17 lis 2019

Od Charlie C.D Brooke

     Bacznie obserwowałam poczynania pozbawionej ubrań Brooke Middleton, która raz za razem wykonywała zamaszyste ruchy ramionami, by utrzymać się na powierzchni. Jej pewność siebie wskazywała na to, iż potrafiła pływać, ba!, robiła to naprawdę sprawnie i nigdy nie pomyślałabym, że jeszcze tak niedawno leżała w szpitalu, w śpiączce, po poronieniu. Na mojej twarzy pojawił się grymas — był to grymas wyrażający zarówno współczucie, jak i wściekłość. Byłam wściekła na życie. Byłam wściekła na życie za to, jak traktowało młodych ludzi. Jak traktowało młodych, niczemu niewinnych ludzi. Ci, którzy zachowywali się jak istne bydło wiedli wspaniały żywot. Słowa Brooke wstrząsnęły mną, poczułam coś, co dobrze znałam, ale sto razy mocniej. Moje życie nigdy nie było usłane różami, cały czas coś się działo, bez względu na humor mamy, każda sytuacja była odpowiednią okazją do wszczęcia kłótni. W pewnym momencie miałam już dość bycia córką na posyłki, Charlie do wino, Charlie po papierosy. Wszystko z własnej kieszeni. A później pretensje, kiedy pytałam, czy mogłaby zamówić pizzę. Nie mogłaby. Powtarzała, że powinnam się usamodzielnić. Ale w tamtej znaczącej chwili na jakiś czas zapomniałam o własnych demonach. W tamtej chwili uświadomiłam sobie, że to, co przechodzi dziewczyna w moim wieku to istne piekło. Myśli zaczęły krążyć tylko wokół niej, wokół tego, kim jest, jak naprawdę wygląda jej życie, a jaką iluzję tworzy. Chciałam zdjęć z jej bark ten ciężar, chciałam zobaczyć uśmiech Brookie i powiedzieć, że odtąd wszystko będzie dobrze. Bo ona na to zasługiwała, mimo wszystko. Obawiałam się jednak, iż to niemożliwe, iż stało się za dużo i jedyną drogą, dzięki której Brooke wyjdzie na prostą, jest wszczęcie śledztwa i dojście do tego, kto stoi za serią niefortunnych zdarzeń w jej życiu.


     Obserwowałam ją, kiedy pływała, a jej ciemnobrązowe włosy unosiły się na wysokość tafli wody. Raz czy dwa spojrzała na mnie, sama nie wiem, czy oczekiwała mnie w jeziorze, czy po prostu chciała skontrolować, czy nie uciekłam. Nie uciekłam, siedziałam na brzegu, obrywając źdźbła trawy. Na mojej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, wpełzł na nią mimowolnie, wręcz umknął mojej uwadze. W pewnej chwili zrobiło mi się głupio, iż z taką dokładnością przyglądam się dziewczynie. Czasami wypływała na płyciznę, wtedy prostowała się, przerzucała włosy przez ramię, później płynęła dalej, w głąb jeziora. Jej blada skóra błyszczała w słońce, jego poranne promienie rozświetlały drobną twarz Brooke. Sceneria była błoga. Przygrywały nam świerszcze, wiatr kołysał drzewami, które szumiały cicho, co było niezwykle przyjemne dla ucha. Nie było tu nikogo, poza nami, parą ptaków. Nie mam pojęcia dlaczego, ale ujęło mnie to w swej prostocie. Ta chwila wydawała się tak odległa od kanonu przeżywanych przeze mnie sytuacji. Nigdy nie myślałam, że mogłam znaleźć się w takim miejscu z taką osobą, jak ona. Czas spędzałam sama, okazjonalnie z Mel.
     Brooke Middleton intrygowała mnie od samego początku, odkąd tylko dane mi było porozmawiać z nią w tej łazience, kiedy to profesor kazał mi pójść po nią i sprowadzić z powrotem do klasy. Nigdy do końca jej nie rozgryzłam. Właściwie, nawet nie byłam do tego bliska. Dziewczyna miała w sobie coś, co ciągnęło ludzi do nie. Czy to umiejętność przystosowywania się do sytuacji i zakładania różnych masek? Może. Wiedziałam jednak, iż w moim przypadku było zgoła inaczej. Nie to mnie interesowało w największym stopniu. Brooke była dla mnie zagadką, którą chciałam rozwikłać. Chciałam poznać ją, jej życie, przyzwyczajenia, zainteresowania. To dziwne, ale naprawdę czułam, że ta relacja jest wyjątkowa. W głębi duszy czułam, iż to, co mówiła mi przed chwilą, nie jest sprawą, o której mogłaby powiedzieć każdemu. Cały ten czas próbowałam nawiązać z nią więź, pokazać dziewczynie, że, bez względu na wszystko, może mi zaufać, że jej sekrety są u mnie bezpieczne. Tej nocy, kiedy trafiła do szpitala, obiecałam sobie, iż będę ją wspierać, jakkolwiek ciężko by nie było.
     Czułam osobliwą sympatię do Brooke Middleton.
     Nasza relacja była osobliwa.
     Głos dziewczyny wyrwał mnie z zamyślenia.
     — Charlie! — nawoływała. — Nie wejdziesz?
     Chciałabym!, odkrzyknęłabym, gdyby nie swojego rodzaju bariera. Nie mogłam odsłonić przed nią swoich największych mankamentów. Nie byłam w stanie zrzucić z siebie bluzy, podkoszulki, spodni. Chociaż miałam ochotę wskoczyć do zimnej wody, coś mnie powstrzymywało. Odkąd tylko pamiętam, nienawidziłam swojego ciała w każdym jego aspekcie. Jako młoda dziewczyna zaczęłam zauważać w nim coraz to więcej wad, których z każdym dniem przybywało. Doprowadzało mnie to do krytycznego stanu. Nie mogłam na siebie patrzeć, zawsze uciekałam przed własnym odbiciem, wybierałam ubrania, jakie swoim krojem w jakiś sposób niwelowały, albo przynajmniej ukrywały te wszystkie kompleksy. Szerokie spodnie, duże objętościowo bluzy, kiedy byłam na mieście, okulary, makijaż. Zbyt szeroka talia, za małe biodra, okropny nos, opadająca powieka, małe piersi, nieznośne nogi. W tamtej chwili wiedziałam, że nie byłabym w stanie pokazać swojego ciała w całej jego okazałości. Bez ubrań. W samej bieliźnia. Ta myśl mnie paraliżowała. Ograniczała wszystkie możliwości. Świat w jednej chwili zakręcił się. Jak przez mgłę widziałam stojącą parę metrów dalej Brooke.
     — Nie. — Pokręciłam głową, odzyskując panowanie nad sytuacją. — Sama nie wiem.
     — Nie musisz martwić się o wodę, przyzwy…
     — Nie chodzi o wodę, Brooke — przerwałam jej. — Ja… boję się.
     Ona powiedziała mi coś o sobie. Nawet trochę więcej, niż coś. Brooke nie wiedziała o mnie nic. Byłam jej winna wytłumaczenia. Nawet z tak błahej sytuacji.
     — Nie czuję się zbyt pewnie w swoim ciele — wyrzuciłam z siebie. — Tak strasznie odpycha mnie myśl, że miałabym teraz zdjąć z siebie to wszystko i w samej bieliźnie stanąć przed kimkolwiek innym, niż samą sobą. Przed tobą — kontynuowałam. W kącikach moich oczu zaczęły pojawiać się łzy, mrugałam z zawrotną prędkością. Nie mogłam dać ponieść się emocjom. — To trzyma mnie w garści już od paru lat. Siedmiu? Nie wiem, już nie pamiętam. Wiem, iż nie mam ku temu powodów, Brooke. Wszyscy jesteśmy ludźmi i… i wierzę w to, że ty jesteś dobrym człowiekiem, nie będziesz oceniała mnie przez pryzmat moich niedoskonałości. Myślę o tym obsesyjnie.
     Na początku żałowałam tego, co powiedziałam. Miałam nieodparte wrażenie, iż od tamtej chwili Brooke będzie patrzeć na mnie inaczej. Nastała cisza. Żadna z nas nie mówiła nic. Tylko… ta cisza była przyjemna. Patrzyłyśmy sobie w oczy. Przypominałam sobie każde swoje słowo, rozważałam i analizowałam je od nowa, jakby w obawie, czy nie powiedziałam czegoś nie tak. Przyjemna cisza trwała, wydawałoby się, w nieskończoność. Nie chciałam się odzywać. Jeżeli chodzi o mnie, mogłyśmy stać tu i stać, nawet do zmroku.
     — Ja… przepraszam. — Nie wiem, co skłoniło mnie do zabrania głosu. — Wiem, że moje problemy są niczym, są takie… bezpodstawne i ja….
     Zagubiona w swoich myślach, zaplątana w tłumaczeniach nie zauważyłam, że Brooke podeszła do mnie. Stanęła tuż przede mną i, zanim się zorientowałam, objęła mnie niepewnie. Minęło trochę czasu, zanim dotarło do mnie to, co wydarzyło się przed chwilą. Moja ręka wylądowała na jej mokrych plecach, druga odnalazła swoje miejsce gdzieś w okolicach jej szyi. Łaknęłam jej bliskości. Właściwie, pragnęłam bliskości kogokolwiek, a dziewczyna wydawała się najlepszą osobą. Czułam się wtedy najbezpieczniej na świecie. Pomimo tego, co powiedziałam przed chwilą, pomimo niepewności, która biła od Brooke. Podparłam się brodą o jej obojczyk, kiedy gładziła mnie po plecach.
     Odsunęłyśmy się od siebie po, wydawałoby się, naprawdę długim czasie. Posłałam jej wdzięczny uśmiech.

     Odprowadziłyśmy klacz na miejsce. Brooke nie było paręnaście minut — przez ogrodzenie widziałam, jak z kimś rozmawia, była to kobieta w średnim wieku w długiej sukience.
     — Teraz ja zabiorę ciebie do mojego miejsca — oznajmiłam, gdy dziewczyna wróciła.
     Odwróciłam się na pięcie, by ruszyć przed siebie z prędkością marszu. Droga do mojego miejsca, istotnie, była trochę długa, w szczególności z tego miejsca, które oddalone jest od miasta o całkiem spory kawałek terenu. Mimo tego, nie zniechęcało mnie to — w pewnym sensie zależało mi na tym, by pokazać jej cząstkę siebie. Zmaterializowaną, co prawda, jednakże wciąż nader istotną. Miejsce to, podobnie jak polana Brooke, było miejscem, które odwiedzałam za każdym razem, kiedy miałam jakiś problem. Odkryłam je w wieku trzynastu lat, kiedy tata umarł, a ja nie wiedziałam, gdzie się podziać. Zawsze panował tam spokój, byłam tylko ja i moje myśli, moje zmartwienia, moje problemy. Bywały momenty, kiedy spędzałam tam znaczącą część dnia, a mama nawet nie reagowała, ignorując moją nieobecność. Także — przywiązałam się do tego terenu.
     Wpierw pokonałyśmy spory kawałek drogi na pieszo — tą okolicą nie jeżdżą taksówki ani autobusy, także, z małą pomocą Brooke, dostałyśmy się na obrzeża miasta. Wędrówkę spędziłyśmy w ciszy. Widziałam, że Brooke rozgląda się wokół siebie, najpewniej podziwiając krajobrazy, które, jak mniemam, były jej bardzo dobrze znane.
     Moje miejsce znajdowało się na wschód od miasta, stosunkowo niedaleko od mojego domu. Odnalazłyśmy najbliższy przystanek i dokładnie przestudiowałyśmy rozkład jazdy autobusów. Najbliższy powinien stawić się za trzy minuty, będzie jechał zgodnie z obranym przez nas kierunkiem. Usiadłyśmy na przystankowych ławeczkach. Czułam, jak pulsują mi zmęczone długą podróżą nogi. Droga na polanę Brooke nie kosztowała mnie aż tyle energii — przeszłyśmy zaledwie kilometr, większość trasy przejechałyśmy taksówką oraz konno. U mnie problem wygląda tak, iż ani konia, ani taksówki nie załatwię, ponieważ mało która kursuje po tych okolicach. Pozostał nam autobus. Sto siedemnastka przyjechała punktualnie, można powiedzieć, wręcz trochę wcześniej, niż było w rozkładzie. Usadowiłyśmy swoje tyłki na przedostatnich siedzeniach, tuż za starszą panią z siatką z zakupami oraz chłopakiem słuchającym muzyki zdecydowanie zbyt głośno. Siedząc przy oknie, pilnowałam trasy, żebyśmy nie wysiadły zbyt późno lub za wcześnie, wbrew pozorom, kilometr w tę czy w tę robi naprawdę dużą różnicę, kiedy do samego celu będą ze trzy.
     — Zawsze bałam się autobusów kursujących po mieście — wyznałam, chcąc przełamać tę niezręczną ciszę między nami. — Myślałam, że albo pomylę numer, a jest ich od groma, albo przegapię przystanek. Przełamałam się jakiś rok temu, kiedy uświadomiłam sobie, iż spóźnianie się na pierwszą lekcję z powodu pieszego docierania do szkoły nie jest najlepszym wyjściem. — Zaśmiałam się cicho. — Całą noc przeglądałam rozkłady jazdy spisane na stronie internetowej. Co prawda niewiele z tego rozumiałam, bo było ich zbyt wiele, ale dotarłam do szkoły za pierwszym razem. Aktualnie jeżdżę tylko autobusami. — Odwróciłam głowę w stronę Brook, która uśmiechnęła się delikatnie.
     No, i na tym kończy się nasza rozmowa, wyczerpałam temat.
     Wyskoczyłyśmy na przystanku nieopodal mojej ulicy, od której dzieliło nas zaledwie paręset metrów. Znałam tę trasę na pamięć, przez dwanaście miesięcy zdążyła wyryć się w mojej pamięci niczym epitafium na nagrobku. Mimo tego, iż było południe, prawie popołudnie, nie minęło nas zbyt wiele osób. Te tereny nie należały do najbardziej zaludnionych, stare blokowiska nigdy nie podbijały serc mieszkańców miasta. Dopiero na zakręcie zboczyłyśmy z chodnika, przenosząc się na wydeptaną leśną ścieżkę prowadzącą w głąb gęstego lasu iglastego. Powoli docierał do mnie ten znany mi doskonale zapach lasu, cudowna, uwielbiana przeze mnie woń charakterystyczna dla tych terenów. Ten niesamowity zapach przywodził wspomnienia sprzed lat, na których zdążył osiąść kurz. W tamtej chwili strzepywałam go z impetem, na nowo otwierając książkę o tytule “Tamte dni”. Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, który koniec końców został stłamszony przez napływające negatywne emocje — stopniowo przypominałam sobie chwile, gdy miałam ochotę poddać się, zawiesić broń, zakończyć tę nierówną walkę. Wtedy nie miałam odwagi, żeby zwrócić się z tym do kogokolwiek. Ba!, nie ufałam nikomu, do samej siebie podchodziłam z odpowiednim dystansem, bojąc się uczuć, zranień. Bałam się życia, które gnoiło mnie za każdym razem, kiedy tylko miało sposobność.
     Stanęłyśmy przed wysokim ogrodzeniem, jak niegdyś wyliczyłam, mniej więcej dwukrotnie przewyższającym mnie całą, od stóp do głów. Wzrokiem odszukałam niewielkiego dziury, którą sprawiłam sobie lata temu, by bez większych kłopotów dostawać się na teren. Doskonale pamiętałam, w jakim miejscu znajdował się moje małe przejście, także równie szybko znalazłyśmy się po drugiej stronie płotu.
     — Jeszcze paręnaście metrów — zwróciłam się do koleżanki, kiedy podążałyśmy ścieżką prowadzącą w dół niewysokiego wzgórza.
     Wyminęłyśmy parę drzew, przeskoczyłyśmy strumyk, uciekałyśmy w popłochu przed cieniem sarny tylko po to, by finalnie stanąć u stóp ogromnych ruin starej posiadłości. Złapałam Brooke za nadgarstek i pociągnęłam za sobą wzdłuż rozwalającej się zachodniej ściany. Do środka zajrzałyśmy przez okno — dostrzegłyśmy jedynie niewyraźne kontury ścian, półścianek, tapet, a także kamienne schody prowadzące na piętro. Co prawda nie dało się nie zauważyć, iż z każdym miesiącem zawalało się coraz bardziej, nie zniechęciło mnie to jednak — to tam miałam swój kąt, którego za nic w świecie nie mogłam opuścić. Weszłyśmy do budynku przez drzwi główne, właściwie tylko ich próg, bowiem samych w sobie drzwi już nie ma, ot, ktoś wyrwał je z zawiasów, albo odpadły same.
     — Przedstawiam ci posiadłość, szczerze mówiąc, sama nie wiem kogo, pewnie bogatych hrabiów żyjących na tych terenach w zeszłym wieku. — Uniosłam ramiona, rozchylając je nad głową.
     Nie zmieniła się od czasu mojej ostatniej wizyty. Kafelki wciąż były na swoim miejscu, tynk, choć odpadał, był widoczny na ścianach, schody wciąż sprawne, a, jak widać z zewnątrz, dach nie zarwał się. Pozwoliłam Brooke rozejrzeć się po całym kompleksie.
     — Tutaj był salon, przynajmniej tak podejrzewam. — Wskazałam na pomieszczenie, w jakim się znajdowałyśmy. — Kiedy byłam nieco młodsza, wyobrażałam sobie, że w tym kącie — przesunęłam się w lewo — stało ogromne pianino. Pan domu po każdym obiedzie zasiadał przy nim, odbywał się pokaz jego umiejętności. Wszyscy podziwiali go, a on grał dalej. Grał najpiękniejsze melodie, ponieważ był najlepszym człowiekiem. Jego wykreowany w mojej głowie obraz idealizował go w każdym aspekcie — opowiadałam dalej. — A, jeżeli mam być szczera, nawet nie wiem, czy mieszkał tu jakiś mężczyzna. Idąc dalej. — Przeszłyśmy do kolejnego pokoju. — Tutaj mogła być kuchnia. Zdradzają to dziury w suficie, musieli mieć tu kuchenkę opalaną węglem. Dym odchodził rurą, dla której te dziury wydrążono. W moich wyobrażeniach, w kuchni zawsze panował gwar. Było tu mnóstwo służby, spod ich noży wychodziły najsmaczniejsze potrawy w tym rejonie. Podawano je tutaj. — Palcem wskazałam następne pomieszczenie, do którego prowadził łuk. — To jadalnia. Duża, prawda? To z pewnością ona, w tamtych latach zazwyczaj łączono je właśnie za pomocą ogromnego przejścia, w tym przypadku był to łuk, a nie drzwi. W dodatku te ogromne okna, musiało być bardzo jasno. Są tutaj jeszcze dwa inne pokoje, ale to najpewniej sypialnie, więc to nic istotnego. Chodźmy na górę, tam pokażę ci najważniejsze miejsce w całej posiadłości. — Nie czekając na przyjaciółkę, popędziłam w stronę schodów. Pobyt na tym terenie zdecydowanie polepszył mi humor, stałam się taka żywa, a opowiadanie tej historii sprawiało mi niemałą radochę.
     Ściany na piętrze były w nieco gorszym stanie, jednakowoż wciąż widać było, gdzie znajdowały się ściany oddzielające poszczególne pomieszczenia. Pozostawiając największy smaczek na koniec podróży, zaprowadziłam Middleton do biblioteki.
     — Jak widzisz, mamy tu regały. Nawet trzy! — Oparłam się o zakurzone drewno. — Co dziwne, nikt ich stąd nie wyjął. Korniki ich nie zjadły. Wytrzymałe, cholernie wytrzymałe. Gdybym tu mieszkała, z pewnością spędzałabym najwięcej czasu właśnie z bibliotece. Wierzę w to, iż mieli pokaźną kolekcję ksiąg. Pokój naprzeciwko należał do ich córki, która zakochała się w kowalu z sąsiedniej wioski. Nie dość, że był od niej starszy o dwadzieścia lat, należał do innej klasy społecznej. To musiało być ciężkie. Dobra. — Klasnęłam w dłonie. — Chodźmy tam, gdzie od początku miałam cię zabrać.
     Po raz drugi złapałam ją za nadgarstek, by pociągnąć za sobą do największego, acz pustego pomieszczenia. Przestronny pokój, w mojej głowie, musiał należeć do głów domu, małżeństwa. On był wiernym swojej żonie mężczyzną, który poszedłby w ogień za ukochaną rodziną. Szanował każde istnienie, był też niezwykle utalentowany artystycznie. Nie znosił bezuczuciowych, egoistycznych ludzi. Ona zaś była typem kobiety, która uwielbiała knuć, kręcić, byleby wyszło na jej korzyść. Do pewnego momentu kochała małżonka, jednakowoż po wielu latach uczucie minęło, a jedynym powodem, dla którego nie zerwała małżeństwa, były pieniądze partnera. Żyli ze sobą aż do śmierci. Z sypialni można było wyjść na balkon. I właśnie ten balkon był moim miejscem. Kiedy mama dokazywała, w domu były problemy, a nieszczęścia chodziły za mną jak cień, uciekałam z domu, by przysiąść na tej kamiennej balustradzie, odpocząć, popatrzeć na niesamowity widok, bowiem naprzeciw posiadłości płynęła szeroka rzeka, jeden z dopływów Avenley. Za rzeką rozciągały się kolejne wzgórza, a na nich lasy i polany, mnóstwo zwierząt. Cisza, spokój. Coś, czego pragnęłam jako dziecko. Chciałam uciekać od problemów. Dorosła Charlie też tego chciała.
    Oparłam się łokciami o zimny kamień. Pochyliłam się delikatnie, zerkając w dół — nie było tak wysoko, jak mi się niegdyś wydawało. Niedługo później dołączyła do mnie Brooke.
     — Tutaj nie popływasz, rzeka jest zbyt rwąca. — Skinęłam głową w stronę wody. — Ale bez obaw możesz przyglądać się tym widokom. Są niesamowite, prawda?
     Kątem oka dostrzegłam błysk w oczach towarzyszki. Miałam nadzieję, że miejsce spodobało się jej tak bardzo, jak mi za pierwszym razem. Nie chciałam, żeby ta wycieczka ją znurzyła.
     — Brooke, chciałabym ci coś powiedzieć. — Odepchnęłam się od balustrady, żeby stanąć przodem do profilu Middleton. Odwróciła głowę w moją stronę, ruszając brwiami. — Pamiętaj, że bez względu na wszystko możesz na mnie liczyć. Kiedy zadzwonisz do mnie o północy, odbiorę. Kiedy będzie chciała się spotkać, spotkamy się. Będę robić wszystko, żebyś choć trochę… żeby choć trochę cię odciążyć. Czasami lepiej jest, kiedy powie się komuś o swoim problemie. Zaufaj mi. Nie zawiodę cię.
     Już miałam podejść do niej nieco bliżej, kiedy coś odwróciło moją uwagę. Ubrany na czarno mężczyzna wybiegł z lasu i pędził w naszą stronę, wykrzykując coś w naszą stronę. Na jego piersi naklejony był neonowy napis “ochroniarz”. Przełknęłam ślinę. Gwałtownie poderwałam się do biegu, pod nosem szeptając kolejne przekleństwa.
     Plusem tej sytuacji było to, iż przekonywałam się co do jednej sprawy.
     Ja naprawdę czułam swego rodzaju sympatię do Brooke Middleton.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz