14 lis 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Wbrew pozorom, dyskusje są czymś, za czym przepadam. Zazwyczaj zaciekle bronię moich argumentów i poglądów, podpierając to wszystko odpowiednimi przykładami. Jednocześnie uważam, iż słaby ze mnie rozmówca. Nienaturalnie szybko denerwuję się, przez co całe moje starania idą na marne, ponieważ niepotrzebnie zaatakowałem przeciwną stronę. Tu sarknięcie, tu tupnięcie nóżką, tu zdenerwowane spojrzenie. Kolejnym negatywnym aspektem dyskusji jest to, że często ktoś odpuszcza, niechętny do ciągnięcia rozmowy. Odbieram to nie najlepiej, szczerze mówiąc. Przykładowo, kiedy ktoś tak odjeżdża, zostawiając mnie samego z nowymi ripostami, na które wpadam dopiero teraz.
     — Koleżanko! — wołam za dziewczyną, goniąc za nią. — Czy ten profesjonalizm zobowiązuje nas do traktowania się w aż tak bezlitosny sposób?
     Kolejną rzeczą, za którą przepadam, jest przegadywanie się. Już pół biedy, kiedy ktoś jest nieskory do przepychanek słownych, ale gdy trafiam na kogoś, kto w rękawie trzyma mnóstwo interesujących tekstów, czasami nie mogę przestać. Dziewczyna najwyraźniej do takich osób nie należy. Cóż, szkoda, chyba nie podłapiemy wspólnego języka.
     — Nie, ale uważasz, że w takim układzie powinniśmy się ciągle ze sobą zderzać? — Uśmiecha się półgębkiem, przy czym spuszcza wzrok.
     — Hola, hola. Nie narażałbym siebie bez powodu. — Przewracam oczami. — Myślisz na jednej płaszczyźnie, towarzyszko.


     Istotnie, bez konkretnego powodu nie zaczepiałbym bogu ducha winnej dziewczyny, która przyszła na lodowisko o zmierzchu. Dodatkowo w godzinach, kiedy teoretycznie już nie działa. Diagnoza jest taka — albo ma wtyki, albo płaci im za każde wejście dwukrotnie więcej, niż płaci się zazwyczaj. A z racji, iż poza nami nikogo tu nie ma, nie widzę żadnych przeszkód stojących na mojej drodze. Z tego, co zauważyłem, kobiety zazwyczaj mają ten problem, iż albo panicznie boją się starszych mężczyzn, albo lgną do nich jak muchy, albo też, jak w tym przypadku, plują jadem, nie dając pokazać się od lepszej strony.
     Jeżeli mam być szczery to chciałbym powiedzieć tylko jedną rzecz. Nie jestem desperatem w żadnym stopniu. Nie podszedłbym do dziewczyny, żeby rzucać sprośnymi tekstami, nie byłbym w stanie złapać kogoś za tyłek w parku. Nie szukam osoby, która zapchałaby dziurę w moim sercu, najzwyczajniej w świecie o to nie dbam. Od półtora roku na pierwszym miejscu stoją tylko bliźnięta, które kradną cały mój czas, wysysając ze mnie wszystkie pokłady energii. Równocześnie cieszą, kiedy stawiają pierwsze kroki, gaworzą coś, trochę do mnie, trochę do siebie. Powoli podłapują rzeczy, które od nich mówię i powtarzają po mnie krótkie, dwusylabowe wyrazy — było tata, dada, nawet papa, telewizor ochrzczono nową nazwą, która przyjęła się już na dobre, dzięki czemu nawet ja z przyzwyczajenia mówię: Obejrzymy coś na wiwi, słonka?. Fakt posiadania dzieci nie zawadza mi jednak w czerpaniu z życia pełnymi garściami — dzieciaki często trafiają do Jane na jeden wieczór w tygodniu, kiedy to wychodzę, czasami na kameralne spotkania w niewielkim gronie, innym razem na większe imprezy. Kiedy Isaiah i Raven przyszli na świat, a Raven-mama zmarła w wyniku komplikacji poporodowych, przysiągłem sam sobie, iż będę dla nich najlepszym ojcem, jakiego mogliby mieć. Moja przysięga objęła również ograniczenie alkoholu do praktycznie zera, a przynajmniej ilości minimalnych. Tak też żyję — raz na jakiś czas napiję się shota.
     Podsumowując — moja płaszczyzna wcale nie oznacza skłonności do rzucania idiotycznymi tekstami na lewo i prawo.
     — Doprawdy? — pyta retorycznie, unosząc brew. — W takim razie wytłumacz mi jak widzisz to ty.
     Biorę głęboki wdech, poniekąd zirytowany pasywną postawą rozmówczyni. Ta wymiana zdań jedynie utwierdza mnie w przekonaniu, iż kobiety to naprawdę ciężkie do rozpracowania organizmy.
     — Otóż, droga łyżwiareczko, jakby nie patrzeć, jesteśmy na lodowisku sami. — Ręką wskazuję na całą taflę lodu. — Zanim przerwiesz mi i powiesz, że właśnie z tej okazji mogę jeździć po tamtym rejonie, ubiegnę cię, ponieważ nie, nie mogę. Znaczy, mogę, jeżeli tylko chcesz. Równie dobrze mogę teraz odjechać… — odsuwam się powoli na potwierdzenie moich słów — ...i będzie po sprawie. Chciałem tylko porozmawiać, jak to mają w zwyczaju ludzie. Wiesz, co mam na myśli. Cześć, cześć, jestem Cameron, jestem ktoś tam, zwykła gadka na ocieplenie atmosfery. Dlaczego? Gdybym nie podszedł, to znaczy, przepraszam, podjechał, cały ten czas zastanawiałbym się, kim jesteś i dlaczego jesteś tu o tej porze. Rozumiesz, jak to działa? — Macham ręką, a ruch ten najwyraźniej ma skupić jej uwagę na zadanym pytaniu, jakby na mojej dłoni wymalowane było “rozumiesz, jak to działa?”.
     — Do każdej obcej osoby musisz podejść, bo później męczy cię kim była? To musi być bardzo mozolne. Jestem Brianne. Kolejne imię do zapamiętania, nie?
     Naprawdę wyglądam jak ktoś, kto byłby zdolny do zapamiętywania imion?
     — Masz stuprocentową rację. Znałem kiedyś taką Beatrice, poznaliśmy się podobnie, w kinie. Była też Betty, miła dziewczyna, ale lubiła skakać w bok. Wybacz mi, jeżeli pomylę twoje imię, sama wiesz — mówię z namacalną ironią w głosie. — Nie podchodzę do każdego, droga Beatrice, jedynie do tych, którzy na swój sposób przyciągają moją uwagę. Tutaj jesteśmy sami, więc to właśnie to zaważyło na mojej decyzji.
     — Brianne — poprawia mnie dziewczyna, a ja przewracam oczyma.
     — Przecież to powiedziałem — prycham, odpychając się od ścianki lodowiska. — Więc miło było cię poznać, Be…
     — Brianne… — mówi po raz drugi. Uśmiecham się zawadiacko.
     Puszczam jej oczko.
     — Wiem, wiem, Brianne. — Wzruszam ramionami. – Do zobaczenia, Bri!
    Bez słowa odjeżdżam w przeciwnym kierunku. Przez parę kolejnych minut jeżdżę po lewej stronie lodowiska, udostępniając niejakiej Brianne całą prawą i środek do jej własnej dyspozycji. Co prawda moje mięśnie oraz kości nie są w tak dobrym stanie jak przed laty, moje umiejętności nie cofnęły się do poziomu dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy wszedł na lód — co to, to nie! Jeszcze za czasów akademii, a nawet nieco przed, śmigałem niczym profesjonalista. Dziś jest nieco słabiej, jednakże wciąż dobrze, jestem zadowolony. Parę tygodni praktyki i wszystko wróci do normy.
     Po pół godziny wchodzę do szatni, przy której koczuje ochroniarz. Kątem oka zerkam na jego profil — jego pozbawione wyrazu twarz oraz spojrzenie wbite w przeciwległą ścianę. Cofam się o kilka kroków, stając naprzeciw mężczyzny.
     — Przepraszam pana, panie… — opuszczam wzrok na tabliczkę z jego nazwiskiem — …Edwardson. — Czekam na reakcję. Unosi brwi w oczekiwaniu na nadchodzące pytanie. — Czy mógłbym, to znaczy, czy miałbym szansę dowiedzieć się, którą z szafek zajęła panienka Brianne, aktualnie przebywająca na hali? — pytam oficjalnym, wyniosłym tonem.
     Kręci głową, nie mówiąc przy tym ani słowa. Niech to szlag.
     — Panie Edwardsonie, naprawdę? Nie zrozumie pan pobratymca? — kontynuuję festiwal jęków i zaskarżeń. — Nie włamę się, przysięgam.
     Wydaje się nie do przekonania.
     — Mogę iść porozmawiać z Mackynzie, powinna być w swoim biurze. — Na wspomnienie o swojej szefowej, strażnik prostuje się, najwyraźniej zdenerwowany. — Więc jak zrobimy?
     W filmach widziałem, iż tacy ochroniarze zazwyczaj za wiele się nie odzywają. Ten tutaj również nie ma w zwyczaju ucinania sobie pogawędki z użytkownikami lodowiska.
     — W porządku — odzywa się w końcu. — Dwadzieścia siedem.
     Dziękuję mu uśmiechem i wracam do szatni. Skręcam w trzecią alejkę, gdzie stoją szafeczki od dwudziestki do trzydziestki. Moją jedenastkę opróżnię dosłownie za chwilę. Och, totalnie zapomniałem o nadzwyczaj ważnej sprawie. Wracam więc na korytarz główny i, jak zapowiadałem, zaglądam do biura Mackynzie. Kobieta ukrywa się pod stertą papierów. Witam się, po czym od razu przechodzę do sedna sprawy — proszę o kawałek kartki i długopis. Koślawymi cyferkami zapisuję na niej swój numer telefonu. Niedługo później papierek, wsunąwszy go przez szparę w metalowych drzwiczkach, leży pomiędzy ubraniami, czekając na powrót adresatki.

     Naciskam delikatnie na klamkę i, najciszej jak tylko potrafię, otwieram drzwi wejściowe do mieszkania. Wsuwam się do środka poprzez szparę powstałą między krawędzią drzwi a wewnętrzną futryną. Zaciskając zęby, przymykam je, dzięki czemu unikam przeraźliwego skrzypienia. Skradam się do salonu, zaglądam za ścianę. Dobiegają mnie rozradowany głos Raven, Isaiah zaś bawi się gdzieś w kącie, będąc w swoim świecie wraz ze swoją zabawką. Jane, pochłonięta przygotowywaniem jedzenia w kuchni, na ułamek sekundy spuszcza ze wzroku dziewczynkę. Raven, jak to Raven, podłapuje to i swoim dziecięcym krokiem kieruje się w stronę komody, na jakiej leży pilot do wiwi. Zauważyłem, iż nieosiągalne dla dzieci rzeczy kuszą je o stokroć bardziej, nawet, jeżeli dzieciaki mają po półtora roku. Zresztą, u dorosłych ta zasada także się sprawdza.
     Uprzedzam dziewczynkę, dzięki czemu ratuję nas wszystkich od włączenia przez nią przeraźliwie głośnej muzyki metalowej, do jakiej ją tak ciągnie.
     — Tata! — piszczy niewyraźnie, szybko zmieniając kurs. Przykucam i przytulam córkę z całej siły.
     To tak przeuroczo brzmi. Raven Abigail Marshall-Monaghan jest moją córką. Kto się tego spodziewał?
     Syn szybko orientuje się, kto wrócił do domu i, naśladując swoją siostrę, powstaje z kolan, by rzucić się w moją stronę ze zdwojoną prędkością. Właśnie ta prędkość okazuje się być dla niego zgubna. Isaiah potyka się o swoją własną zabawkę i, jak długi, ląduje na podłodze. Uderzywszy czołem o podłogę zanosi się płaczem. Zdezorientowana Rav odsuwa się ode mnie, żeby spojrzeć na nieszczęście biedaka, którego łzy, jedna po drugiej spływają po policzkach.
     — Isaiah, na litość boską. — Marszczę nos, podchodząc do pokrzywdzonego przez los chłopca. Wsuwam dłonie pod jego ręce i podnoszę, tuląc do piersi. — Uważaj, skarbie, bo kiedyś coś się stanie.
     Nie mam absolutnie żadnego doświadczenia z dziećmi w ich wieku, prawdę mówiąc. Na palcach mogę policzyć momenty, jakie w przeszłości spędzałem z dziećmi poniżej dziesiątego roku życia. Wszystko, co robię, jest skupione wokół działania metodą prób i błędów. Czasami czuję taką bezsilność wobec rozbrykanych bliźniąt, że mam podsunąć je Jane na parę godzin, jednakże równocześnie jestem świadomy tego, iż i tak opiekuje się nimi zbyt często. Wtedy włączam im wiwi, sadzam na podłodze, a sam idę do kuchni, nieustannie obserwując przebieg sytuacji, w razie, gdyby komuś stało się coś poważnego. Plusem tego, iż jest ich dwoje jest to, że są w stanie zaspokoić swoje potrzeby towarzyskie beze mnie w pobliżu.
     — Cameron! — Zza blatu wyłania się przyjaciółka. Na jej twarzy gości szeroki uśmiech, jak zawsze zresztą. Nie znam pozytywniejszej osoby, niż ona. — Bliźniaki były dzisiaj bardzo grzeczne, ale to zapewne wina dość późnej godziny i tego, że nie spały w dzień. To znaczy, Isa przymknął oko na paręnaście minut, ale nie trwało to dłużej, niż kwadrans.
     Kiwam głową, spoglądając na małego chłopca w moich ramionach. Istotnie, powoli się uspokaja. Przenoszę wzrok na Raven. Siedzi przed kanapą, w drobnych rączkach trzyma lalkę, jej ulubioną. Raven przypomina swoją mamę, wygląda jak jej wierna kopia. Już teraz można zauważyć, jak ciemne są jej włosy, delikatne rysy twarzy, dokładnie takie, jakimi charakteryzowałą się moja współlokatorka. Ma zielone, duże oczy, podobnie jak zielonooki brat. Z niemałą radością przyjąłem informację, iż chłopiec zdecydowanie odziedziczył moje rude włosy. Miałem ochotę przybić z nim żółwika, ale był za mały i jeszcze nie rozumiał, czym jest żółwik, a co dopiero mówić o kolorach włosów i dziedziczeniu cech.
     Bez słowa zanoszę go do sypialni, w jakiej stoją dwa łóżeczka. Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy z Raven ustalaliśmy każdy szczegół wspólnego mieszkania, na czele z tym, kto gdzie śpi. Moje miejsce było na kanapie i, przysięgam, do tej chwili czuję jej zapach na sypialnianym łóżku. Nie ma jej z nami półtora roku.

     Minął tydzień od ostatniej wizyty na lodowisku. Zdecydowanie za długo. Z tej okazji stawiam się w hali o tej samej godzinie co ostatnio, odmeldowuję się strażnikowi, by chwilę później rozstać się z Mackynzie przy drzwiach jej biura — ja idę w stronę szatni, ona do siebie. Tanecznym krokiem wchodzę do pomieszczenia, obracając kluczykiem na palcu wskazującym. Szukając dzisiejszego numerka trzydzieści pięć, zatrzymuję się już przy drugim rzędzie.
     — Brianne, jak miło cię widzieć. — Wykrzywiam usta w szczerym uśmiechu. — Nawet nie wiesz, jak zraniłaś mnie tym zignorowaniem mojej wiadomości. — Krzywię się teatralnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz