18 lis 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Brianne zachowuje się dziwnie. To znaczy, nie to, że od początku podchodziłem do niej bez jakiejkolwiek rezerwy, z pełnym zaufaniem i pewnością, iż zbudujemy wspaniałą relację na kształt przyjaźni. Była (i wciąż jest) zamknięta, nie mówi o sobie nic, kiedy ja zdążyłem wypaplać, że mam, tak przykładowo, dwójkę dzieciaków i znajomego w tych okolicach. Jeżeli śledztwo zostanie wszczęte, mogą dostać się do dziewczyny, która śmiało poinformuje ich, iż byliśmy w tych okolicach tego dnia, o tej godzinie, a ja pokierowałem się właśnie w tę stronę. Nie wiem o niej nic, a pomimo tego zabrałem ją w podróż, ponieważ wydawała się najodpowiedniejszą kandydatką. Nie ma to jak zabrać kogoś, kogo kompletnie się nie zna, prawda? Brianne od początku stanowi dla mnie swoistą zagadkę, ale, będąc szczerym, nie pchałem się jako pierwszy kandydat do rozwiązania jej. Tak było lepiej — traktuje mnie ozięble i z dystansem, co z pewnością pomoże nam w dalszej wędrówce. Z tego, co wiem, relacje międzyludzkie tylko osłabiają jednostki. Kiedy jedno z nas będzie musiało zginąć, drugi ucieknie, dbając wyłącznie o własne zdrowie.


     Przeszywa mnie zimny dreszcz, kiedy rozlega się skrzypienie drzwi wejściowych. Obracam głowę w ich stronę, chcąc zobaczyć, kto zdecydował się na odwiedzenie tej ruiny. Do środka wchodzi dwóch mężczyzn w schludnym ubraniu — wyprasowane garniturze w odcieniu granatu, ścięte włosy, równiutkie krawaty. Tylko co oni tu robią? Nie wyglądają na biednych, zabłąkanych wędrowców, którzy jeżdżą tymi ulicami starym gruchotem, prędzej celowałbym w wypasioną limuzynę z barkiem. W takim wypadku mogliby sprawić sobie obiad w pojeździe. Coś mi tu nie gra. Wyglądam za okno. Na parkingu stoi pomarańczowy samochód sportowy, jak mniemam, należący do tych mężczyzn oraz czerwony model z lat dziesiątych. Przyglądam się mu z niemałym skupieniem, mrużę oczy, próbując dopatrzeć się, kto siedzi w środku. Bo ktoś tam jest. Przysuwam się bliżej szyby, wciąż próbując nie zwracać na siebie większej uwagi. Wszystko wydawało się takie dziwne. Ta knajpa, Brianne, mężczyźni w garniturach w samym środku tej dziczy, małżeństwo, które podwiozło nas do Litchway. Jestem przekonany, że dziewczyna zauważyła przedziwne zachowanie pasażerki. Nikt o zdrowych zmysłach nie siedzi tak długo wyprostowany, bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy, patrząc beznamiętnie przed siebie. Poruszyła się raz. Kiedy zorientowała się, iż Bri przygląda się jej z zainteresowaniem. Mrużę oczy, dopatrując się kierowcy czerwonego samochodu. Wtem odsuwa się przednia szyba. Zza niej wyłania się twarz, którą doskonale znałem sprzed parunastu minut. Uśmiechnięty od ucha do ucha patrzy wprost w moje oczy. Jego spojrzenie ma w sobie coś niepokojącego. Coś, przez co czuję się jeszcze gorzej we własnej skórze. W jednym momencie odsuwam się od okna, oddychając głęboko. Niedługo później wraca Brianne. Jej wzrok również nie wygląda tak samo. Nie jest zimny. Bezlitosny. Beznamiętny. To nie tak, że nie ma w nim ani jednej emocji. To przeciwność znanego mi dotąd spojrzenia. Widzę w nim panikę, mimo tego, iż dziewczyna stara się ją skrzętnie ukryć. Siada naprzeciwko mnie bez słowa. Wzdychając ciężko, biorę do rąk menu, przyglądając mu się w dalszym ciągu.
     — To wszystko jest takie dziwne — mówię, nie podnosząc wzroku znad podniszczonej kartki. — Tamta para, mężczyźni za mną. — Pochylam się nad stolikiem. — Obserwują nas. Siedzą w swoim samochodzie na parkingu.
     Odwracam głowę, przez ułamek sekundy przyglądając się wymienionym wcześniej mężczyznom. Rozmawiają z kelnerką stojącą na kasie. Podsuwają jej kopertę.
     — Znasz ich? — pyta, wyglądając poza moje ramię. — Gapią się.
     Kręcę głową.
     — Czy nie wydaje ci się to dziwne? Tacy ludzie na takim zadupiu? — drążę temat. Nie mogę pojąć tego, co się tutaj dzieje i w jak szybkim tempie moje życie nabrało… nabrało szybkiego tempa. Masło maślane. Właściwie, sam tego chciałem. — Ale jeszcze bardziej zastanawiają mnie tamci. — Głową wskazuję na czerwony gruchot. Wciąż nie ruszył się z miejsca. — Oni też się gapią. Tak na dobrą sprawę to tylko on, ta kobieta siedzi jak zaklęta. Myślisz, że to ma jakiś związek z nami?
     — Nie wiem co tu się dzieje, ale mój ojciec był kiedyś w Litchway. Prowadził tu śledztwo dotyczące serii zaginięć. Ginęły kolejno kobiety, a następnie mężczyźni. Naprzemian. Ale to było dobre kilka lat temu.
     — Znasz to miejsce? — Drapię się po brodzie. — Cholera, powinniśmy zwiewać stąd jak najprędzej. Dasz mi swoją komórkę?
     Dziewczyna wręcza mi swój telefon. Wchodzę w nawigację i wyszukuję najbliższego motelu w promieniu dziesięciu kilometrów. Chwilę trwa odszukiwanie naszej lokalizacji, podobnie jak wyszukiwanie jakiegokolwiek miejsca, w jakim moglibyśmy się zatrzymać — oznacza to mniej więcej tyle, że jesteśmy w czarnej dupie. Z dala od cywilizacji. Aplikacja wskazuje na motel Litchway, jedynie dwa kilometry stąd. Pokazuję wyniki wyszukiwania Brianne. Zagryza wargę, przechwytując telefon.
     — Chyba odmówimy sobie posiłku. — Prostuję się. — Widzę, że jesteś zmęczona, wynajmiemy pokój na dobę. Wyjdźmy przez tylne drzwi, trochę boję się tego psychopaty.
     Kiedy kelnerka zajęta jest osobliwymi klientami, wraz z towarzyszką wymykamy się na zaplecze. Nie zatrzymując się nawet na moment, przebiegamy przez próg i wbiegamy w las. Opieram się o gruby pień. Nie mówiąc nic, oddycham ciężko.
     Pierwsze paręset metrów pokonujemy drogą przez las, zbywając wszelakie niebezpieczeństwa pokroju, sam nie wiem, gwałcicieli czy seryjnych morderców albo nawet niebezpiecznych zwierząt. W tej chwili wszystko wydaje się bezpieczniejsze, niż podążanie poboczem autostrady z tym dziwnym mężczyzną depczącym nam po piętach. Jak to mam w zwyczaju, przejmuję prowadzenie — Brianne idzie gdzieś za mną, czego dowodem jest charakterystyczny dźwięk łamanych gałązek, szeleszczących liści czy, ogólnie rzecz biorąc, kroków. Wierzę to, iż od czasu do czasu kontroluje drogę, nawet dla pewności, czy aby na pewno nie ciągnę ją gdzieś w las tylko po to, by zgwałcić i zostawić. Idziemy do motelu, przynajmniej tak głosiły mapy, które włączyłem jeszcze podczas siedzenia w tej przerażającej knajpie. W pewnym momencie dziewczyna informuje mnie, że przyszliśmy już dobry kilometr, co oznacza mniej więcej tyle, iż połowę trasy mamy za sobą. Szliśmy w przedziwnej, niezręcznej ciszy, co raczej nie powinno mnie dziwić, zważywszy na charakter towarzyszki niedoli. Chociaż jeszcze tak niedawno utrzymywałem, iż taka kolej rzeczy mi sprzyja, teraz czuję się strasznie dziwnie, będąc tak daleko od mojego domu, mojego miasta i moich dzieci. O ile Avenley River mógłbym nazwać moim miastem. Na ułamek sekundy w moich wspomnieniach pojawiła się rudowłosa postać. Roxanne Petsch. Pamiętam ją doskonale. Jej rude włosy, pełne usta, przepiękne oczy. Nie potrafiłbym ukrywać, iż jej uroda była naprawdę niecodzienna. Spodobała mi się niemalże od razu, wtedy, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się na terenie akademii. Ten moment wydaje się tak odległy, jakby wydarzył się dekadę temu — nie oszukujmy się, byłem zdecydowanie młodszy. Pamiętam też, jak strasznie zabolało mnie jej zniknięcie. Zostałem sam w tej ogromnej metropolii. A później pojawiła się Raven i wszystkie zmartwienia odsunąłem na bok. Finalnie zostałem sam z dwójką dzieci. Przynajmniej one mnie nie opuszczą. Prawda?
     Motel oświetlony jest słabą, uliczną lampą. Zegarek wskazuje ósmą trzydzieści, czyli godzinę wczesnoporanną. O tej porze mało która doba ma swój początek. Mimo tej wiedzy, naprawdę nie chciałbym czekać parę godzin tylko po to, żeby przespać się parę chwil w zapewne niewygodnym łóżku z wystającymi sprężynami. Jednakże nie widzę innego wyjścia. Zatrzymamy się tam na jedną noc, a z samego ranka wyruszymy dalej, wpierw ustalając, w jakie tereny tak naprawdę celujemy.
     Recepcja jest ohydna, ale nie dziwi mnie to zbytnio. Pod naszymi stopami trzeszczą stare deski, obrazy, wydawałoby się, gapią się na nas z każdej ściany. Mogę śmiało stwierdzić, iż ten sufit zaraz się zawali. Podchodzimy bliżej.
     — Ile kosztuje jedna doba za dwie osoby?
     — Sześćdziesiąt avarów.
     Kładę banknoty na ladzie. W moją dłoń wpada kluczyk do pokoju numer osiemnaście. Nie czekając na jakiekolwiek wskazówki ze strony otępiałego recepcjonisty gnam schodami na górę. Otwieram drzwi od sypialni i, rzuciwszy plecak na podłogę, siadam na starym, zakurzonym fotelu, powoli zsuwając się z niego z każdą upływającą chwilą. Niedługo później dołącza do mnie Brianne.
     — Nie tak wyobrażałaś sobie tę podróż, co? — Patrzę na nią z rozczarowaniem wymalowanym na twarzy. — Kurwa. — Przecieram oczy dłonią. — Dopiero teraz uświadamiam sobie, że zostawiłem ich w mieście, a sam wyjechałem poza jego granice. Kiepski ze mnie ojciec.
     — O mnie się nie martw. Dalej czuję się tutaj lepiej, niż w domu — Nieporadnie kładzie rękę na jego ramieniu, nie wiedząc co zrobić. — A jeśli chodzi o dzieci... Każdy ma czasem prawo do odpoczynku, nawet jeśli ten odpoczynek wygląda tak — Gestykuluje. — Nikt nie może cię za to winić. Jestem pewna, że jesteś świetnym tatą.
     Uśmiecham się ciepło w jej stronę.
     — Gdzie później? — pytam ze spokojem, zaciekawiony dalszym kierunkiem naszej podróży. — Możemy jechać do Dale, Ituning, Rivermouth. Kojarzę te miejsca z opowieści, Dale znajduje się na północnym wschodzie kraju, Ituning, z tego, co pamiętam, to raczej zachód — wymieniam. — Wiesz co? — Podnoszę się z fotela i podchodzę do swojego plecaka. Brianne śledzi mnie wzrokiem.
     Wyjmuję z jego środka skórzany portfel kupiony na niedługo przed podróżą. Łapię za grubą monetę o nominale dwóch avarów, odkładam szaszetkę, po czym wracam do koleżanki. Staję tuż przed nią, prezentując jej pieniądz z obu stron.
     — Dwa, czyli ta strona, oznacza, iż jedziemy do Ituning. — Wskazuję na liczbę. — Druga, czyli ta, wysyła nas do Dale.
     Podrzucam monetą, która uderza o sufit, powodując dość głośny huk. Skubany nie jest taki pełny, jak mi się wydawało. Z westchnieniem podnoszę pieniądz z podłogi i ponawiam próbę. Tym razem udaje mi się ją złapać — kładę ją na swojej dłoni, drugą odsłaniając znaczek.
     — Dale! — informuję radoście. Podsuwam rękę pod jej twarz, żeby nie posądziła mnie o fałszerstwo.
     Kiwa delikatnie głową, następnie kładzie się na łóżku i zwija w mały kłębek. Nie mówię już nic, daję jej odpocząć, mimo tego, iż mamy naprawdę wczesną godzinę. Wyruszymy nazajutrz. Poprawiam się w swoim fotelu i opieram głowę o zagłówek. Świat ciemnieje, zasypiam.
     Budzę się nieoczekiwanie. To znaczy, nie sam z siebie. Budzi mnie długi, przeraźliwy okrzyk. Porywam się z fotela na równe nogi, by dostrzec stojącą przy progu łazienki Brianne. Zastygła w bezruchu, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Otwieram drzwi szerzej. Na początku nie widzę nic poza toaletą i umywalką w lewym rogu. Dopiero później, wraz z przesuwaniem się w stronę dziewczyny, zauważam coś, co mrozi mi krew w żyłach. Ogromna plama krwi na kafelkach. Wpół odsunięta zasłonka. Ręka przerzucona przez krawędź wanny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz