16 lis 2019

Od Lucille C.D Jonathan

     Wbijam zażenowane spojrzenie w leżącą na podłodze blondynkę — mierzę ją gniewnym spojrzeniem, w środku zwijając się ze wstydu. Unoszę lewą nogę, przerzucam ją przez sprzęt treningowy i kucam przy Taegan, która wciąż zalega na podłodze, najwyraźniej niezdolna do wykonania jakiegokolwiek kroku.
     — Dziękuję ci za pomoc, Jonathanie — zwracam się do naszego drogiego fotomodela. — Ale teraz muszę cię odprawić i zaprowadzić Taegan do szatni. Albo najlepiej szpitala.
     Trącam dziewczynę w ramię, mruży oczy, patrząc się w ledową lampę zamontowaną w suficie. Z grymasem wymalowanym na twarzy potrząsam nią całą. Rozchyla usta, zamyka je, wyglądając przy tym jak ryba próbująca oddychać na lądzie — niezbyt atrakcyjnie. Pan przepiękny model stoi chwilę nad nami, patrzy na dziewczynę z góry, po czym, odwróciwszy się na pięcie, niczym modeleczka na wybiegu, odchodzi, a ja, przysięgam, mam wrażenie, że kołysze tymi biodrami jak głupi. Choć, fakt, to z pewnością tylko przewidzenia. Klepię więc po policzku koleżankę, powoli tracąc wszystkie pokłady cierpliwości złożone w moim wnętrzu. Powstaję z kolan, by zaciągnąć ją siłą do szatni, przy okazji ośmieszając się przy wszystkich tych osiłkach trenujących w pocie czoła.



     Jeszcze kiedy wchodziłyśmy, szatnia była dosłownie pusta. Ani jednej żywej duszy, zaledwie jedna sterczała pod prysznicami, na szczęście zasłoniętymi, nie to, co w szkole średniej. Aktualnie, kiedy to następuje szczyt i siłownia pęka w szwach, poza nami znajduje się tu mnóstwo przebierających się w swoje sportowe stroje osób. Kątem oka zauważam, że wszystkie cztery prysznice są zajęte, przez rurki przewieszone są ręczniki. Dwie osoby czekają na swoją kolej. My dwie zdecydowanie nie spociłyśmy się na tyle, żeby z automatu wskakiwać pod strumień wody, toteż biorę ją za dłoń i ciągnę za sobą w stronę szafek. Lawirujemy między gotowymi do wejścia na siłownię ludźmi, byleby dostać się do naszego miejsca na samym końcu drugiego od końca rzędu. Zbieramy swoje rzeczy, ubrania na co dzień chowam do mojej torebki. Kiedy odwracam się, by mruknąć coś do przyjaciółki, napotykam jedynie zdezorientowane spojrzenie starszej kobiety, do której przed chwilą powiedziałam “dobra, idiotko, to już…”. Uśmiecham się przepraszająco i, w biegu łapiąc za ramiączko skórzanej torby, kieruję się w lewo, w stronę wyjścia, w głębi duszy łudząc się, iż na właśnie ten pomysł wpadła dziewczyna. Szczerze mówiąc, mam nieodparte wrażenie, że już od paru godzin pilnuję nie dorosłej, świadomej swoich poczynań kobiety, tylko dzieciaka, który po zobaczeniu zabawi ubzdurał sobie, iż musi ją mieć (przepraszam pana modela za określenie zabawki, ale taka jest prawda). Nie chcę wyjść z tej cholernej szatni, żeby przypadkiem nie okazało się, że pognała w całkiem inną stronę lub, co gorsza, wróciła na siłownię. Największym problemem okazuje się fakt, iż to ja mam jej telefon, czyli automatycznie jedyne, na co mogę sobie pozwolić, to zadzwonienie do samej siebie, ponieważ z przyjaciółką innego kontaktu niż ten twarzą w twarz nie nawiążę. Ładnie mówiąc, jestem tak jakby w dupie.
     Pokonując kolejne zakręty, zagubiona szukam nie tylko Taegan, ale i sposobu na uniknięcie kolizji z setną osobą, którą staram się wymijać. Nie chcę krzyczeć, naprawdę nie lubię zwracać na siebie uwagi, ale, cholera jasna, minęło już paręnaście minut. Szybkim krokiem wchodzę do strefy łazienkowej. Nieświadomie wchodzę w jakąś niewielką kałużę — rozchlapuję wodę, mocząc drugiego buta i swoje łydki. Wzdycham przeciągle, zmęczona tymi bezskutecznymi poszukiwaniami przyjaciółki. Głupio mi zostawić ją tutaj, nie wystawiam koleżanek. Przynajmniej tak mi się wydaje.
     Rozglądam się wokoło, nie zwracając uwagi na to, co mam przed sobą. To błąd. Z impetem uderzam o… nie, to nie ściana, żadna kabina, lustro, zlew — co to, to nie. Uderzam w twarde, przemoczone plecy, uwaga, uwaga, modela-siłacza! Tak, Jonathanie, właśnie o tobie mowa! Odruchowo odchrząkuję, równocześnie łapiąc się za czoło. Złym wzrokiem mierzę całą jego sylwetkę. Jonathan Herondale zawinięty od pasa w dół białym ręcznikiem odsłania swój tors. Kiedy odwraca się w moją stronę, mimowolnie patrzę na nią przez moment. Wyraźnie zarysowane mięśnie, ośmiopak, jeżeli jeszcze umiem liczyć (chociaż nigdy nie zdarzało mi się przeliczać ilość czyichś mięśni). Przenoszę znużone spojrzenie na twarz mężczyzny. Unoszę brwi, widząc na jego twarzy szelmowski uśmiech. Przewracam oczami, nie silę się na jakąkolwiek odpowiedź. Znaczy, taki był mój plan, który zmienił się wraz z upływem paru chwil.
     — Czołem, Jonathanie. — Marszczę nos z niesmakiem. — Wybacz mi to nagłe najście, jednak szukam zbiegłej — mówię z udawaną powagą. — Także, polecałabym zająć się fryzurą, troszeczkę opadła. — Wskazuję na jego czuprynę. Fakt faktem, w nie najlepszym stanie. — Bywaj! — Na pożegnanie macham tylko dłonią, kątem oka obserwując pana modela przeglądającego się w zaparowanym lustrze.

     Taegan odnalazłam przy wyjściu.
     — Czyli cały czas tu stałaś? — pytam z niedowierzaniem. — Całe to dwadzieścia minut, kiedy ja szukałam cię po całym kompleksie jak największa idiotka?
     — Mhm… — mruczy, nie odrywając wzroku od telefonu.
     Odkąd tylko się znalazłyśmy, nawet na moment nie odłożyła smartfona. Cały czas coś klika, pisze wiadomości, wcześniej z kimś rozmawiała, a teraz, z tego, co dostrzegłam, przegląda czyjeś półnagie zdjęcia. Prycham pod nosem. Pieprzona Taegan.
     Wtem rozlega się pisk.
     — Nie uwierzysz! — wrzeszczy i zatrzymuje się, by chwilę później wskoczyć w moje ramiona. — Nie uwierzysz, aaaaaaaaaaaaaaaa!
     Odsuwam się od niej.
     — W co?
     Na twarzy przyjaciółki pojawia się ogromny uśmiech, najszczerszy z jej wszystkich uśmiechów. Twarz Tae wyraża zdecydowanie zbyt wiele emocji jednocześnie.
     — Załatwili mi wywiad! — oznajmia z namacalną radością w głosie.
     Co?
     — Co? Przecież ty nawet nie pracujesz w gazecie… — zauważam.
     — Ja nie, ale Harriet i Kaden tak.
     Harriet i Kaden to, z tego, co pamiętam, wujostwo od strony mamy — Kaden to jej brat, Harriet zaś jest jego małżonką. Oboje pracują w tym samym biznesie od lat, są cenionymi redaktorami jednego z tutejszych tygodników. Odkąd tylko Taegan zaczęła mówić, powtarzali, iż w przyszłości zajmie ich miejsce, co nie spotykało się z pozytywną reakcją ze strony rodziców, którzy od lat wyobrażali sobie Tae jako kobietę sukcesu pracującą w ogromnej korporacji, wbrew temu, o czym ich córka naprawdę marzy. A marzy o pójściu w ślady wujostwa Handberg.
     — Musieli pilnie wyjechać z miasta, mama Harriet zachorowała na nowotwór. Kaden nie chciał, żeby była w tym sama, więc pojechali razem — wyjaśnia. — Nie chcieli stracić tego wywiadu, więc skontaktowali się ze mną. Ale to nie koniec historii. Nie zgadniesz, z kim ten wywiad przeprowadzę.
     — Z pewnością nie zgadnę, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości, zaufaj mi.
     — Z projektantką, która pracuje w agencji Jonathana Christophera Herondale!
     Mimowolnie parskam śmiechem. W pewnym sensie zaczynam mu współczuć, szczególnie, jeśli akurat będzie na terenie budynku agencji. Mówienie o popularnym fotomodelu jak o znajomym mogłoby wydawać się nienaturalnie dziwne, ale to najpewniej zasługa tego, iż w ciągu całego życia poznałam już tyle celebrytów, iż jeden w tę czy wewte nie robi na mnie większego znaczenia. Ogrodowe poczęstunki mojej mamy od zawsze były czymś, czego szczerze nie znosiłam. I nie znoszę do tej chwili, ale przynajmniej nie zmusza nas do tego tak, jak robiła to przed laty. Niesmak pozostał.
     — Na kiedy jesteście umówione? — pytam, udając żywo zainteresowaną.
     — Na tę sobotę. To już za trzy dni!
     Wzruszam ramionami.
     — Pójdziesz ze mną, prawda?
     Dopiero po paru sekundach dociera do mnie sens jej słów. Odruchowo mam ochotę zaprzeczyć, jednakże równocześnie jestem świadoma tego, iż takie działanie byłoby nie fair w stosunku do mojej słodkiej Tagean, która ani razu mnie nie zawiodła.
     — Prawda.

     Kiedy nadchodzi wyczekiwana przed dziewczynę sobota, od rana przesiaduje u mnie. Dosłownie od rana — obudzono mnie przed siódmą tylko po to, aby oznajmić mi, że mam gościa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż cały ten wywiad odbyć się ma dopiero o s z e s n a s t e j, co zobowiązuje mnie do spędzenia z nią praktycznie całego dnia, bez chwili wytchnienia. Sytuacji koloru dodaje sprawa mamy — matula i jej konkubent co rusz zadają jej mnóstwo pytań dotyczących państwa Morrison. Bawi mnie to, że Tae odpowiada na to wszystko z uśmiechem na ustach, jakby dociekliwość moich opiekunów nie była dla niej czymś problematycznym. A to jest (!) problematyczne, ponieważ w niektórych chwilach mam ochotę zapaść się pod ziemię.
     Na parę minut po piętnastej wyruszamy w drogę. Bierzemy mój samochód, ponieważ, jak to dziewczyna powiedziała, wygląda bardziej profesjonalnie, jest dostojniejszy i droższy, niż jej czterokołowy charkot. Nie mogłam się nie zgodzić, z całym szacunkiem do żółtego opla. Droga do centrum miasta trwałaby dwadzieścia pięć minut, gdyby nie ogrom korków, które przedłużyły naszą podróż o kolejne dwadzieścia minut. Finalnie docieramy do agencji za piętnaście czwarta. Cała ta agencja jest naprawdę duża i, wydawałoby się, niezwykle wartościowa, jeżeli chodzi o sam w sobie przeszklony budynek. Wywiera na mnie pozytywne wrażenie, podbija moje serce swoją prostotą, ale jakże kosztowną prostotą, o czym przekonujemy się już w chwili, z jaką wchodzimy do środka. Wnętrze wygląda sto razy lepiej, przysięgam. Wszystko pasuje do siebie idealnie. Mimo tego, iż na co dzień, nie okłamujmy się, nie żyję w koszmarnych warunkach, zawsze lubiłam podziwiać przepiękne wnętrza, na przykład takie, jak tutaj. Kiedy ja odchodzę na bok, by z bliska przyjrzeć się pięknym malowidłom rozwieszonych na ścianach, Taegan podchodzi do recepcjonistki. Ta z kolei wysyła nas na przedostatnie piętro, gdzie, jak mówi, znajdują się biura. Kątem oka zauważam trzy futra, którymi okryte są rzeźby.
     — Przepraszam, czy to prawdziwe futra? — pytam.
     — Tak, bardzo rzadkie.
     Nagle cały szacunek pryska. Pęka jak bańka mydlana. Co za skurwysyny.
     — Dobra, Cille, ja idę na górę, ty możesz robić, co tylko chcesz. Automat z kawą znajdziesz na każdym piętrze — informuje mnie przyjaciółka.
     No dobra. Chociaż nie powinno mnie to zbytnio dziwić, miałam małą, malusieńką nadzieję na to, że i na ten wywiad pójdziemy razem. Najwyraźniej Morrison ma inne plany. Nie będę ich psuć.
     Wchodzę do przeszklonej windy i wybieram cyferkę sześć. Sama nie wiem, dlaczego akurat sześć, to po prostu ładna cyfra. Także jadę na szóste piętro. Gdy winda zatrzymuje się, wchodzę na korytarz. Szukam wspomnianego automatu z kawą.

Jace?
Jak już mówiłam, słabiutko mi poszło:((

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz