29 lis 2019

Od Camerona C.D Brianne

     W takich chwilach życie wydaje się naprawdę piękne. Poważnie. Leżę na miękkiej kanapie z twarzą ukrytą gdzieś w głębi małych, miękkich jak chmurki poduszek, słyszę skwierczący ogień, pojedyncze trzaski drewna, które pod wpływem płomieni łamie się i wypala. Na dworze pada śnieg, zapewne jest go po kolana, jak to w tym mieście bywa. Zbliżają się późne godziny wieczorne, a na stokach wciąż tłumy – zakochani jadący wyciągiem na jedno z tutejszych wzniesień, ekstremalni narciarze, którzy pragną zasmakować jazdy w ciemnościach, ciekawscy turyści chcący podziwiać krajobrazy o tej porze. W przeszłości byłem każdym z tych typów. Brianne krząta się gdzieś po domku, zostawiła mnie samego w pokoju dziennym. Panuje tu półmrok, a całą tę ciemnicę przełamuje jasny płomień wydobywający się z kominka. Zmęczony przytulam się do rzeczy, które mam pod ręką, marząc jedynie o słodkim śnie. Zazwyczaj jest tak, że kiedy się położysz, nie wstaniesz, bo za ciepło, za wygodnie, ogólnie rzecz biorąc – zbyt przyjemnie, żeby nawet machnąć nogą. Towarzyszka chyba nie czuje tego samego, ma wyraźnie więcej energii, niż ja. W pewnej chwili przystaje, to znaczy, ustaje tupanie, więc to najprawdopodobniej jej zasługa. Czuję na sobie jej wzrok, jaki po paru sekundach odwraca, nim zdążam podnieść głowę. Finalnie wcale się nie wysilam i pozostaję w tej samej pozycji. Dochodzi mnie skrzypienie otwieranych drzwi brzmiące tak, jakby nikt nie dotykał ich od lat. Momentalnie w pomieszczeniu robi się chłodniej, odczuwam przeciąg na własnej skórze. To zapewne jakaś piwnica, ponieważ po otworzeniu frontowych zasypałoby nas w ciągu niecałej minuty. Dopiero teraz słyszę osobliwe szuranie, w pewnej chwili nawet stukot i odgłos charakterystyczny dla tłuczonej porcelany lub szkła. Spadam z mojej ukochanej kanapy, z impetem uderzając o rozgrzaną, acz narażoną na silny przeciąg podłogę. Podnoszę się na równe nogi, by dołączyć do zainteresowanej Brianne, która przygląda się betonowym schodkom z zainteresowaniem wymalowanym na twarzy. Staję tuż obok niej, ramieniem obejmuję ją i opieram dłoń o futrynę.


     – Czuję się jak w horrorze – szepczę jej do ucha, nadając sytuacji dreszczyku. Chociaż, Brianne jest za mądra na takie gierki. – Bohaterowie wyjeżdżają na wspólne wakacje, a w ich domku dzieją się chore rzeczy. Może to te duchy, których nie zdążyłaś wywołać jako harcerka? – Śmieję się pod nosem, jednakże dziewczyna nie ulega mojej gadce. Do diabła z nią.
     – Tak. Z pewnością. Wróciły, by zabrać ci duszę.
     Brianne wyswobadza się spod mojej ręki, żeby, krok za krokiem, schodzić niżej, zbliżać się do potencjalnego zagrożenia i to po ciemku. Marszcząc brwi, po omacku wyszukuję włącznika, który powinien znajdować się zaraz przy drzwiach. Słyszę, że dziewczyna jest prawie w piwnicy, jej kroki są ledwie słyszalne. Szmery nie ustają, jednak w głębi duszy kompletnie nie wierzę to, iż w zakamarkach pomieszczenia czaić się może morderca czy gwałciciel. Chociaż, sądząc po tym, co przeszliśmy dotąd, ta opcja nie wydaje się aż tak nieprawdopodobna… Mniejsza z tym, zachowuję pozytywne myślenie. Skutkuje to, a przynajmniej takie mam wrażenie, odnalezieniem dość wypukłego, zauważalnego na pierwszy rzut oka włącznika światła. Rozlega się kliknięcie, parę syknięć, aż finalnie pokój zostaje rozświetlony słabym światłem zwisającej z beznadziejnie zrobionego sufitu. W tym samym momencie Brianne uderza o podłoże swoim tyłkiem, stękając raz po raz. Trzyma się za obolałe miejsce, kiedy podnosi się z podłogi – otrzepuje się delikatnie i brnie dalej. Idę w jej ślady, z tą różnicą, iż uważam na schodach, żeby nie skończyć z obitą dupą niezdolną do jazdy na nartach. Dołączam do Bri na dole, gdy ona jest już w środku. Rozgląda się, uważnie obserwując każdy ruch. Intuicyjnie zaglądam za jakąś beczkę, która swoim kształtem nie przypomina znanych mi z bajek beczek. Jest… inna? Także, pochylam się nad nią, a gdy w jej wnętrzu dostrzegam poruszający się czarny kształt, odskakuję z wrzaskiem małej dziewczynki.
     – Opos! Fretka? Skunks! – strzelam po kolei w każdy gatunek, mając nadzieję na to, że nie jest to którekolwiek z nich. Skunks w szczególności. – Tylko nie żaby, dobry Boże, nie żaby.
     Kątem oka zauważam, jak dziewczyna parska.
     – To nie jest ani trochę zabawne, Bri! Tylko mnie spotykają takie nieszczęścia. – Krzyżuję ramiona na piersi, udając przy tym obrażonego dzieciaka. – To ja miałem reakcję alergiczną, to mnie nos chciałaś urwać, to ja znalazłem to… – wskazuję na drewnianą konstrukcję –…coś? – Towarzyszka nie wygląda na przejętą. – W takim razie śmiało, Brianne, zobacz, czym jest to zwierzę, bo na pewno nie mordercą!
     Wymija mnie zwinnie.
     – To jest kot – wzdycha, zaglądając jednocześnie do beczki. – Nie żaden skunks, czy fretka, matko – wywraca oczami, wkładając rękę do środka
     Z wnętrza wydobywa niemałych rozmiarów kupę czarnego futra, która po chwili przestaje wyglądać jak kula – przybiera kształt zdenerwowanego, agresywnego węża, wyginając się we wszystkie strony. Towarzyszka przygląda się mu spod każdego kąta, z zaciętością obserwując jego poczynania. Potężne kocisko miota się i próbuje wydostać z rąk zatrzymującego go człowieka. Długie, smukłe ciało przyozdobione jest paroma białymi plamkami na pyszczku, tułowiu, ogonie. Na łapkach ma skarpetki – w przypadku przednich są to zwyczajne, jednakże tylne to całkiem inna bajka. Długie, jasne podkolanówki sięgające do ud kota. Mija chwila, zanim uspokaja się i nie rzuca tak, jak przedtem. Macha ogonem tuż przed twarzą Brianne, ta odsuwa się o milimetry, byleby futro nie weszło do jej oczu. Patrzy na zwierzę z żywym zainteresowaniem, kiedy ja opieram się o jakąś inną beczkę, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
     – Zdrajca – syczę. Podchodzę do kota i delikatnie dotykam jego łebka. Przygląda się swoimi brązowymi ślepiami mojej dłoni. – Miły. Całkiem miły.
     Wciąż gładzę go po pyszczku, z każdym kolejnym momentem wydaje się coraz to sympatyczniejszy, przytula się do niej. Nie wygląda na dzikiego, jest zadbany, nie wygląda na wychudzonego, poza tym nie boi się ludzi, jak widzę. Miałem kiedyś kota, to było jakieś dziesięć lat temu. Dwunastoletni chłopak chciał mieć własnego zwierzaka, jego starszy, znacznie mądrzejszy brat popierał pomysł, obiecując, iż o niego zadbają, a rodzice kręcili głową z uwagi na najstarszego, swojego pierworodnego, który potrzebował ciszy. Skoro my nie mogliśmy go dostać, on znalazł nas. Poważnie. Późną jesienią, kiedy spadł już śnieg, przybłąkał się do nas szary, przeuroczy kocur. W wielu aspektach przypomina mi tego zbiega z piwnicy – był podobnie pulchny, wyglądał na domowego, a do ludzi wręcz lgnął. Z tą różnicą, iż on miał parę miesięcy, a ten jegomość to przynajmniej dwuletni kot. Cała ta historia kończy się wraz z zaginięciem kotka, kiedy ten miał bodajże dwa i pół roku – nie wrócił do domu. To był październik, jego pierwsze tygodnie, doskonale to pamiętam. Nie było go dzień, tydzień, finalnie i miesiąc, a teraz dziesięć lat, z hakiem co prawda, ponieważ październik jest już hen za nami. Tak strasznie za nim tęskniłem. Myślę, że powodem tego była jego częściowa niepełnosprawność – kot miał niesprawną prawą przednią łapkę, przerwane nerwy, coś w ten deseń. Mógł nie zdążyć na ulicy, skądś spaść lub ugrzęznąć w jakiejś komórce. W ostateczności ktoś go zastrzelił, kiedy polował. Tamten wypadek utwierdził mnie w przekonaniu, iż zwierząt nie można wypuszczać na zewnątrz bez opieki.
     – Jaki ładny – mówię do kota, kiedy wyciąga łeb w moją stronę. Uśmiecham się promiennie. – Weźmiemy go na górę?
     – Może jeszcze sobie go zachowasz – Unosi brwi.
     Przewracam oczyma.
     – To tylko kot – powtarzam po niej piskliwym tonem. – Widzisz, jaki biedny? Co zrobisz? Zostawisz go w tej ciemnej, zimnej piwnicy?
     Mija dobre parę minut, zanim Brianne odpowiada na moje pytania mające czysto retoryczne zabarwienie. W końcu tak czy inaczej wziąłbym go ze sobą. To kot. Chociaż na początku wyglądał jak fretka, opos, skunks, cokolwiek tam wymieniłem.
     – Dobra, weź go. – Przewraca oczami, podając mi kota.. – I wynośmy się z tej piwnicy.
     Przechwytuję zwierzaka i przytulam go do swojej piersi. Kot mruczy cicho, poddając się pieszczotom. Z uśmiechem na ustach obserwuję całą gamę jego reakcji. Jest n a p r a w d ę uroczy i równie bardzo żałuję, że nie mam takiego u siebie. Rudzielca oddaliśmy, kiedy Raven zmarła – obawiałem się, iż sami sobie nie poradzimy. Ale trafił w cudowne ręce mojego kolegi z pracy. Nic złego coby na dobre nie wyszło. Podążam za Brianne w stronę schodów, po czym powoli wskakuję na nie, kolejno, na każdy z taką samą delikatnością, jakby kot był ze śliskiej porcelany i miał zaraz wypaść, by z hukiem roztłuc się na betonie. Kiedy wracamy na parter, od razu układam zwierzaka na miękkiej kanapie, sam usadawiam się tuż obok niego. Miauczy raz po raz.
     – Co tam, mały? – mówię do czterołapnego. – Jesteś głodny?
     Co prawda kot rozumieć mnie nie rozumie, ale niemałą satysfakcję sprawia mi fakt, iż na moje zapytanie odpowiada pewnym, głośnym miauknięciem. To z pewnością oznacza potwierdzenie. Wstaję z sofy i odwracam się do Brianne, która już od jakiegoś czasu szuka czegoś w swojej materiałowej torbie. Odchrząkuję, byle zwrócić na siebie uwagę.
     – Masz przy sobie jakąś wędlinę? – Opieram się dłońmi o blat. – Zanim zaczniesz prawić kazania, że zwierząt nie karmi się czymś takim, powiem wprost, odpuść, nie pójdę do sklepu.
     – W porządku – odpowiada lekko. – Nie mam wędliny.
     Wzdycham głośno, przenosząc spojrzenie na rozbójnika, który właśnie wskakuje na oparcie kanapy i siłuje się z frędzelkami od koca. Bez słowa ubieram kurtkę, szczelnie otulam się każdą dostępną odzieżą, wyjmuję portfel z kieszeni plecaka. Rzucam krótkim "zaraz wracam!" i otwieram drzwi frontowe, wypuszczając zimne, ale to cholernie zimne powietrze do wnętrza pokoju. Nasz domek w jednej chwili staje się ucieleśnieniem zamkniętej wersji rozległej zamieci śnieżnej. Śnieg wpada przez próg, jednak rozmraża się od razu, gdy tylko styka się z ogrzewaną podłogą. Wyskakuję z środka, z trzaskiem zamykam za sobą drzwi. Ciągle pada. Pada tak cholernie, jakby był środek zimy, jakbyśmy żyli w krainie wiecznego mrozu. Białego puchu po kolana – zostawiam za sobą głębokie ślady, kiedy zadzieram nogi tak wysoko, iż prawie przewracam się, tracąc równowagę. Przez furtkę przeskakuję, co umożliwia mi stosunkowo niski płotek i mała pomoc w postaci podwyższenia przed nim. Znajduję się po drugiej stronie chodnika, całkiem sam na ciemnej, zimnej ulicy. W zasięgu mojego wzroku nie ma nikogo, żywej duszy, żadnego organizmu, nic, zero, po prostu brak jakichkolwiek danych, jedynie ja i moje przeświadczenie, iż zaraz mnie coś zje, a kot nie dostanie jedzenia. Otuchy dodaje mi wychodząca z sąsiedniego domku kobieta. W dłoni zaciska deskę snowboardową, z ramienia zwisa jej sporych rozmiarów torba sportowa. Na ułamek sekundy przenosi spojrzenie z okolicy na mnie, na mnie z okolicy, a później jeszcze raz na mnie. Praktycznie zmrożony posyłam jej słaby, niejednoznaczny uśmiech, po czym odwracam się na pięcie, by nareszcie ruszyć do supermarketu.
     Zimy w Dale są srogie, to na pewno. Zaczynają się wcześnie i kończą późno, dając przy tym tyle radości, tyle zadowolenia, taką satysfakcję, jakby był to życiowy sukces. Przysięgam, nie ma piękniejszego uczucia niż to, kiedy jedziesz po gładkim, pozbawionym lodowych grud stoku, podziwiasz te widoki, które cieszą serce jak nic innego. Równocześnie widzisz tych ośnieżonych ludzi, jacy z tej wysokości wydają się tacy malutcy. Samo miasto ma swój urok – dużo świateł, dużo dekoracji. Mam wrażenie, że święta Bożego Narodzenia w tej okolicy traktowane są o stokroć poważniej, niż w stolicy. Tutaj mówią o tym tak, jakby na świat przyjść miał kolejny zbawiciel, jakby ten jeden dzień w roku miał być szczególny (albo dwa czy trzy, chociaż to właśnie ten pierwszy celebrujemy najchętniej). Mieszkańcy wydają się tacy beztroscy, jakby zaspy uniemożliwiające wyjście z domów były czymś mało problematycznym. Ruch na wielu ulicach jest wstrzymany, bo lód, bo warunki. Nic dziwnego – jedynie na terenie ścisłego centrum zainwestowali w odpowiednie środki, które zmniejszają ryzyko wypadków drogowych. W takich chwilach dziękuję władzom Avenley River za to, iż dbają o całe miasto. W przeciwnym wypadku docierałbym do pracy na nogach, co nie brzmi zbyt pozytywnie.
     Na chwilę przystaję przed marketem, przyglądam się jego reklamie, wystawie, nazwie, logu. Typowy sklep. Z drugiej strony najładniejszy ze wszystkich innych, które wyglądają jak szpitale, jeszcze te metalowe rurki, z jakich tworzone są półki. Drzwi automatyczne otwierają się przede mną. Przechwytuję koszyk, chociaż jestem w pełni świadomy tego, iż nie wydam dziś za wiele – musimy oszczędzać na następne dni, a skoro zachciało nam się luksusów, trzeba cierpieć. Z drugiej strony nie uśmiechałoby mi się spanie na tym zimnie gdzieś pod barem albo nawet w schronisku. Już przeboleję dwadzieścia avarów. Krążę między alejkami, starając się odnaleźć w całym tym kompleksie bogatym w różnoraki asortyment. Nie mam pojęcia, gdzie są bułki, gdzie jakieś napoje, gdzieś w biegu zauważyłem jedynie słodycze, ale nie to jest priorytetem. Zdrowe odżywianie to podstawa, przynajmniej tak uczyli mnie w podstawówce. Natrafiam na alejkę z bateriami i narzędziami, przeklinam cały ten ładny sklep, który nie okazał się tak nieskomplikowany. Mogłem pójść do Żuczka, wtedy może zdążyłbym wrócić przed dwudziestą. Teraz wszystkie moje szanse zostały pogrzebane, tak samo jak marzenia i nadzieje. Dlatego pozostaje mi wiara w to, iż gdzieś wędliny muszą być. Albo jakieś karmy dla kotów, chociaż są jeszcze gorszym świństwem, niż wyroby mięsne. Pseudo.
     Podchodzę do kasy. Na taśmę wykładam paczuszkę wędlin, puszkę karmy, jakiś dwulitrowy sok i dania do odgrzania w mikrofali, która mignęła mi się gdzieś w kuchni. Płacę należyty rachunek, coś koło trzydziestu avarów, po czym wychodzę ze sklepu. Myślałem, że ciemniej być nie może. Myliłem się, och, strasznie się myliłem. Jedynym pozytywnym aspektem tej sytuacji jest fakt, iż lampy uliczne działają, w przeciwności do większości tych z Avenley River. Chociaż to tylko parę smug światła podczas burzy śnieżnej. Nie widzę własnych stóp, które zanurzają się gdzieś w grubej warstwie puchu. Czuję, jak zamarzają mi nogi – od krańców palców, aż po kolano, może trochę niżej.
     Z trudem docieram do domu. Już w połowie drogi dopadła mnie jakaś dziwna chandra, myślałem, że nie dotrę, nogi plątały się, a oczy samoistnie zamykały. Miałem wrażenie, że padnę wprost na ten śnieg, zmęczony całodziennym wysiłkiem. Samopoczucia nie poprawiła myśl, iż w lokum czeka na mnie kot, który najprawdopodobniej zgubił się lub zwyczajnie nie ma właściciela. Wtedy sytuacja będzie trudna, bowiem będziemy musieli dotrzeć do schroniska albo innego miejsca, które przygarnie zwierzaka i przeczeka z nim do momentu, w jakim odnajdą go prawowici właściciele. Póki co, zajmiemy się nim na własną rękę, chociaż najchętniej poszedłbym spać.
     Uderzam w drzwi, patrząc na nie spod przymrużonych powiek. Na moich rzęsach i włosach osiadły płatki śniegu. Otwieram je szybko, byleby nie wpuścić do środka zbyt wielkiego chłodu. Otrzepuję siebie, kurtkę, spodnie, po czym odwieszam całą tą odzież wierzchnią na gorący grzejnik, by wyschnęła trochę.

     – Brianne? – Całym ciężarem opadam na kanapę. – Chciałbym o coś zapytać. Nie traktuj tego zbyt personalnie, to nie żaden atak. – Patrzy na mnie. – Ta twoja astma… to nieprawda, co? Mam na myśli to, że… znam osoby z astmą i choć każda jest inna, ktoś, kto ma halucynacje, jest raczej w poważniejszym stadium choroby. Ty… nie widziałem żadnych objawów. – Lekko marszczę brwi, unosząc przy tym ramiona. – Powtórzę to jeszcze raz, nie chcę, żebyś się na mnie denerwowała. Nie bawię się w lekarza. Po prostu chciałbym wiedzieć. Jeżeli mi na to pozwolisz.
     Jeżeli na mnie nakrzyczy, zrozumiem.
     – Mam schizofrenię. – Wzrusza ramionami.
     Automatycznie rozchylam usta. To okropna reakcja, wiem o tym, ale nie potrafię inaczej. Zamykam ją i otwieram jeszcze raz, wyglądając przy tym jak ryba łaknąca tego, no. Co jest we wodzie. Tego, czym oddychają. Mniejsza z tym. Dłonią zaciskam oczy, przecieram je, po czym prostuję się. Poważnie? Układam sobie przemowę, żeby przypadkiem jej nie urazić, w głowie przygotowuję się na wojnę, mam przygotowane argumenty, a ona wyjawia cały swój sekret w zdaniu, które równie dobrze mogło mówić o śnieżnej zamieci za oknem. Albo o tym, że kot zasnął. Macham dłonią.
     – Okej – rzucam beznamiętnie, wracając do poprzedniej pozycji. – W takim razie fajnie, że mówisz. Znaczy. Tak, Boże, niefajnie. Po prostu zapomnij. Nie chcę drążyć tematu.
     Zapada cisza. To jest ta z gatunku tych nieprzyjemnych, niezręcznych, okropnych cisz, które wyżerają twoje wnętrze od środka, kawałek po kawałku. Kiedy chcesz się odezwać, ta druga osoba robi to samo i znowu tkwicie w niekończącej się pętli “ee… mów pierwsza!”, “nie, ty zacznij!” aż do usranej śmierci albo momentu, gdy jedna ze stron odpuści. Zaczynam bawić się poduchą, podrzucam nią i skubię futerko. Atmosfera jest napięta tylko dla mnie, bo to ja nie mam pojęcia, jak się zachować. Dla niej to zapewne norma. Takie wrażenie sprawia. Siedzi sobie w stu procentach wyluzowana, patrzy w kominek. Na miejsce obok niej wskakuje kot. Zaczyna miauczeć przeraźliwie.
     – Myślę, że chciałby do toalety – mówi Brianne.
     – Pewnie tak – Kiwam głową. – Ale nie wystawimy go na ten śnieg.
     – Nic mu się przecież nie stanie przez pięć minut.
     Prycham.
     – Śnieg jest wyższy niż on sam – zauważam. – Zamarznie mu tyłek, jestem tego pewien.
     – To zrób mu prowizoryczną kuwetę – ironizuje.
     Podnoszę się z miękkiego siedzenia. Dziewczyna odprowadza mnie wzrokiem, jakby nie wierząc w to, iż jej słowa wziąłem na poważnie. A wziąłem. Na bardzo poważnie. Zresztą, to nie jest taki głupi pomysł. Wystarczy znaleźć najważniejszą część całego projektu – jakieś pudełko. Wpadam do sypialni, pierwszej, drugiej, obie są puste, nie ma w nich niczego poza łóżkami, szafami i biurkami. Kuchnia? To samo? Do piwnicy aż strach wchodzić, ale uznaję ją za ostateczność, kiedy w pozostałych miejscach nie znajdę niczego innego. Wchodzę do łazienki. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to ogromne, ale i ohydne pudło, w jakim ułożono parę ręczników zgodnie z ich kolorami. Starannie odkładam je na przemoczony blat obok umywalki, chociaż i tak rozwalają się jak tylko mogą. Przechwytuję obskurne pudło i pędzę z nim do salonu. Nie mam żwirku, więc pakuję do środka mnóstwo papieru. Co jak co, ale paść ofiarą brutalnego przemoknięcia dna nie chcę. Brakuje nam tylko obsikanej, śmierdzącej podłogi. Ustawiam więc całą tą kuwetę pod ścianą.
     – Chodź, kolego – wołam do kota, który leżakuje na podłodze przy kominku. Ignoruje mnie, rozciągnięty na całą długość. Podchodzę do niego i łapię go z dwóch stron.
     Powoli wsadzam go do środka. Wyskakuje. Jeszcze raz. Siada na papierze i miauczy idiotycznie. A później wyskakuje, znowu. Ponawiam próbę aż do skutku, przynajmniej wydawałoby się, że to skutek. Właśnie nie. Znowu wyskakuje, krzyczy wniebogłosy. Miauczy. Jeden pies. Napinam mięśnie, z każdą chwilą denerwując się na zwierzaka coraz bardziej. Co jak co, ale cierpliwości zbytniej nie mam. Szczególnie do kotów. Finalnie poddaję się, pozwalając buntownikowi na powrót na swoje miejsce. Z brzuchem wywalonym do góry grzeje się przy cholernym piecyku, najpewniej zadowolony z tego, że udało mu się zbiec.
     O północy kładę się do łóżka. Brianne zajęła dwuosobowe łóżko, wylądowałem na mniejszym w sypialni numer dwa. Znaczy, to nie tak, że właśnie leżę sobie pod ciepłą kołdrą, rozmyślam, cieszę chwilą spokoju. Co to, to nie. Właśnie wychodzę spod prysznica, przeszywa mnie okropny dreszcz, uderza we mnie fala chłodnego powietrza. Ciepła woda spłynęła z mojego ciała, teraz trzęsę się z zimna. Jak najszybciej potrafię, zakładam bokserki i dłuższą koszulkę. Na boso skaczę po kafelkach, przez pusty korytarz docieram do mojego pokoju. Drzwi są uchylone, marszczę brwi. Już w progu czuję przedziwny zapach. Taki… kwaśny? Sam nie wiem. Trochę jak skarpetki po długim dniu, tylko sto razy mocniej. Brnę dalej, mając nadzieję, iż ta woń to tylko przypadek, ewentualnie zapach z dworu. Znam go, tylko nie mogę połączyć faktów. Im bliżej łóżka się znajduję, tym czuję go coraz mocniej. Zaintrygowany, równocześnie mocno odrzucony smrodem, szybkim ruchem odrzucam, co dziwne, ciężką kołdrę. Ogromna, ale to ogromna plama na prześcieradle. I kołdra, również mokra. Wszystko świeże. Wszystko przesiąknięte sikami skubańca, który wyskakiwał ze swojej pięknej, dopracowanej kuwety. Klnę pod nosem, na niego, na siebie, na ten domek, tę podróż. Na wszystko. Wzdycham, próbując się uspokoić. Ale emocje sięgają zenitu, kiedy, wydawałoby się, uśmiechnięty staje tuż przy drzwiach, dumny z siebie i swojej sztuczki odlewania się w najmniej odpowiednie miejsca. Do granic zdenerwowany wymijam go, schodzę na dół, do pokoju dziennego. Rozglądam się po ciemnicy, nie widać nic, nawet mojej dłoni. Zgaszone palenisko nie daje ani krzty ciepła, żadnego światełka, iskry, jedno wielkie nic. Rzucam się na kanapę, układam pod głową stos poduszek i zamykam oczy, święcie przekonany, że uda mi się zasnąć. Ha! Nic z tego. W pokoju jest zimno, cholernie zimno, a ja nie mogę nic z tym zrobić, bo nie mam przy sobie żadnego koca. Nie. Nie wytrzymam. Zwijam swoje rzeczy (biorę pod pachę moje jaśki) i wracam na górę, w głębi duszy czując paraliżujący… wstyd. Tak, szczególnie, kiedy speszony pukam do sypialni Brianne. Niczym małe dziecko, które boi się spać same.
     – Brianne? Użyczysz mi połowy swojego łóżka? Ja… kot oznaczył moje, a w salonie jest zimno jak w Nix.
     Uśmiecham się słabo, choć w ciemnościach zapewne tego nie zauważa.

+60PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz