5 lis 2019

Od Charlie C.D Brooke

     Zamykam powoli oczy, pozwalając pojedynczym łzom spłynąć z rozgrzanych, z pewnością czerwonych policzków. W myślach liczę do pięciu i otwieram je, aby zamrugać kilkakrotnie w celu pozbycia się zalegających pozostałości w postaci łez. Odczekuję jeszcze parę krótkich chwil, wbijając przepełnione żalem spojrzenie w Brooke — dziewczyna z trudem utrzymuje kontakt wzrokowy, co tylko potęguje poczucie smutku. Nawet nie wiem, co mogłabym teraz powiedzieć. Co byłoby stosowne?
     Prawdę mówiąc, moja głowa świeci pustką. Równocześnie w gardle powstaje coraz to większa gula, która skutecznie uniemożliwia mi wyduszenie jakiegokolwiek słowa, z podobnym trudem łapię powietrze — moje oddechy są płytkie i nieregularne. Nie nasuwają mi się żadne pytania. Żadne stwierdzenia. Ogarnia mnie przerażająca bezradność. Przełykam ślinę, równocześnie przykładając palce wskazujące do kącików oczu, pocieram je z całą siłą. Zaczynają piec. Te niepozorne czynności teraz nabierają innego tonu, skupiam na tym całą swoją uwagę, jednocześnie nie mogąc pozbierać się po tak szczerym wyznaniu ze strony Brooke. Ze strony Brooke, która dotąd była dla mnie zwyczajną dziewczyną, jaką odwiedzałam głównie dlatego, iż przez cały ten czas było mi jej okropnie szkoda, szczególnie teraz, gdy straciła swoją nienarodzoną pociechę. Mimo tego, momentami odczuwałam w stosunku do niej swego rodzaju sympatię, która spowodowana była najpewniej licznymi chwilami spędzonymi razem w ciągu tego niedługiego okresu. Na swój własny, unikalny sposób polubiłam Brooke Middleton, toteż historia, którą przed momentem mi opowiedziała, stała się nagle czymś, co doprowadza mnie do łez, wzbudzając przy tym przepotężną chęć przyniesienia ukojenia w jakiejkolwiek postaci.


     Współczucie, współczucie i jeszcze raz współczucie. Tym jednym słowem mogę określić to, czuję na niedługo po usłyszeniu o przeszłości dziewczyny. Brooke… Brooke… ona zawsze była taka szczęśliwa, pewna siebie, radosna. Zawsze, kiedy zwracała uwagę nauczycielowi, myślałam sobie “chciałabym mieć tyle odwagi”. Zawsze, kiedy widziałam ją w pokaźnej grupie znajomych, myślałam sobie “chciałabym mieć tyle znajomych”. Zawsze, kiedy widziałam, że podchodzi do niej kolejny chłopak, myślałam sobie “chciałabym mieć takie szczęście”. Za każdym razem to samo. Odkąd tylko pamiętam, pragnęłam być kimś takim, jak Brooke Middleton — najpopularniejsza dziewczyna z całej klasy, przy tym cholernie sympatyczna i rozbrajająca. Jedyna w swoim rodzaju. W moich oczach była kimś, kto z pewnością ma wspaniałą rodzinę, która wychowała ją na złotego człowieka. W moich oczach byli bogaci, ale nie próżni, kulturalni, znający granice, ceniący podstawowe prawa człowieka. Mogli być na przykład prawnikami. Albo lekarzami. Albo biznesmenami. Mogli być kimkolwiek, ale w życiu nie pomyślałabym, iż sprawy mogą prezentować się zgoła inaczej. Wypominam sobie każdą myśl, która przyszła mi do głowy kiedykolwiek. Jest mi wstyd, że nie zauważałam takich rzeczy, nawet jeśli się dobrze nie znałyśmy. Fakt, że przebywałam z nią w jednej klasie jest wystarczająco przygnębiający.
     — Tak mi przykro — wyduszam po, wydawałoby się, niekończącej się chwili ciszy. — Tak strasznie mi przykro, Brooke.
     Tylko tyle jestem w stanie powiedzieć. Pomimo tego, iż wiem doskonale, że te zdania są jak rzucone w przestrzeń, nieprzydatne, niezdatne do czegokolwiek, chcę zrobić cokolwiek. Chcę pokazać, że nie będę siedzieć i płakać, rozżalając się nad jej losem. Nie mogę. Ona potrzebuje wsparcia. Nie powiedziała mi tego od tak. Wypadki. Tak. Skupmy się na tym.
     Odchrząkuję znacząco, w myślach modląc się, aby to choć trochę doprowadziło mój głos do porządku. Proszę.
     — Ja… to znaczy, nie zrozum mnie źle — zaczynam niepewnie, wciąż zmieszana. — Nie chciałam się w to wtrącać. Mój plan obejmował tylko regularne odwiedzanie ciebie. Ten plan, rzecz jasna, to jedynie przenośnia. Jedyne, co chciałam, to dawać ci należyte wsparcie. W pewnej chwili dostrzegłam, że i twoja kuzynka, Rosa, wpadła na podobny pomysł. Oczywiście, rozumiem to, jest twoją rodziną — dodaję na swoją obronę. — Nachodziły mnie różne myśli. Raz myślałam, żeby odpuścić i nie wtrącać się w nieswoje sprawy. Ale zauważyłam coś dziwnego. Rosa… wzbudziła moje podejrzenia. Nie chciałam ci o tym mówić, jednak uważam, iż może być to istotna informacja. Kiedy wychodziłam ze szpitala tego samego dnia, w którym twoja babcia do niego trafiła, przy wyjściu, że tak powiem, trafiłam na kuzynkę. To znaczy, nie trafiłam na nią, po prostu usłyszałam, jak z kimś rozmawia i zakradłam się. — Nerwowo zaciskam dłonie. — Mówiła coś o twojej babci. Mamie też. Brzmiała tak bardzo… podejrzanie. I wcale nie wyglądała na przygnębioną z powodu śmierci. Wręcz przeciwnie. Brooke, wiedz, że ja naprawdę nie chce mieszać. To nie jest moja sprawa. Po prostu… to wszystko wydaje się tak pogmatwane, ja sama nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie tego, w jaki sposób twoja rodzicielka miałaby wypaść z balkonu na niedługo po śmierci własnej matki. Mam na myśli to, iż brzmi to… tak abstrakcyjnie. Nierealnie — staram się wyjaśnić moje podejrzenia jak najdokładniej, byleby Middleton nie odebrała czegoś opacznie, nie zrozumiała mnie źle i odsunęła od siebie. Nie. Nie teraz. Proszę.
     Widzę, że dziewczyna czeka, aż zacznę mówić dalej, więc biorę głęboki wdech i kontynuuję.
     — Co prawda nie mam żadnego prawa, które pozwalałoby mi na dowiadywanie się czegokolwiek o stanie zdrowia twoim czy twojej mamy. Toteż lekarz nie chciał nawet ze mną rozmawiać, chociaż, przysięgam, widziałam ten błysk w jego oczach, jakby doskonale wiedział, o czym mówię. — Brooke kiwa głową. Zatrzymuję się na chwilę w celu uporządkowania wszystkich myśli w głowie. — W końcu odpuścił. W sensie, zgodził się. Podzieliłam się z nim moimi obawami, to znaczy, powiedziałam o zasłyszanej rozmowie Rosy i podejrzeniach dotyczących tragicznych wypadków w rodzinie Middleton. Brooke… — Podnoszę się z krzesełka po czym, usiadłszy na skraju szpitalnego łóżka, spoglądam smutno na koleżankę. — Nie chcę, żeby zabrzmiało to źle, ale boję się, iż coś może być nie tak. Coś… wielkiego.
     Znowu milczymy, jak ona, tak i ja, z tą różnicą, że jej twarz ma wyraz kamienny, nie mogę odczytać z niej nic — patrzy się na wprost, przed siebie, jakby zobaczyła w tej mdłej ścianie coś interesującego. Ja zaś zagryzam wargę, czekając na jakąkolwiek reakcję. Naprawdę nie chcę jej urazić. Nie chcę, żeby źle o mnie myślała. Nie chcę skłócać jej rodziny. Nie chcę też tracić jej zaufania, którym najwyraźniej mnie darzy, jeżeli powiedziała mi o swojej przeszłości. Nie chcę jej tracić bez względu na to, kim dla mnie jest — znajomą z niegdyś szkoły, koleżanką, swego rodzaju przyjaciółką. Czuję, że to byłaby przeokropna strata. Brooke, pomimo swej natury, budzi we mnie uczucie. To jest, uczucie nie w pełnym tego słowa znaczeniu. Intryguje mnie. Intryguje mnie do tego stopnia, iż czasami, kiedy nie jestem w szpitalu, zastanawiam się, co może robić, z kim rozmawiać, z kim utrzymuje kontakt, kto ją wspierał, w jakim towarzystwie żyła przez ten długi czas nieobecności. Chcę wiedzieć o niej więcej. I to mnie przeraża.
     — Przepraszam, jeżeli to cię uraziło — mówię ochrypłym głosem na tyle cicho, że ostatnie sylaby są ledwie słyszalne. — Nie chciałam.
     — Nie, nie, Charlie — odzywa się niemal od razu. — Przecież nie mam ci tego za złe. Właściwie, sama dostrzegałam parę niejasności w tej całej sytuacji. Po prostu… zdziwiło mnie to, co powiedziałaś na temat Rosy. Ba!, nawet bardzo.
     Posyłam jej pytające spojrzenie.
     — Otóż, pamiętasz może ostatnią wizytę, kiedy to do sali wparowała moja kuzynka?
     Kiwam twierdząco głową.
     — Chciała ze mną porozmawiać, wydawałoby się, poważnie. Nie chodziło tu o mamę. Ani nawet babcię. Nie chodziło o moją rodzinę, Charls. Chodziło o ciebie. — Patrząc tak w jej oczy można zauważyć, jak intensywnego koloru są tęczówki Brooke. Naprawdę ładne. — Ostrzegała, iż widziała cię wchodzącą do biura przys… doktora. Ostrzegała mnie przed tobą. Powiedziała, żebym ci nie ufała.
     Mimo tego, iż gdzieś w głębi duszy nieustannie czułam, że Rosa może mieć nieczyste intencje i spory dystans w stosunku do mnie, ogarnia mnie szok. Nie mogę powiedzieć “nie spodziewałam się”, skądże. Sęk w tym, iż miałam wrażenie, że jestem zbyt przezroczysta. Że w oczach kuzynki Brooke jestem jedynie zbytecznym elementem niewygodny dla niej. Albo, w tej lepszej wersji, jedynie irytującą dziewczyną myślącą, iż znalazła w Middleton kogoś, komu warto zaufać. Właściwie, o to drugie wciąż się martwię.
     — Myślisz, że powinnyśmy wszcząć dochodzenie? — pytam, unosząc przy tym lewą brew.
     Brooke parska pod nosem.
     — No co? To nie jest śmieszne — oburzam się reakcją. — Jeżeli mamy dotrzeć do prawdy, musimy wejść w skórę najlepszych detektywów. Jak z tej książki. Na pewno ją czytałaś.
     — O detektywie? Oczywiście, że czytałam. — Krzyżuje ramiona na piersi. — I, okej, śledztwo. Przeprowadzimy śledztwo.
     Uderzam pięścią jej ramię. Delikatnie, rzecz jasna.
     — Ustalimy wszystko po twoim wyjściu, Abbott.
     Marszczy brwi.
     — Mnie nazywasz Milesem Abbottem, Charlie? Mnie? — Wciska sobie w pierś palec, wskazując na siebie. — Prędzej przypominam Sharpe’a!
     Rozchylam usta.
     — Żartujesz sobie. Wade’a? Wade’a? — powtarzam. — Nieśmieszne, Brooke! Zawsze myślałam, że bardziej pasuje mi Sharpe… — Nadymam usta, teatralnie przewracając oczami.
     — Zapewne tylko dlatego, że to on prowadzi większość śledztw — mruczy Middleton.
     Na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech samozadowolenia.
     — Na pewno to rozwikłamy — zapewniam ją i, szczerze powiedziawszy, sama w to wierzę.

     Miasto zasypia. Drogę oświetlają jedynie światła ulicznych lamp, które zapalają się raz po raz, jakby zsynchronizowane z ruchem moich nóg. Wciskając słuchawki coraz to głębiej, podśpiewuję pod nosem piosenkę sączącą się z malutkich głośniczków, równocześnie podziwiam piękno okolicy pogrążonej w mroku. Zegarek w telefonie wskazuje godzinę dwudziestą trzecią — pora letnia równała się z późnymi zachodami słońca, co, wbrew pozorom, nie jest czymś złym, poza faktem, iż senność dopada mnie bez zwątpienia później, niż w porze jesienno-zimowej, ot, niewielki mankament. Naprzeciw tej wadzie wychodzą termometry wskazujące trzydzieści stopni, przepiękna pogoda i wiele okazji do spotykania się z najbliższymi mi osobami, a także wiele okazji do opuszczenia Avenley River na chociażby letni obóz czy wyjazd z Mel oraz chłopakami. Mimowolnie zerkam na wyświetlacz telefonu po raz kolejny, w nadziei, iż uzyskałam odpowiedź od Melanii. Na darmo — pasek powiadomień jest pusty. Z westchnieniem wbijam smartfon do kieszeni spodni, kiwając głową w rytm muzyki. Podskakuję, pstrykam, wykonuję najróżniejsze piruety w nadziei, że jestem niewiodczna — nie tylko dlatego, iż jest najzwyczajniej w świecie ciemno, tylko dlatego, iż ulica jest opustoszała, a mało który mieszkaniec tutejszych szeregowców spędza wieczory wyglądając przez okno, mało kto specjalizuje się w monitorowaniu osiedla z własnej woli, za wyjątkiem starszych pań. Wtem, kiedy mijam jedną z bram, niemal odskakuję na ulicę — sporych rozmiarów pies podbiega do mnie z prędkością światła i zaczyna szczekać, zapewne broniąc swojego terytorium. Łapię się za pierś i biorę parę głębokich wdechów.
     Delikatnie napieram na metalową klamkę w naszych drzwiach, otwierając je najciszej, jak jestem w stanie. Wślizguję się do mieszkania, stopą popycham drzwi, po czym ponownie naciskam klamkę, żeby domknąć je do końca. Zsuwam ze stóp sportowe buty, płaszcz wieszam na wieszaku, strącając przy tym jakąś szklaną rzeźbę. Cholera jasna, klnę pod nosem, gdy zbieram ją, a właściwie jej pozostałości, z kafelkowej podłogi. Zmarnowana idę do kuchni, żeby pozbyć się dowodu zbrodni. Ale to byłoby za proste, rzecz jasna. W końcu Charlie Graham nie może wejść do własnego mieszkania później, niż jej rodzicielka i dotrzeć do swojego pokoju bez robienia większego rumoru. Skądże.
     — Charlie. — Odwracam się na pięcie, by stanąć praktycznie twarzą w twarz z nabuzowaną Beatrice. Wygląda jak zawsze, potargane włosy w siedmiu najróżniejszych odcieniach brązu. Zniszczona koszula nocna, jej odwieczna piżama, para starych klapek i opaska na oczy w razie, gdyby chciała wyglądać na bogatszą.
     Nasze relacje wyraźnie wołają o pomstę do nieba. Kiedy obserwuję, jak złotą osobą jest rodzicielka Melanii, przysięgam, mam ochotę usiąść w kącie i rozpłakać się gorzkimi łzami. Cholernie tęsknię za tatą. Tak bardzo chciałabym go przytulić, zapytać, co mam zrobić w tej sytuacji, poprosić o radę, wypłakać się. Chciałabym, aby usiadł ze mną do pianina, ponownie nauczył grać najpiękniejsze melodie, wraz ze mną kuć gitarowe akordy albo nawet wybierać odpowiedni smyczek do nowych skrzypiec, które tak czy siak dojdą za jakiś tydzień. Chciałabym iść z nim na spacer, napawać się gorącym, letnim powietrzem, kupić lody dla nas obojga, zjeść najlepsze burgery w mieście, pośmiać się z najbardziej idiotycznych rzeczy na świecie i jeszcze raz usłyszeć “kocham cię, Chal”. Z mamą nie dane jest mi spędzić ani jednej chwili. Co jest tego powodem? Nie potrafię określić go jednoznacznie. Beatrice odsuwa się ode mnie umyślnie, z premedytacją. Nie próbuje nadrobić straconych chwil. Czasami mam wrażenie, że jesteśmy dla siebie obce — jakby była kimś, kto po prostu przechwytuje wszystkie moje pomoce finansowe, stypendia, po czym wydaje je, nie bacząc na moje potrzeby. A kiedy przychodzi być odpowiedzialną, nagle zapomina o jakichkolwiek więzach krwi pomiędzy nami.
     — Co tutaj robisz? — pyta. Słyszę, że jest zła. — Jest dwudziesta trzecia, a ty wracasz sobie do domu? — Albo pijana, kwestia sporna.
     Zwieszam głowę. Mama nie odpuszcza.
     — Wyobraź sobie, że ja mam swoje życie i chcę zasnąć, a ty wchodzisz do mojego domu, tłuczesz moje rzeczy i udajesz, że nic się nie stało? — ciągnie. Nadmiernie gestykuluje. W pewnej chwili robi krok w moją stronę. Unoszę wzrok. — Jesteś bezczelną gówniarą, nie masz krzty szacunku do drugiego człowieka, jesteś jak...
     — Mamo, przestań! — głuchy krzyk wydobywa się z mojego gardła.
     Sama nie wiem, co mnie do tego skłoniło. Łapię się za krtań, jakby chcąc cofnąć to, co padło z moich ust. Nie. Nie.
     — Słucham? — Jej głos ocieka kpiną. — Czy ty zamierzasz mówić mi, co będę robić? Ty? Siedemnastoletni dzieciak, który żyje na moim utrzymaniu? Jeżeli…
     — Przestań w końcu wytykać mi moje największe błędy, mamo! Przestań być dla mnie potworem, przestań być mi obca! — wyrzucam, dokładając kolejne słowa, kolejne wyrażenia, aż zatrzymuję się z wahaniem. Ale to jest jak narkotyk. Nie potrafię zahamować. — Zacznij zachowywać się jak matka, a nie suka — szepczę.
     Widzę, jak ogarnia ją chwilowy paraliż. Ta krótka chwila trwa wieczność. Patrzę na nią wyczekująco, jej spojrzenie jest puste, nie wyraża absolutnie żadnej emocji. Ani jednej. Absolutne zero. Opuszczam ramiona.
     I nagle trzask. Pierwsze, co dostrzegam, to ciemność i kilka kształtów tańczących mi przed oczami. Później łapię się za policzek, machinalnie. Piecze mnie nieznośnie. Przeszywa mnie dreszcz. Kiedy odzyskuję częściowo utraconą świadomość, prostuję się, nie zdejmując dłoni z obolałej części twarzy. Wpierw szok. To pierwsze, co czuję. Nie mogę ułożyć sobie w głowie faktów, nie mogę przypomnieć sobie, co zadziało się przed chwilą. Później złość, powoli uświadamiam sobie, że jej dłoń wylądowała na moim policzku z taką siłą, iż jej kształt z pewnością odbił się od skóry, teraz zaczerwienionej. Złość ewoluuje w wściekłość, ogarnia mnie furia. Mam ochotę odwdzięczyć się tym samym, z tą różnicą, że celowałabym w nos. Ale ta szybko mnie opuszcza, na jej miejscu pojawia się rozczarowanie i żal. Mijają dosłownie trzy sekundy — stoimy przed sobą, patrzę na nią, ona na mnie, oddycham spokojnie, ona jest zdenerwowana. Zacisnąwszy zęby, wymijam Beatrice. Kieruję się do swojego pokoju.
     Głośny szloch rozlega się echem po całym pomieszczeniu. Zaciskam pościel, wbijam w nią twarz, a lecące strużkami łzy moczą jej fragmenty tak, iż kładąc dłoń w tych okolicach odczuwam nieprzyjemną wilgoć. Nie brzmi to za dobrze — tak też się czuję. Zmarnowana. Rozgoryczona.
     Garściami wyciągam chusteczki z nadzieją, iż wystarczy mi ich do momentu zaśnięcia, chociaż już od chwili, w której weszłam do mojej sypialni widziałam, że ta noc może być naprawdę ciężka.
     Nie wiedząc, czy Brooke Middleton ma za sobą telefon, czy też nie, wybieram jej numer. Dała mi go jeszcze w poprzedniej klasie, kiedy to wybrano nas do wspólnego projektu z… fizyki? Nie, to chyba matematyka? Mniejsza z tym.
     Ja: Dobranoc.
     Nie czekam długo.
     Brooke Middleton: Dobranoc, Charlie.
     A później odkładam urządzenie.

     — Halo? — W słuchawce słyszę swój własny głos.
     Ten numer zadzwonił do mnie przed chwilą. Nie po raz pierwszy — dobić się do mnie próbowano już dwukrotnie, dwie i trzy minuty temu. Nieco wstyd było mi oddzwaniać, uprzednio nie odbierając aż dwa razy, więc, jakby czytając mi w myśli, właściciel numeru zrobił to za mnie. Intensywny poranek rozpoczęty w dość interesujący sposób — mało kto kontaktuje się ze mną poprzez tradycyjną formę komunikacji. Prędzej spodziewałabym się wiadomości na jednym z portali społecznościowych.
     — Charlie?
     Od razu rozpoznaję, kim jest osoba po drugiej stronie telefonu. Dopadają mnie jeszcze gorsze wyrzuty sumienia — ostatnim razem widziałam Brooke trzy dni temu, kiedy to obiecałyśmy sobie, iż ona zostanie Abbottem, a ja Sharpe’em. Albo odwrotnie. Nieważne. Od tamtego momentu nie mogłam się zebrać, aby odwiedzić ją w szpitalu. Od tamtego wieczora trzyma mnie słabe samopoczucie, dodatkowo złapało mnie jakieś przeziębienie. Okoliczności niesprzyjające.
     — Chciałam tylko powiedzieć, że dzisiaj wychodzę, więc możemy… — zatrzymuje się i dodaje szeptem — ...wcielić w życie nasz plan?
     Uśmiecham się pod nosem.
     — Pewnie, Brooke. Powiedz mi tylko, o której mam zjawić się pod szpitalem — odpieram z radością.
     — Dasz radę za pół godziny?
     Kiwam ochoczo głową, zapominając, iż jestem niewidoczna dla rozmówczyni. Rzucam jakieś słowa potwierdzenia i rozłączam się, aby popędzić do sypialni w celu zmiany ubrań domowych na te… ładniejsze.
     Gdy dochodzi wpół do dwunastej, opuszczam mieszkanie bez większego pożegnania. Ba!, nie mówię kompletnie nic, bowiem z Beatrice mamy teraz ciche dni. Nie to, że w czymś mi to zawadza — wręcz przeciwnie, nareszcie mogę odpocząć od ciągłych pretensji i wykonywania obowiązków nienależących do mnie. Na przystanku wsiadam w najbliższy autobus jeżdżący w tamte okolice, przed instytucją zjawiam się za pięć dwunasta, czyli na trzy minuty przed czasem. Siadam na recepcji, żeby tam przeczekać parę chwil, do momentu, w jakim Brooke oraz najprawdopodobniej Rosa opuszczą główne skrzydło szpitalne, w którym to mieści się sala należąca do mojej koleżanki. Kompanki w śledztwie!
     — Cześć, Charlie! — wita mnie ktoś z tyłu.
     Gwałtownie obracam głowę o sto osiemdziesiąt stopni. Trzymająca w lewej ręce torebkę Middleton idzie powoli w moją stronę, podnoszę się więc na równe nogi, aby przywitać ją przyzwoicie, jak należy. Rozpościeram ramiona i zamykam w ciasnym uścisku, klepiąc ją po plecach, jak to mam w zwyczaju. Kiedy odsuwa się ode mnie po paru sekundach, posyła mi NAPRAWDĘ wiele znaczące spojrzenie, a następnie spogląda na stojącą przy rejestracji Rosę. Zaciskam usta w wąską kreskę, po czym wzruszam ramionami, co ma oznaczać mniej więcej tyle, iż jej obecność to coś, czym nie przejmuję się zbytnio.
     — Wracasz z Rosą? — zagajam.
     Brookie kręci głową.
     — Znalazła mi jakiś dach nad głową u swojej znajomej — wyjaśnia.
     Ze zrozumieniem skiwam.
     — To...
     — W porządku, Broki, muszę uciekać — przerywa mi blondynka. Posyła mi niezbyt sympatyczne spojrzenie. — Załatwię kilka najważniejszych spraw związanych z pogrzebem i stypą, do zobaczenia, Brooks!
     Przytulają się na pożegnanie. Po chwili Rosa znika za rozsuwanymi drzwiami.
     — Skoro Rosa robi coś ważnego, nie mamy zbyt wielkiego pola do popisu — zwracam się do szatynki. — Może, zamiast skakać na głęboką wodę, zrobimy coś… ciekawszego?
     — Co masz na myśli?
     — A na co masz ochotę?

Brooke?

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz