24 lis 2019

Od Brianne C.D Cameron

Jest ciężko. Przechodzi mi przez myśl, kiedy siedzę w obcym samochodzie, z obcymi mi ludźmi, chociaż nie wiem, czy Cameron dalej zasługuje na miano „obcego". Chyba nie. Mężczyzna o, jak się okazuje, imieniu Stanley, rozmawia razem z moim towarzyszem, jednak całkowicie nie śledzę ich rozmowy. Może to właśnie z tego powodu odpływam myślami daleko od samochodu, w którym się znajduję oraz Dale, do którego zmierzam, a kiedy kierowca pyta mnie o moje zdanie, ja odpowiadam ze sporym poślizgiem. Myślę o matce i o tym, czy doprowadziła się już do stanu agonalnego, czy może jest w trakcie, bo opcji, że wzięła się za siebie, szczerze nie przewiduję. Zwykła przesiadywać przy łóżku Cindy, swojej jedynej córki, jaką uznaje, dopóki nie zostanie przegoniona przez pielęgniarki. Ma wyrzuty, że nie odwiedzam siostry, nie obchodzę jej urodzin oraz, że bardzo szybko pogodziłam się z sytuacją, jaka zaszła kilka lat temu, ale prawda jest taka, że nigdy się nie dogadywałyśmy. Zawsze dawała mi odczuć, że jest starsza, a w jej mniemaniu, lepsza. Miała więcej koleżanek, każdy w szkole ją lubił i była po prostu popularna. Chociaż moje oceny były bardzo zbliżone do jej (czytaj: bardzo wysokie), to ich nie zauważano - na pierwszym miejscu zawsze była Cindy, jej porcelanowa twarzyczka i konkursy, na których rutynowe było pierwsze miejsca. Rodzina, nauczyciele i rówieśnicy byli nią po prostu oczarowani, a mnie nawet nie zauważali - kiedy się przedstawiałam, słyszałam „Waldorff? Ta Waldorff? Nie słyszałam, że Cindy ma siostrę" lub „O, znasz może Cindy? Macie takie samo nazwisko".


W gruncie rzeczy, ona nigdy nie była dla mnie swego rodzaju, nie wiem, wzorcem. Zawsze się wywyższała, potrafiła subtelnie zmieszać mnie z błotem oraz manipulować rodzicami. Kieszonkowe? Jasne, dla mnie dziesięć avarów tygodniowo, a dla niej - pięćdziesiąt. W końcu musi mieć pieniądze na swoje wydatki, jak mawiali rodzice, zupełnie nie widząc, że pod koniec tygodnia nie wystarczało mi pieniędzy na butelkę wody i bułkę do szkoły, ale byli nieugięci, kiedy prosiłam o dodatkowe pięć. Za to Cindy dostawała wtedy, kiedy chciała, nawet z nadwyżką.
Prezenty pod choinkę? Jej były duże, pięknie opakowane, oprawione wstęgą i przyozdobione kokardką, a ja dostawałam gorzką czekoladę w małej, świątecznej, papierowej torebce, której używali rok w rok. Dla mnie, jako dla dziecka, było to traumatyczne i bardzo krzywdzące. Chyba nic dziwnego, że mam uraz do własnej rodziny, a raczej tego, co z niej pozostało?
W pewnym momencie z zamyślenia wyrywa mnie zamieszanie w samochodzie. Zauważam, że stoimy na poboczu, a Cameron wychodzi czym prędzej z auta. Marszczę brwi. Całkowicie nie przysłuchiwałam się ich rozmowie, przez co nawet nie wiem, co się dzieje, ale przecież nie zostanę w aucie, to i je opuszczam, podążając za Cameronem. Pokłócili się? Raczej nie, co jak co, ale na podniesiony ton ich głosu z pewnością zwróciłabym uwagę. Z resztą, o co mieliby się kłócić. Może Stanley okazał się kolejnym, litchwayowskim dziwadłem?
Kolejny natłok myśli przerywa dziwna reakcja Camerona. Nim się spostrzegam, ten wymiotuje, pochylając się ponad przydrożną, metalową barierką, na co wybałuszam oczy. Chyba rzeczywiście coś musiało między nimi zajść.
     – Dasz mi swoją komórkę? – zjawia się nagle obok mnie, a ja jedynie wzdycham, podając mu ją.
     Obwieszcza mi, że powinniśmy kierować się w tę stronę - tu wskazuje kierunek - po czym rusza przed siebie. W końcu dochodzimy do torów wyłączonych z użytku. Konstrukcja wydaje mi się na tyle wiekowa i niestabilna, że ryzykownym byłoby, gdyby jeździły po niej pociągi. W pewnym momencie Cameron zatrzymuje się, po czym siada na skraju mostu, po którym kroczymy.
    – Kiedy byłem małym chłopcem, często przychodziłem tutaj z babcią. Siadaliśmy tak, jak my teraz, długo rozmawialiśmy. To było nasze miejsce. Uciekaliśmy przed dziadkiem, strasznie agresywna osoba, pił non stop. Zmarł siedem lat temu. Babcia odeszła trzy, kiedy jeszcze mieszkałem w rodzinnej miejscowości – mówi, a ja słysząc to, patrzę się na niego bez słowa.
     – Dobra, dobra, nie mówię serio, nigdy tu nie byłem – przewraca oczyma. – Nie oznacza to jednak, że nie miałem takiego miejsca. Było jedno, ale gdzieś... kompletnie indziej – przyznaje.
     – Gdzie? – pytam, szczerze zainteresowana. Sama miałam takie miejsce, a był nim stary domek na drzewie zrobiony na działce, jeszcze przez pradziadka, którego nie dane było mi poznać. Niestety, kiedy Cindy o nim usłyszała, pomalowała jego ściany na różowo, zabawki sprzed dwóch pokoleń wyrzuciła oraz wprowadziła swoje lalki i ich domki. Następnie zaczęła spraszać swoje koleżanki na herbatki i nocowania, aż domek w końcu się zawalił, gdy postanowiły przyczepić do niego ciężką oponę na grubej linie.
     – Dość daleko, raczej nie kojarzysz tego miejsca – urywa, na co nie odpowiadam. Siedzimy w ciszy przez następne minuty, kiedy z tyłu głowy dochodzi do mnie charakterystyczny, nieznany mi dźwięk, przypominający syczenie, jednak równocześnie, mający niewiele wspólnego z syczeniem, które znamy. Odwracam się zdezorientowana.
     – Słyszałeś? – przyciszam głos, aby nadal słyszeć dźwięk, a Cameron zdaje się być zdezorientowany. Po chwili jednak jego twarz mówi nieme „znowu?", a ja wstaję na równe nogi. Dosłownie w ostatnim momencie zauważam coś jadącego prosto na nas. Określam to jako „coś", bo w rzeczywistości nie umiem tego zidentyfikować. Ciągnę Camerona za rękaw, po czym wpadamy w najbliższe krzaki maksymalnie oddalone od torów. Po ostatnim spotkaniu z trupem, a potem z policją, wolę zostać niezauważona, niż ponownie użerać się z kimś, kto ma do nas wyraźny problem. Na gałęziach nie ma już liści, jedynie pojedyncze, już dawno pożółkłe, jednak krzaki są tak rozległe i rozrosłe, że spokojnie nas zasłaniają, a my mamy pewność, że nas nie widać. Wkrótce syk zamienia się w wyraźny stukot, a jadący obiekt jest na tyle blisko, że wyraźnie widać czym jest - to drezyna zasilana siłą mięśni dwóch mężczyzn. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tory są nieużywane, a oni ubrani na czarno, dodatkowo z kominiarkami na twarzy. Nie rozmawiają ze sobą, jedynie napędzają ręcznie drezynę, a za nimi leży wypełniony czymś, czarny worek, którego nasada jest szczelnie zawiązana. Marszczę brwi, wpatrując się w nich, a barierka głośno trzeszczy, gdy na nią napieram. Cały most jest tak bardzo niestabilny, że aż mam ciarki na plecach, kiedy patrzę w dół i widzę nieprzeniknioną głębię rzeki. Niespodziewanie potykam się, z jękiem wypadając z krzaków wprost na żwir wysypany obok torów. Wyciągam przed siebie dłonie, aby nie upaść na twarz, przez co ostre kamienie wbijają się w moją skórę. Szybko zbieram się w sobie, mimo że poranione ręce zaczynają krwawić, a materiał moich dżinsów na prawym kolanie zostaje rozdarty. Odwracam głowę w stronę odjeżdżającej drezyny, zauważając spojrzenie mężczyzn utkwione wprost we mnie. Niestety dla nich, jadą zbyt szybko, aby się zatrzymać, są także zbyt daleko i prędzej bym uciekła, niż oni by dobiegli. Mam nadzieję, że mimo mojej nieuwagi Cameron pozostaje niezauważony. Wkrótce drezyna odjeżdża, ponownie jest cicho, a ja powoli wstaję.
     – W porządku? – słyszę, na co kiwam głową. – Mam wodę utlenioną – zaczyna zdejmować plecak, jednak ja zaprzeczam.
     – Nie trzeba. To nic takiego – strzepuję piach i pozostałości po kamieniach, przecieram także kolano, które na szczęście nie krwawi. – Widzieli nas. Właściwie mnie. Co oni w ogóle tu robili i co tu się dzieje? – jęczę. Sytuacje bez odpowiedzi zaczynają mnie przytłaczać. – Mieli jakiś worek. Myślisz, że to były zwłoki? Ja myślę, że tak. Ta droga jest wyjazdową z Litchway. Pewnie zabrali trupa z wanny, żeby nikt go nie znalazł – mruczę, myśląc na głos. – A może policja też jest w to zamieszana i wcale nie są tutaj tymi dobrymi? – staję bezradnie w jednym miejscu, patrząc się na Camerona. Nie wiem co o tym myśleć, a moje wewnętrzne przemyślenia, które w końcu znalazły ujście, kompletnie straciły dla mnie sens po wypowiedzeniu ich na głos.
***
     Po krótkim czasie ruszamy dalej. Rzecz jasna, nie znaleźliśmy odpowiedzi na moje pytania, jednak nawet nie oczekiwałam, że stanie się inaczej.
Po kilkunastu minutach drogi most wreszcie się kończy, a przed nami rozciąga się polna droga, będąca równocześnie wejściem do lasu. Mijamy kilka drzew, kiedy pomiędzy nimi majaczy drewniany, spróchniały stół z ławką, taki przypominający piknikowy, które często umieszczane są w chronionych lasach lub przed rezerwatami.
     – Widzisz to? Idziemy usiąść? Głodna jestem – mówię, wskazując na miejsce, które nam upatrzyłam. Cameron kiwa głową, po czym pokonujemy trawiaste wzniesienie, wchodzimy pomiędzy drzewa, a następnie siadamy na ławce. Jest wilgotna, jednak mi to nie przeszkadza. Wyjmuję z torby dwie suche bułki i chemiczny, żółty ser w plasterku, który swoją drogą uwielbiam, i który się nie psuje. – Chcesz? – wyciągam w jego stronę rękę z kanapką.
     – Jeśli wystarczy ci jedna, pewnie – uśmiecha się, a moje serce zalewa fala ciepła, gdy to widzę. Wydaje się być taki beztroski, że aż nienormalnym jest ostatnimi czasu widok jego zmartwionej twarzy. Dobrze, że chociaż bułka go zadowala.
     – Mam dużo bułek – odpowiadam szybko, wyciągając jeszcze dwie, po czym kładę na nie ser i jedną zostawiam sobie, a jedną daję mężczyźnie.
     – Brianne... – zwraca się do mnie, gdy jesteśmy w trakcie jedzenia. – Czy... Nie czujesz się dziwnie z tym, co się wydarzyło?
     – A dokładniej? – pytam. Oczywiście, że wiem, iż chodzi mu o całą naszą podróż, jednak przez te dwa dni było tak wiele niepokojących i dziwnych momentów, że nie wiem, co Cameron może mieć dokładnie na myśli.
     – Jechaliśmy w jednym samochodzie z, prawdopodobnie, psychopatą. Mogliśmy, no wiesz, być jego ofiarami.
     – Oh, o tym mówisz. Wybacz, wtedy niezbyt słuchałam o czym rozmawialiście – krzywię się. – Ale może coś w tym jest. Najwidoczniej ta społeczność nie jest otwarta na turystów i pewnie wszystko się ustabilizuje, gdy dojedziemy do jakiegoś większego i bardziej cywilizowanego miasta. Z resztą, czy tobie nie chodziło przypadkiem o, właśnie, przygodę?
     – Brianne – poważnieje. – Ja naprawdę nie chciałbym zginąć.
     – Ale kto tu mówi o ginięciu? – unoszę ręce w geście obronnym, widząc powagę sytuacji. – Zawsze możemy wrócić.
Cameron tylko wzdycha przeciągle, po chwili pytając:
     – Znasz Katy Perry?
     – A mam znać? – pytam retorycznie. – Nie, nie znam.
     – Szkoda. Czasami myślałem, że pochodzimy z tej samej planety – Cameron parska śmiechem, choć ja nie rozumiem jego reakcji.
     – A ty znasz Vincenta Perry? Śmiem twierdzić, że to o wiele ciekawsza postać, niż twoja – kończę jeść bułkę, podejmując temat do rozmowy.
     – Kim jest ten twój Perry? Katy to absolutna ikona popu. Dorastaliśmy w... jednym kraju! – mówi, a ja się mimowolnie uśmiecham widząc w nim iskierkę życia, która jeszcze chwilę temu sprawiała wrażenie wygasającej.
     – Popu? Myślałam, że to jakaś pani naukowiec. Albo archeolog, conajmniej, ale masz rację, żaden szanujący się naukowiec nie nazywałby się „Katy Perry" – prycham rozbawiona. – Za to mój Perry to policyjna szycha w Avenley. Aż dziw, że o nim nie słyszałeś, bo swego czasu było głośno.
     – Katy Perry to pseudonim artystyczny... – przewraca oczyma. – Nazywa się Katheryn Elizabeth Hudson, znam jej nazwisko na pamięć. Policyjna szycha w Avenley? Nie zna go nikt poza krajem, co? Ha! Moja Katy to gwiazda światowego formatu. – zaczyna nucić piosenkę.
     – Chyba nie takiego światowego formatu, skoro o niej nie słyszałam. A tak poza tym, to znają go nie tylko w Avenley! Z resztą, nawet jeśli, to nie zmienia to faktu, że on ma tu – pukam się w skroń. – A nie tu – robię to samo, tylko o uwypuklone miejsce umiejscowione w szyi. Przekomarzamy się w ten sposób jeszcze trochę, jedząc kolejne kanapki, kiedy mój telefon niespodziewanie się rozdzwania. Zdziwiona, widzę na ekranie nieznajomy numer, ale odbieram mimo to.
     – Halo?
     Cisza. Powtarzam się raz jeszcze, kilka sekund później słysząc dźwięk zakończonego połączenia. Marszczę czoło z konsternacją, wpatrując się w ekran telefonu. Odkładam go, a kiedy przenoszę wzrok na Camerona, widzę jego zaciekawione spojrzenie. Wzruszam jedynie ramionami, bo co miałabym powiedzieć?  Zaczynam pakować pozostałe bułki i ser do torby, upijam trochę wody, gdy telefon ponownie się rozdzwania. Zdenerwowana, odbieram, rzucając:
     – Halo?!
     – Co się drzesz na własną matkę? – słyszę wściekły, o dziwo trzeźwy głos mojej rodzicielki, po czym prycham, gdy dochodzi do mnie sens wypowiedzianego przez nią zdania.
     – Oszczędź sobie. Czego chcesz? – przyciszam ton głosu, wstając z ławki i odchodząc za najbliższe drzewo.
     – Nie interesuje mnie gdzie się podziewasz, ale przyszły rachunki do spłaty i oczekuję, że się tym zajmiesz – warczy, na co ja przewracam oczami. Typowe.
     – Przykro mi, ale się wyprowadziłam. Teraz możesz się wykazać swoją zaradnością życiową i utrzymywać się sama, a nie żerować na własnej córce.
     – Jak śmiesz?! – odchylam telefon, gdy ta zaczyna się drzeć. Nie słyszę jej kolejnych wyrzutów, a kiedy spoglądam na komórkę, zauważam czarny ekran. Rozładowany. No cóż, z dwojga złego, wolałabym, żeby dzwonił do mnie seryjny, polujący na nas zabójca, a nie matka.
     Wracam do mężczyzny, zauważając, iż ten jest gotowy do dalszej drogi. Według mapy, na którą spoglądaliśmy niedawno, pozostało nam jeszcze około 1,25 kilometra. Przekładam torbę przez ramię, a następnie wchodzimy pomiędzy drzewa, które nas zasłaniają. Szlak nadal jest prosty, nie wchodzimy wgłąb lasu, a idziemy jego skrajem, jednocześnie ciągle widzimy drogę i jest jasno, nie tak jak kilka metrów wgłąb.
     – Co będziemy robić w Dale? – zagajam, szczerze niewiedząc. Uciekanie jest na tyle proste, że przesuwasz się ciągle do przodu, jednak zwiedzanie jest czymś zupełnie innym, czego nigdy nie robiłam. Będziemy chodzić z kapeluszami, w lnianych koszulach i z aparatem przewieszonym przez szyję, jak turyści?
     – Jeszcze nie wiem. – wzrusza ramionami. – Potrafisz jeździć na nartach?
     – Na nartach? – robię zeza. – Nie, nawet nie miałam ich nigdy na nogach.
     – Świetnie! – klaszcze w dłonie. – Nauczymy się jeździć na nartach. To znaczy, ja nauczę ciebie.
     – Nie wiem czy to dobry pomysł – krzywię się, słysząc ten pomysł. – Moje uzdolnienia fizyczne są na poziomie minusowym.
     – W porządku, to żaden problem. Na moich mięśniach przysiadł kurz, ale dałem radę. Ty też dasz.
     – A skąd chcesz wziąć śnieg? Czy może będziemy zjeżdżać po trawie? Ja rozumiem, że już prawie zima, ale śniegu nie weźmiemy znikąd.
     – Dale jest tuż przy Nix, słoneczko. W Nix śniegu jest jak lodu – mówi, a ja marszczę czoło niezadowolona.
     – Ale najpierw lepimy bałwana – mówię stanowczo, a Cameron jedynie się uśmiecha.
     Idziemy przez las jeszcze trochę, około godzinę, kiedy mężczyzna nagle przystaje w pół kroku, a ja razem z nim. Czekam na rozwój sytuacji, kiedy ten odwraca się powoli w moim kierunku. Jego twarz tężeje, gdy na mnie patrzy, a ja nie wiem o co chodzi, jednak nadal się nie odzywam. Nie jestem głupia i widzę, że coś jest nie tak. Cameron gestem ręki pokazuje, abym podeszła bliżej niego, gdyż cały czas szliśmy w odstępie metra.
     – Ktoś nas śledzi. Musimy przyspieszyć – nie nachyla się w moją stronę, trzyma głowę prosto,
a ja ledwie słyszę jego głos, gdy to mówi.
     Niezauważalnie kiwam głową, idziemy nieznacznie szybciej, a ja cofam się w tył, jak przedtem, nie chcąc wzbudzać podejrzeń. Mimo, że staraliśmy się, aby ten ktoś nic nie zauważył, niemożliwym jest, aby w pełni nam się to udało. Staramy się być ostrożni, jednak odgłos kroków na ściółce leśnej jest coraz wyraźniejszy. Wiedziona przeczuciem, odwracam się, a moim oczom ukazuje się zakapturzony, rosły mężczyzna zaledwie kilka kroków za mną. Staję jak wryta, w przeciągu następnej sekundy gwałtownie rzucając się do szaleńczego biegu. Cameron sam zauważa co się dzieje, po chwili doganiając mnie. Nieznajomy depcze nam po piętach, kiedy uciekamy, starając się unikać drzew. Gałęzie smagają nas po twarzy i reszcie odkrytego ciała, a ja jestem pewna, że skończymy z krwawiącymi liniami na policzkach i nie tylko. Po kilkudziesięciu metrach zaczynam zwalniać, a na moje czoło wstępuje pot. Cameron ma znacznie lepszą kondycję od mojej, a kiedy prawie wywracam się wprost w ramiona naszego oprawcy, uświadamiam sobie, że to może być jedna i ta sama osoba. W końcu nie widzieliśmy jej twarzy, zawsze nosi kominiarkę, a posturę ma łudząco podobną. Nie mam czasu na zastanawianie się, kilka minut później drzewa przerzedzają się, a my nagle skręcamy w jedną z uliczek. Na szczęście, trafiamy na małe, zamieszkałe osiedle, a drogi rozwidlają się co kilka metrów. Skręcamy w lewo, potem w prawo, biegniemy prosto, a potem ponownie skręcamy kilka razy na skrzyżowaniach, zostawiając w tyle tajemniczego mężczyznę. W końcu Cameron zwalnia, aż w końcu truchtamy po jednej z mniejszych, bardziej ukrytej uliczce. Z ulgą przyjmuję fakt, że nikt nas już nie śledzi, a przynajmniej narazie. Zatrzymujemy się. Opieram dłonie na kolanach, jestem cała spocona, więc zrzucam z siebie wszelkie bluzy, zostając jedynie w podkoszulku, nie zważając na otaczający nas chłód.
Siadam pod ścianą jednego z budynków, opierając o niego głowę, a Cameron przysiada obok, wciąż zdyszany, z resztą nie bardziej, niż ja.
     – Wow – zaśmiewam się cicho, czując ulatującą ze mnie adrenalinę, jednak wysokie tętno wciąż dudni w moich skroniach, gdy przecieram spocone czoło. – To było coś, nie uważasz?
     – Tak, było – sarka, a ja tylko obrzucam go spojrzeniem.
     – Przynajmniej jesteśmy w Dale dwa razy szybciej, niż byśmy byli, ale to dopiero obrzeża – rozglądam się po pobliskich budynkach. Są odnowione, chociaż gołym okiem widać, że z pewnością mają dużo lat. Futryny w oknach są stare i brudne, a drzwi umiejscowione we wnękach, tak jak to było jeszcze kilkadziesiąt lat temu w każdym budynku, bez wyjątku. Ogródki mają trzy na trzy metry kwadratowe i są ogrodzone. – Dokąd teraz? Nie bardzo orientuję się w terenie.
     – Stok jest na końcu miasta, bliżej Nix, ale tam dostaniemy się autobusem – tłumaczy. – O ile moja propozycja jest wciąż aktualne.
     – Jeśli tylko masz jeszcze siłę, to czemu nie? – wzruszam ramionami. – Byłeś tu kiedyś? Wydajesz się być obeznany.
     – Byłem w wielu miejscach, będąc szczerym. I w Wealdstone, i w Dale, w Litchway akurat nie. Kiedyś uwielbiałem jeździć po kraju, to w jakiś sposób pomagało mi, kiedy czułem się gorzej.
     – Mam rozumieć, że kiedy mi to zaproponowałeś, też czułeś się gorzej? Myślałam, że to było tylko znudzenie codziennością – mówię, wyjmując z torby butelkę wody.
     – Nie, nie. Wtedy czułem się dobrze. I masz rację, byłem znudzony codziennością. – Kiwa głową. – To było dawno temu, że dwa lata wstecz, niedługo po moim przyjeździe do Avenley River.
     – Rozumiem – przytakuję ruchem głowy.
     Wstaję z ziemi, otrzepując spodnie. Pora znaleźć przystanek autobusowy, z którego moglibyśmy dostać się na stok w Nix. Cameron także się zbiera i po chwili jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Wychodzimy z ciemnej uliczki na główną drogę, szukając jakiegoś wyjścia z osiedla, które wiązałoby się z przystankiem, jak to zawsze bywa. Mijamy kolejne bloki wyglądające łudząco podobnie do poprzednich, a osiedlowy, opuszczony sklep ze zbitą szybą upewnia nas, że w tym miejscu jeszcze nas nie było. Pocieszające, myślę. Przynajmniej nie robimy kółek dookoła jednego bloku.
     – Muszę siku – jęczę po kolejnych trzydziestu minutach błąkania się bez celu. Co gorsze, nie widzę nawet potencjalnej toalety, a kiedy Cameron przewraca oczami, prycham. – Co, ty niby nigdy nie odczuwasz potrzeby? – mrużę oczy, rozglądając się – Autobus! – krzyczę nagle, widząc nadjeżdżający zza zakrętu pojazd, oznaczający, że w okolicy bezsprzecznie musi być jakiś przystanek. Myśląc o tym, jak bardzo ciepło musi być w jego wnętrzu, rzucam się do biegu, aby tylko zdążyć na czas.

+60 PD
+120 PD*

*weekendowy bonus punktowy (punkty x2) 22-24.11

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz