16 lis 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Wciąż z łyżwami na stopach, człapię w kierunku biura Mackynzie, pozostawiając chłopca na lodzie pod, mam nadzieję, czujnym okiem Brianne. Potykam się o próg, jednakże udaje mi się bez większych uszczerbków na zdrowiu dotrzeć do punktu docelowego. Przyjaciółkę zastaję w dość typowej dla niej scenerii — siedzi za dębowym biurkiem, otaczają ją papiery, mnóstwo papierów, na osobnym stoliku stoi biały kubek z kawą, ledówki dają z siebie sto procent mocy, bowiem pokój, w mniemaniu Mackie, musi być oświetlony w każdym kącie. Warto dodać, iż jest tu cholernie gorąco i, będąc w grubym płaszczu, otulony szalikiem, już po paru sekundach mam ochotę stąd uciec z powrotem na lód. Ale sprawa tak wysokiego kalibru nie może czekać. Z grymasem na twarzy podchodzę nieco bliżej kobiety, która dopiero teraz podnosi wzrok.
     — O, Cameron. — Uśmiecha się szeroko. — Wybacz, że cię nie zauważyłam. — Odchyla się, aby przyciszyć muzykę płynącą z głośników wieży stereo.


     Nie powiem, ja i Mackynzie mamy bardzo podobny gust — oboje lubimy mocniejsze, aczkolwiek nadające się do tańca piosenki, przy których możesz albo sprzątać mieszkanie, albo odstresować przed rozmową kwalifikacyjną. Rocka słuchamy naprzemiennie z pogodnymi, często romantycznymi balladami, można powiedzieć, nieco smutnymi, ale ja i tak uważam, że są piękne w każdym swoim aspekcie i nie tak przygnębiające, jak mogłoby się wydawać.
     — Roxanne i jej Dance With Her Shadow? — pytam, puszczając do kobiety oczko. — Klasa sama w sobie — dodaję. — Powiem ci, że ostatnimi czasy znowu ciągnie mnie do Cinematic Awakening, pamiętasz ich jeszcze, prawda? Mieli taką piosenkę, Broken boy. Świetna, swoją drogą, ale nie o to chodzi. Co prawda tytuł nie mówi o tym, że chłopiec złamał nogę, ale tak się składa, że w pewnym sensie złamał.
     Mackynzie łapie za ucho swojego kubka z napisem Euphoric (to kolejny zespół, który ukochała sobie już lata temu) i bierze łyk kawy.
     — Zadzwoniłabyś może po karetkę? — sugeruję, przy tym nie chcąc, żeby popluła swoje papiery. — Na lodzie leży taka Broken leg i nie wygląda to najlepiej. To znaczy, mogę się nią zająć, ale nie na długo, wygląda to na poważne złamanie.
     Kobieta wstaje z fotela ze stoickim spokojem. Odstawia kawusię, z kieszeni marynarki wyciąga telefon i łączy się z pogotowiem. Siadam na skórzanym fotelu, który pod moim ciężarem ugina się znacznie. Zresztą, widać na nim ślady używania, na przykład to wgniecenie na siedzeniu, zapewne spowodowane gwałtownym opadaniem na nie. Wzrokiem mierzę cały gabinet i choć widziałem go już paręnaście razy, czasami lubię prześledzić sobie nierówne linie biegnące po przeciwległej ścianie, popatrzeć na porcelanowe rzeźby, podziwiać ich delikatność, a nawet pogadać z Mackie, z jaką widzę się co najmniej dwa razy w tygodniu. Ta kobieta jest zdecydowanie jedną z moich ulubionych osób na tym świecie. Nie dość, że, jak już mówiłem, mamy dosłownie identyczny gust muzyczny, oboje mamy skrzaty, które umilają nam życie, potrafimy rozmawiać ze sobą godzinami, to jeszcze pracujemy w podobnych branżach. Uwielbiam również Jane — ona z kolei stanowi ucieleśnienie najcudowniejszej duszy, ktoś, kto nie znosi zła na świecie i ze wszystkich sił stara się je zwalczać. Podziwiam ją niesamowicie, poza pracą, której ma od groma, jest w stanie zajmować się moimi bąbelkami, jakie z pewnością męczą ją niemiłosiernie. Wiem, że ją uwielbiają i odkąd tylko nauczyły się wymawiać te najprostsze sylaby, Jane jest witana krótkim cia!. Ważną osobą w moim życiu jest również mój najbliższy przyjaciel, ten jest już płci męskiej, a nie, jak wcześniej wymienione, żeńskiej. Corey’a poznałem całkowicie przypadkiem, na jakiejś imprezie. Oboje nie piliśmy, ja ze względu na dzieciaki, on najzwyczajniej w świecie za tym nie przepadał. Niewiele się od tamtej chwili zmieniło — czasami napiję się czegoś słabego, on stara się wstrzymywać, chociaż momentami nie jest w stanie odmówić piwa kumplowi. Dopełniamy się idealnie, mówiąc pół żartem, pół serio. Żona Corey’a przeszła zabieg, który uniemożliwia jej zajście w ciążę (nie była to jej decyzja — była chora, a ta operacja okazała się jedyną drogą do wyjścia z choroby), więc często odwiedzają naszą trójkę i bawią się z Raven oraz Isaiah. Widzę, jak Lane to boli, ale wierzę w to, iż pogodziła się z sytuacją. Jest naprawdę mądrą osobą.
     Dobra, wracając do rzeczywistości.
     — Już jadą — oznajmia Mackynzie, wychodząc zza biurka. Rzuca mi kluczyk zawieszony na smyczy. — Apteczka jest przy automatach, spróbuj usztywnić nogę i podać leki przeciwbólowe, powinny być dobre.
     Łapię je w locie.
     — To nie tak, że jakaś substancja może zaszkodzić? Nie wiemy, czy może je brać — zauważam.
     Kobieta wzrusza ramionami.
     — Zaufaj mi, nic się nie stanie. Mam doświadczenie, przechodziłam kurs. Poza tym złamana noga boli jak cholera, przyda mu się coś, co uśmierzy ból. Leć — poleca mi, a sama z powrotem pakuje się za biurko. — A, powiedz Edwardsonowi, żeby wyszedł z budynku i czekał na karetkę.
     Kiwam głową i opuszczam biuro przyjaciółki najszybciej, jak jestem w stanie. W biegu przekazuję ochroniarzowi polecenie wydane przez Mackie, dobitnie zaznaczając, iż to rozkaz od jego szefowej, po czym wskakuję na lód, w ekspresowym tempie podjeżdżając do poszkodowanego chłopaka. Łyżwy nie są moimi sprzymierzeńcami, przy kucaniu rozjeżdżają się we wszystkie strony, ale nie mam czasu myśleć o sobie — wyjmuję z pudełeczka listek tabletek, jedną podaję chłopcu wraz z wodą, którą udało mi się zdobyć. Z trudem przełyka niemałych rozmiarów środek przeciwbólowy. Najdelikatniej, jak jestem w stanie, zdejmuję z jego lewej nogi łyżwę, pozostawiają ją na drugiej, złamanej, tylko po to, by nie skazywać go na jeszcze większe cierpienie, niż dotychczas. W międzyczasie zagaduję go, byleby myślał o czymś innym niż bólu do przyjazdu karetki.
     Kiedy ratownicy medyczni wkraczają do akcji, opuszczam lodowisko. Szatnia świeci pustkami, nie ma tu śladu kogokolwiek, choć, szczerze mówiąc, w głębi duszy miałem nadzieję na to, że spotkam tutaj Brianne. Ale, jak widzę, dziewczyna opuściła już teren hali. Monotonnie biorę wszystkie swoje rzeczy z szafki, zmieniam buty i, zarzucając sobie na ramię torbę, wychodzę z kompleksu.

     W domu panuje głucha cisza. Salonowe okna są wpół zasłonięte, telewizor ustawiony jest na najcichszy tryb, sypialnię spowiła ciemność, a dwa pochrapujące w niej bąbelki wydają się teraz aniołkami, bo nie krzyczą, nie piszczą, nie biją się wzajemnie. Jane pożegnałem dosłownie pięć minut temu — teraz jestem sam, przynajmniej do czasu, bo bliźnięta obudzą się prędzej czy później. Pierwsze, co robię, to całkowite zasłonięcie rolet. Zapalam światło w pokoju dziennym, po czym kieruję się do łazienki, aby, jak mam w zwyczaju, rozpakować torbę, żeby nie stała tak przez parę kolejnych dni. Wyjmuję łyżwy, ochraniacze, które, o dziwo, zawsze mam przy sobie, ale nigdy nie używam, jakieś witaminy wspomagające organizm zimą, rękawiczki. Wkładam dłoń, aby odnaleźć czapkę, ale jedyne, co napotykam, to dno. Wygląda na to, że to już koniec. Starannie przeszukuję kieszenie, torby, swoje, rozglądam się po pokojach, chcąc upewnić się, czy aby na pewno nie zostawiłem jej gdzieś tutaj. Nie ma po niej śladu. Przeklinam pod nosem. Ta czapka była naprawdę świetna! Kupiłem ją na bazarze rok temu, na niedługo przed świętami Bożego Narodzenia. Moja czapka…
     Ze smutkiem wymalowanym na twarzy opuszczam łazienkę. Zajmuję kanapę w salonie, zmieniam program i podgłaszam telewizor, uważając na śpiące dzieciaki. Nie cieszę się zbyt długim spokojem — mój telefon zaczyna pikać jak oszalały. Podnoszę go, odbieram połączenie.
     — Cześć, Carey — witam dzwoniącego z pełną kulturką.
     — Mogę wpaść? — pyta dziwnie przygaszonym głosem. — Znaczy, my oboje. Z Lane.
     Mrużę oczy, wzdychając bezgłośnie.
     — Pewnie — rzucam. — Tylko dzieciaki śpią, więc…
     — Nie, nie, odwiedzimy ciebie, a nie ich.
     Żegnamy się “do zobaczenia”. Istotnie, już po piętnastu minutach otwieram im drzwi wejściowe. Carey stojący przede mną nie przypomina tego samego faceta, z którym rozmawiałem przez telefon. Lane również wydaje się niezwykle zadowolona. Zapraszam ich niemym gestem. Na stole postawiłem miskę z czipsami, jak to mamy w zwyczaju, toteż pierwsze, co przyjaciel robi, to łapie całą garść paprykowych czipsów i pakuje je do ust. Siadam na fotelu, oni zajmują kanapę.
     — Więc… — mamrocze Carey.
     — Nie zaczyna się zdania od więc. — Trąca go w bok Lane, śmieję się cicho. — Chcemy podzielić się z tobą ważnymi wieściami.
     Wow. Ważne wieści w ich ustach brzmią jak naprawdę ważne wieści.
     — Wspólnie zdecydowaliśmy, że chcielibyśmy wychować dziecko. Nigdy nie mieliśmy odwagi, by zrobić ten istotny krok, ale chyba już zdecydowaliśmy — kontynuuje rozpromieniona kobieta.
     W pierwszej chwili mam wrażenie, że zaraz powiedzą, iż zdecydowali się na zatrudnienie surogatki, czy coś.
     — Adoptujemy dzieciaka — dokańcza Carey z pełnymi ustami.
     Uśmiecham się szeroko na tę informację. Nareszcie!
     — To świetnie, Lane! — Przytulam ją. — Cieszę się, że podjęliście taką decyzję. Jestem pewien, iż będziecie najlepszymi rodzicami na tym świecie.
     Odwzajemnia uścisk.
     — Byliśmy już w domu dziecka. Naszą uwagę przykuł pewien dwuletni chłopiec, bardzo odważny.
     Carey kiwa głową na potwierdzenie słów małżonki.
     — Podszedł do mnie i zapytał, czy chcę się bić.
     Parskam śmiechem. W tym samym momencie dostaję wiadomość. Przepraszam moich gości i wyjmuję telefon, by odczytać SMS-a od nieznanego numeru.
     Nieznany: Znalazłam twoją czapkę w swoich rzeczach.
     Zorientowanie się, kto jest nadawcą, a właściwie nadawczynią tejże wiadomości nie zajmuje mi wiele czasu.
     Ja: Możemy się spotkać? Potrzebuję tej cewki
     Ja: *czapki 8)
     Ja: Za pół godziny w Delcie
     Nieznany: Ok

     Tutejsze linie autobusowe udało mi się ogarnąć zaledwie rok temu — do tamtej chwili wsiadałem do pierwszej lepszej i tylko modliłem się, by nie wywiozła mnie do drugiej części miasta. Nie ukrywajmy, czasami tak było, skutkowało to zazwyczaj spóźnieniem na ważne i ważniejsze spotkania, przedłużeniem podróży do oddalonego supermarketu albo straceniem seansu kinowego, bo na miejsce docierałem nie o siedemnastej, a dziewiętnastej, kiedy wszyscy wychodzili. W samochód jak dotąd się nie wyposażyłem, ale już nie muszę — podróżowanie darmowymi autobusami stało się moją trzecią pasją. Kto nie ustąpiłby miejsca uroczemu tatuśkowi z dwójką brzdąców, kiedy moje bąbelki są najgrzeczniejszymi bąbelkami na świecie? Szlag mnie trafia, kiedy słyszę małe, awanturujące się latorośle. Raven i Isaiah, mam nadzieję, nie będą przysparzać tyle nerwów. Carey i Lane zgodzili się zostać w mieszkaniu na parę chwil, żebym ja mógł odebrać swoją własność.
     Brianne czeka na mnie przy fontannach.
     — Beatrice! — Rozkładam rozradowany ramiona. — Jak miło cię widzieć!
     — Brianne — odpowiada chłodno, utrzymując dystans. — Ciebie też.
     Wypuszczam powietrze. Brianne, dlaczego jesteś taka zimna?
     — Mniejsza z tym. — Macham ręką, traktując całą tę sprawę pobłażliwie. — Wolisz lody, pizzę, może dobrą kawę?
     Na to pytanie nie odpowiada tak szybko. Przez dobre parę chwil stoimy sobie w ciszy, ja, czekając na odpowiedź, ona, pewnie odpowiedź wymyślając.
     — Dobrą herbatę.
     — Myślałem, że usłyszę coś w stylu “nic, przyszłam oddać ci czapkę”. Świetnie, robimy postępy. — Odwracam się na pięcie. — Idziemy na dobrą herbatę.
     Nie muszę dawać jej żadnych innych sygnałów — Brianne dorównuje mi kroku. Wybieram jedną z tutejszych kawiarni będących poza strefą gastronomiczną. Wbrew pozorom, jest świetna i z tego, co kojarzę, w ofercie mają przeróżne smaki herbat, raz czy dwa odwiedzałem ją z Raven, kiedy jeszcze żyła. Zajmujemy kanapy przy lewej ścianie.
     — Poproszę herbatę… malinową. A co dla ciebie, Brianne? — zwracam się do towarzyszki.
     — Zieloną bez cukru.
     — Zieloną bez cukru — powtarzam po niej.
     Dostajemy swoje napoje — okazują się naprawdę dobre. Co prawda do mojego serca szybciej trafi kawa czy nawet gorąca czekolada, niż herbata, ale nie mogę narzekać. Kątem oka przypatruję się leżącemu na stoliku menu. W ofercie mają też wieloowocową, wiśniową, pomarańczowa, żurawinowa, pigwa, cytryna z mango czy nawet grejpfrut. Wszystkie brzmią tak ładnie. Zamawiając typową herbatę malinową, z pewnością wyszedłem na kogoś, kogo pojęcie na temat tego napoju kończy się na “herbatę robimy z saszetki z herbatą i gotowaną wodą”.
     — Brianne. — Unoszę głowę znad filiżanki. — Nie chcę zabrzmieć jak idiota, ale chodzi mi to po głowie. Nie myślałaś kiedyś, żeby rzucić całe do dotychczasowe życie i chociaż na jakiś czas wyjechać gdzieś daleko?
     Bo mi chodzi, stąd zapytanie skierowane w stronę dziewczyny. Cały świat dudni o zmianach, o tym, że nie możemy stać w miejscu, że z czasem wszystko staje się nudne i monotonne. Dotąd przypatrywałem się temu z dystansem, nie jestem zwolennikiem takich nagłych, znaczących zmian. Tylko… mam wrażenie, iż wszechświat próbuje dać mi jakiś znak. Halo, nawet Larey zdecydowali się na adopcję!

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz