieco dociskałam kolana do piersi, w pozie niemalże embrionalnej, łapię za smycz Doriana, przepraszam chłopaka, który dopiero co rozsiadł się na swoim miejscu i przeciskam się wolnym korytarzem między krzesłami, próbując dojść do wyjścia bez zahaczenia kogoś swoimi rzeczami lub ciałem, przy okazji muszę też uważać na mojego ciekawskiego psa. Zdążam akurat, kiedy zatrzymujemy się przed samym zakrętem. Wysiadam, a zaraz za mną zamykają się drzwi i chwilę stoję już taka niepewna tego, co zmierzam zrobić i patrzę za jadącym dalej na wprost autobusem. Rozglądam się i zauważam jak bardzo pusto jest dzisiaj na drodze, smycz Doriana pociąga moją rękę. Spoglądam w niebo. Kto chciałby wychodzić z domu w taką pogodę? Wyciągam z kieszeni plecaka czapkę i naciągam ją na głowę, zapinam moją kurtkę, na kożuszku, imituje ona skórę, tylko taką delikatną, a więc niestety, ale może mi całkiem mocno nasiąkać. Poprawiam jeszcze tylko plecak, aby wygodniej leżał na plecach i ruszam w prawo. Wąska, ale ładnie utrzymana droga prowadzi zaraz za rowem melioracyjnym przez krótką alejkę ozdobnych drzewek do ogrodzenia, przy którym na szczęście nikt nigdy nie pilnował bramy. Wkładam ręce do kieszeni, ponieważ już po kilku krokach zaczynają mi kostnieć, a czeka mnie dzisiaj jednak trochę chodzenia. Pierwszą różnicą, którą zauważam, jest wysokość wcześniej wspomnianych drzewek. Aktualnie ich wysokość wyraźnie przewyższa moją, co wywołuje u mnie małe ukłucie melancholii. Czyli zmieniło się tutaj więcej, niż miałam nadzieję. Odliczam sobie kroki do bramy, jak zwykle, kiedy mi się nudzi. Nawet Dorian jest jakiś pozbawiony energii. W taką pogodę nie można nawet zainteresować się otoczeniem, bo wszystko jest mokre i mnie obrzydza. Tak, obrzydzają mnie mokre rzeczy, nie lubię ich dotykać, ale czy to nie jest normalna reakcja każdego człowieka? Mam przynajmniej taką nadzieję. Bramy jak zwykle nikt nie pilnuje i ten szczegół powoduje szybkie i bardzo krótkie uniesienie kącików moich ust. Wchodzę teraz do dzielnicy złotych klamek, jak zwykłam śmiać się z niej z moim przyjacielem w dzieciństwie. To były jednak z perspektywy czasu, bardzo miłe lata. W tamtym momencie, uważałam jednak ten luksus, za możliwie najgorszą sytuację, ponieważ ludzie podobno mieli mnie wykorzystywać dla moich pieniędzy. Życie pokazało mi, że nawet bez pieniędzy ludzie będą potrafili chcieć mnie wykorzystać i to w każdy dostępny sposób. W tym świecie jednak trzeba się nieco namęczyć, żeby znaleźć kogoś godnego zaufania. Chichoczę do siebie i dziękuję losowi, że nikt mnie w tym momencie nie widzi. Takie myśli u mojej osoby to chyba najlepszy objaw hipokryzji. Okazuje się, że pojawiło się tutaj wiele nowych domów, a część ze starych została odnowiona na tyle, że początkowo ciężko było mi się zorientować, w którą stronę mam iść, aby trafić do dobrego domu. W tym domu, według tego, co podejrzewałam, powinnam dostać pomoc, której - nie boję się do tego przyznać - potrzebuję. Po wyjściu i powrocie tutaj, mój cały dobytek, przynajmniej ten aktualnie dostępny znajduje się w plecaku, który mam przy sobie. Skręcam w lewo, przechodząc uważnie przez ulicę i trzymając Doriana blisko siebie, nie mogę sobie tak blisko celu pozwolić na to, żeby mnie przejechał przypadkowy bogacz, który więcej uwagi zwracał na wyświetlacz swojego telefonu na kilka tysięcy, niż do tego, co się dzieje na drodze. Tym bardziej mogę pozwolić, aby jemu coś się stało. Wchodzę w jeszcze węższą uliczkę, jakby było to w ogóle możliwe i wygodne do użytkowania. Na samym rogu tej uliczki, po drugiej stronie niż właśnie stoję znajduje się dom, jakich tutaj wiele. W moich wspomnieniach miał granatowy dach, a nie czarny, a w przednim ogrodzie nigdy nie było zabawek, żeby sąsiedzi nie pomyśleli, że jesteśmy niechlujami. Teraz na kostce było widać zmywane przez deszcz rysunki zrobione kredą, na trawniku leżał jakiś mały rowerek i gdzieś pomiędzy tujami zaplątała się piłka. Kiwam głową. Może to i lepiej. Pociągam lekko nosem, ponieważ wilgotność i zimno otaczającego mnie powietrza szybko wywołuje u mnie katar i idę dalej w dół tej uliczki. Dosłownie kilka posiadłości, ponieważ ciężko inaczej nazwać te domu, stoi jeden z najwspanialszych tutaj. Największy, najlepiej ogrodzony, przed którym zawsze stał samochód, którego zazdrościło właścicielowi całe sąsiedztwo... a może nawet całe miasto. Zwalniam kroku, przez przęsła ozdobnego płotu widać piękny trawnik i pozostałości po pewnie zapierających dech w piersiach kwiatach. Uwielbiałam je jako dziecko. Nowością jednak jest teraz mała budka przy samej bramie. Marszczę brwi i podchodzę do niej z zaciekawieniem. Wychodzi z niej, z tego co zauważam ochroniarz i odwraca się w moją stronę.
-  Czego tutaj szukasz? To nie jest dzielnica, dla takich jak ty! - odpowiada nieco zbyt agresywnie jak na mój gust. W końcu nie zrobiłam niczego złego, po prostu oglądałam sobie trawnik przez płot. Dorian wydaje z siebie ciche warknięcie, które uspokajam gładząc go po łebku. Po chwili jednak uderza mnie coś innego. Zerkam na swoje stopy i płynę wzrokiem do mojej sylwetce. Co mu się nie podoba? Dobre, czarne buty, sznurowane, sięgające połowy łydki, nieco przypominające glany, czarne dżinsy, jeszcze nawet nie przetarte i brązowa kurtka w ciepłym odcieniu, z której w niektórych miejscach, szczególnie przy szyi wyglądał biały kożuszek i szara czapka. Nic nadzwyczajnego, no ale chyba nie wyglądam tak tragicznie. - Nie słyszałaś?! - wyrywa mnie z zamyślenia, nasz pan ochroniarz. A ja robię na niego duże oczy. Co za kompletny brak szacunku dla kobiety.
- Szukam kogoś - odpowiadam na tyle pewnie, aby wywołać zdziwienie na twarzy stojącego kilka metrów przede mną mężczyzny. Marszczy brwi.
- To w złym miejscu szukasz - mówi, jednak już nie tak pewnie, jak jeszcze kilka sekund wcześniej. Przechylam głowę w bok, niczym pies, co właściwie zrobi również Dorian, co zauważam kątem oka. Spoglądam w bok, na drugą stronę ulicy, zawsze wisiała tam nazwa ulicy, którą wyrzeźbił w drewnie właściciel tej działki. Później podnoszę się na palce i na budynku, do którego chciałam się początkowo dostać wyszukuję wzrokiem numeru.
- Miasto, dzielnica, ulica i numer budynku się zgadzają. To dom państwa Callière, prawda? - unoszę na niego brew, wiedząc, że to ja mam tutaj rację. Chyba, że magicznym sposobem ta rodzina również stąd zniknęła.
- Pana Callière - poprawia mnie, co przyciąga moją uwagę. Marszczę brwi, w niemym zapytaniu. Krzyżuje ręce na piersi. Postawa pasywna? Przecież krzywdy mu nie zrobię. - Nie mam prawa cię tam wpuścić.
- Dlaczego? - pytam, ponownie wracając wzrokiem na domu, znajdującego się nieco w oddali od mojego aktualnego położenia. Trzeba przyznać, że działka wydaje się jeszcze większa, niż ta, którą pamiętałam z dzieciństwa.
- Bo jestem tutaj od pilnowania, a nie wpuszczania tam jakiś przybłęd! - znowu podnosi głos, na co Dorian reaguje pokazaniem kłów. Wzdycham i ponownie go uspokajam.
- Czekanie tutaj również jest zabronione? - zerkam ukosem w jego stronę, odpowiada skinieniem. Sama kiwam głową, prostuję się i pociągam smycz i Doriana kilka kroków w tył.
- Tutaj też nie możesz stać! - kłóci się ochroniarz. Uśmiecham się łagodnie i wskazuję głową na dom obok.
- Ja jestem już na posiadłości tych państwa - oznajmiam. Odnoszę również intelektualne zwycięstwo, ponieważ ochroniarz tylko coś fuka pod nosem i chowa się do swojej budki. Znowu pociągam nosem. Chyba nie mam przy sobie chusteczek. Zawsze o nich zapominam. Kiedy stoję w miejscu temperatura wydaje się spadać w zawrotnym tempie. Temperatura mojego ciała wywołana wcześniejszym ruchem spada, co odczuwam początkowo tylko przez dreszcze. Później zaczyna mnie szczypać nos, który pewnie dawno zrobił się czerwony. Oglądam moje włosy. Są już przemoczone, podobnie jak kurtka i futro Doriana. Wzdycham i zaczynam przestępować z nogi na nogę, trochę kręcę się w miejscu i rozglądam po okolicy. Próbuję zrobić wszystko, aby się trochę rozgrzać. Moją uwagę przyciąga w końcu dźwięk otwieranej furtki. Nadal skrzypi niemiłosiernie. Wychodzi przez nią kobieta. Nieco niska i trochę pulchna, schludnie ubrana, z zarzuconym na ramiona płaszczek i torebką na ramieniu. Trzyma w ręku dużą, czarną parasolkę, którą osłania się od deszczu. Zamyka za sobą furtkę i kieruje się w moją stronę. Dopiero, kiedy zbliża się do mnie na odległość mniej więcej dwóch metrów rozpoznaję w niej nianię Juliena. Pani Nancy, jak zawsze się do niej zwracaliśmy, była jedną z najważniejszych osób z tym domu, a zarazem jedną z naszych ulubionych. Przede wszystkim zawsze dawała nam cukierki po ładnie zjedzonym obiedzie. Do dzisiaj pamiętam smak tych czerwonych, coś jakby połączenie malin i poziomek. Ambrozja dla mnie kilkunastoletniej mnie, w mojej pamięci. Uśmiecham się do niej.
- Dzień dobry pani Nancy - odzywam się do niej, na co reaguje zaskoczeniem. Dosłownie podskakuje w miejscu i zaczyna mi się przyglądać. Chwilę, to trwa zanim przez już jej postarzałą twarz przebiega grymas czegoś na kształt przerażenia.
- Tylko dwie osoby, w moim życiu tak na mnie mówiły... Miałam nadzieję, że to tylko sztuczka mojego już nadwyrężonego umysłu, ale to ty. Andy, słońce, co ty tutaj robisz? - szybko podchodzi do mnie, zakrywając mnie i Doriana od deszczu. Wzruszam ramionami i spoglądam w dół na moje buty.
- Wróciłam, można powiedzieć - zaczynam, a kiedy mi nie przerywa, kontynuuję. - Chciałam zobaczyć się z Julienem, nie mam z nim kontaktu, jednak ten ochroniarz przy bramie nie chciał mnie wpuścić. Powiedział, że nie może tam wpuścić takiej przybłędy jak ja i trochę mu się nie dziwię. Teraz pewnie wyglądam jeszcze gorzej, niż w chwili rozmowy z nim.
- Thomas ci tak powiedział? - pyta z oburzeniem i kręci głową. - No to ja już sobie z nim jutro o tym porozmawiam. Problem tylko w tym, słońce, że nie znajdziesz tutaj Juliena.
- Ten ochroniarz, powiedział, że to nie jest już dom państwa, tylko pana Callière - mówię jej ze zmartwieniem, którego nawet nie próbuję ukryć, a ona smutno kiwa głową. Spogląda na Doriana i wyciąga do niego dłoń, a kiedy zostaje ona polizana przez psa, delikatnie gładzi go po pyszczku.
- Mam zaparkowany samochód przy skwerze, skończyłam pracę na dziś, a wy oboje jesteście zmarznięci. Chodź, pojedziemy do mnie i wszystko ci opowiem - proponuje, wskazując w stronę wyjścia z uliczki. Zerkam na dom, który kiedyś zawsze stał dla mnie otworem. Zgaduję, że tej zmiany szybko sobie nie wybaczę. Kiwam głową i pani Nancy zaczyna prowadzić nas w stronę swojego auta. Nie znajduje się ono zbyt daleko. Wystarczy wyjść z uliczki, na główną drogę na tym osiedlu i pójść nieco z lewo, oddalając się od wyjazdu z dzielnicy, którym tutaj weszłam. Znajduje się tam park, a właściwie skwer, w środku którego jest ogrodzony, ogromny plac zabaw dla dzieci z całego osiedla, wokół którego ustawione są ławki dla matek. Jest tam również mała budka, w której w lecie sprzedawane są lody, w zimę gorąca czekolada i przez cały rok wata cukrowa. Tą ostatnią uwielbiałam jako dziecko, szczególnie kiedy zakupił mi ją Julien. Wokół skweru natomiast zrobiono takie kwadratowe rondo, gdzie wokół znajdują się miejsca parkingowe. Zajmowane są one raczej przez osoby tutaj pracujące. Nigdy nie rozumiałam dlaczego nasz pan ogrodnik, nie mógł zostawiać samochodu za bramą, jednak nie dyskutowałam z tą decyzją. Podchodzimy do małego, czarnego autka. Pani Nancy otwiera tylne drzwi, gdzie wrzucam plecak, i pozwalam wsiąść Dorianowi, którego napominam, żeby został na wycieraczce. Sama lokuję się z panią Nancy z przodu. Kiedy uruchamia silnik, zaczyna wiać na mnie ciepłe powietrze, co wywołuje aż u mnie dreszcz.
- Teraz powiedz mi dziecko, gdzie ty przez te wszystkie lata byłaś? - pyta pani Nancy, jak dobra ciocia, którą zawsze dla mnie była. Zdejmuję czapkę i zaczynam przeczesywać włosy palcami. Delikatnie się uśmiecham.
- Ciężko powiedzieć, gdzie mnie nie było pani Nancy - odpowiadam i tak prawdę mówiąc, to jest w tym trochę racji. Zanim osiedliliśmy się na drugim końcu świata, odwiedziliśmy chyba każdy kraj, choćby nawet na kilka godzin.
- To dlaczego dziecko, teraz tak nagle wróciłaś? - pyta z zaciekawieniem, kiedy opuszczam dzielnicę złotych klamek. Mam dziwne wrażenie, że już na dobre, zarazem mam nadzieję, że to właśnie tylko wrażenie. Wzruszam ramionami, na co pani Nancy wydaje z siebie dźwięk dezaprobaty, pora wytłumaczyć nieco więcej.
- Stwierdziłam, że w moim przypadku, żeby zacząć wszystko od nowa, należy wrócić do samego początku - odpowiadam jej, na co starsza kobieta dramatycznie wzdycha.
- Dziecko, co ty masz zaczynać od początku, skoro całe życie przed tobą? - pyta, na co nie odpowiadam. Trochę głupich decyzji w moim życiu podjęłam, za wszystkie zapłaciłam, lepiej do tego nie wracać.
- Miała mi pani opowiedzieć co się stało u Juliena - przypominam jej zmieniając niezbyt delikatnie temat. Chyba podłapuje moje intencje, ponieważ nie wypowiada się na temat tej zmiany.
- Kilka lat temu zmarła pani Amber zmarła kilka lat temu - mówi, a moja głowa odwraca się w jej stronę z niebywałą prędkością.
- Co?! - krzyczę, co na chwilę wytrąca kobietę z równowagi. Patrzę na nią szeroko otwartymi oczami, jakby właśnie mi powiedziała, że mam raka czy coś podobnego. Mój oddech staje się ciężki. Amber? Ciocia Amber? Taka dobra kobieta, piękna, wspaniała.... nie żyje. Przecież to musiało zmiażdżyć Juliena.
- Niestety. Julien zaczynał mniej wracać do domu, aż kiedy w domu pojawiła się pani Haidi, całkowicie przestał do niego wracać - mówi z wyraźnym smutkiem w tonie. Marszczę brwi.
- Kim jest ta cała Haidi?
- Już niedługo pełnoprawną, drugą żonę pana Malvina - odpowiada surowo, a mi aż się robi ciepło. Znając Juliena to lekko tego nie przeżył. Ten chłopak zawsze musiał wplatać się w coś i zawsze jakieś jego durne zasady uniemożliwiały mu wygodne postawienie się w danej sytuacji. Ta była o tyle gorsza, że Julien i Amber mieli bardzo silną więź ze sobą. Jej śmierć nie wróżyła nic dobrego, a myśl o jej konsekwencjach delikatnie przyprawiła mnie o gęsią skórkę.
- Gdzie teraz mieszka Julien? - kobieta zerka na mnie podejrzliwie. Wie, że jeśli mi powie, to prawdopodobnie nie dojadę z nią do domu, tylko od razu będę chciała pójść do niego. Przewracam oczami. - Jak mi pani nie powie, to wysiądę w tej chwili, nawet jeśli pani nie zatrzyma auta - teraz patrzy na mnie przerażona. Unoszę na nią brew.
- Z tego co wiem, po drugiej stronie miasta, w domie nad jeziorem, z dala od wszystkich - odpowiada cicho, kiwam głową wchłaniając informacje.
- Jak najszybciej mogę się tam dostać? - spogląda na mnie i wzdycha.
- Podwiozę się do głównej drogi, a resztę przejdziesz sama, nie powinno chyba czynić ci to problemu, co? - kręcę głową i uśmiecham się do niej. Ta kobieta nadal ma do mnie świętą cierpliwość. Nie żebym narzekała. W końcu jest mi ciepło, wysycham i jadę do Juliena. Wyglądam za szybę, wchłaniając widok miasta, które od mojego wyjazdu bardzo się zmieniło. Nowe budynki, nowoczesna architektura, pomieszana z okazami przeszłości. Piękne miasto, pełne wspomnień. Pani Nancy włącza radio, dzięki czemu nie zapada między nami niezręczna cisza. Cicho nuci, a ja uśmiecham się słysząc to. To jedno z moich najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa, czyli ciągle coś nucąca pani Nancy, której zawsze było pełno i która zawsze dawała nam cukierki. Nie mogę przeżyć wspomnienia tych cukierków.
Samochód zatrzymuje się na poboczu przy raczej leśnej ścieżce niż porządnej drodze prowadzącej do zabudowań. Krzywię się patrzę na nią, ale w końcu nie ma innego wyjścia. Tego już zdążyłam się dowiedzieć od pani Nancy. Zapinam kurtkę i zakładam czapkę. Deszcz praktycznie przestał już padać, a całkowicie przestanie pewnie w ciągu najbliższych minut, jednak zaczyna się robić niebezpiecznie szybko ciemno. Nie boję się niby ciemności, jednak spacer po lesie w nocy nie jest moim ulubionym zajęciem. Szczególnie kiedy nie jestem pewna, czy mam gdzieś latarkę. Zbieram Doriana i plecak, żegnam się z kobietą, obiecując zarazem, że jeszcze ją odwiedzę, tylko tym razem nie w pracy. Zawraca i odjeżdża w stronę miasta. Znowu patrzę jak ktoś odjeżdża zostawiając mnie samą przed jakąś drogą, tylko tym razem po drugiej stronie miasta i jestem nieco bogatsza w przebieg zdarzeń, które miały tutaj miejsce pod moją nieobecność. Czy daje mi to więcej motywacji do ruszenia w drogę? Nie bardzo, jednak zapadająca noc jest zdecydowanie w tym lepsza. Zerkam na Doriana i gładzę go po łebku. Prostuję się, pociągam za smycz i wchodzimy do lasu. Tak jak się obawiałam od ciągłych deszczów nieco namiękła droga i wszędzie jest jedno wielkie błoto. Jak już dojdziemy do tego domu, to będziemy cali brudni. Nigdy nie czułam się zbyt komfortowo chodząc samotnie po lesie. Takie miejsca zawsze panawały mnie niewyjaśnionym strachem i gdyby nie Dorian u mojego boku, pewnie błagałabym panią Nancy, żeby mnie zawiozła pod sam dom Juliena. Korony drzew uginają się od delikatnego wiatru, otacza nas dźwięk tego wspaniałego, uspokajającego szumu, który u mnie zazwyczaj wywołuje raczej uczucie paniki. Uważnie się rozglądam. Mam też nadzieję, że nie trafimy na jakieś rozwidlenie dróg, bo wtedy znając życie tylko się zgubię. Niebo zaczyna się robić granatowe, wokół zapanowuje lekka mgła. Drzewa zaczynają się robić coraz rzadsze. Pomimo coraz gęstszej mgły, majaczą mi przed oczami jakieś zabudowania. W końcu natrafiam na ogrodzenie i otwartą bramę, w której stoi samochód. Czarny, piękny Chevrolet. Przynajmniej gust ma nadal dobry. Omijam go i podchodzę do drzwi, oglądam dokładnie ścianę, aż zauważam dzwonek, co w panującej na dworze już praktycznie ciemności, wcale nie jest takie proste. Za drzwiami rozlega się przyjemny dźwięk. Czekam chwilę. Chwila przeradza się w zdecydowanie dla mnie za długo, więc zmieniam strategię i zaczynam rytmicznie uderzać w dzwonek, wywołując powstanie zdecydowanie irytującego dźwięku w domu. Uderzam dobre trzydzieści razy, które odliczam z nudów, oczywiście, kiedy drzwi otwierają się do środka z takim impetem, że dziękuję losowi, że nie otwierają się na zewnątrz, bo leżałabym właśnie na masce tego samochodu stojącego w bramie.
- Czego?! - krzyczy, a mi zajmuje chwilę, żeby dojść do siebie z szoku. Kiedy jednak zmysły wracają, uśmiecham się szeroko, puszczam smycz Doriana, który od razu wpycha się obok nóg chłopaka do środka, a ja sama podchodzę do niego, wykrzykuję z całych sił jego imię... właściwie zdrobnienie "Julek" i obejmuję go w pasie, przytulają się do niego.

Julien?

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz