18 lis 2019

Od Theo C.D Louise

Zaniepokojony szept Louise nie umyka mojej uwadze. Podnoszę się leniwie z kanapy, szuram nogami wzdłuż salonu, by dotrzeć do dziewczyny, która niemo wgapia się w... nic. Tak mi się wydaje. Stoi w pustych drzwiach, przed nią nie ma nikogo.
— Co się dzieje? — pytam, zanim do niej dołączam.
A choć sam zdechły kot nie wprawia mnie w jakieś osłupienie, to fakt, że znajduje się on przed samym drzwiami mieszkania Louise, już tak. Początkowe zaintrygowanie i niezrozumienie nie daje mi nawet wydusić z siebie słów wsparcia i pocieszenia.
Ale z drugiej strony jakie słowa wsparcia i pocieszenia mogą w tej sytuacji zdziałać jakiekolwiek cuda?

— K-kot — stwierdza, przemawiając piskliwym głosem.
Ląduję dłonią na ramieniu dziewczyny i odsuwam ją o dobry krok w tył. Jej skute szokiem ciało nawet mi się nie opiera. Skutecznie cofam ją aż do samej głębi mieszkania, gdzie ostatecznie Lou wraca do rzeczywistości.
— Nie wiem, kto mógł to zrobić, ale jest chamem — mamroczę niezadowolony. Ba, najchętniej znalazłbym tego kogoś i powiesił mu tego kota nad kominkiem. Chociaż nie, kota zostawmy w spokoju. I tak ktokolwiek to zrobił, był niezwykle okrutny i sam czyn, którego się dopuścił przy tym zwierzęciu, zdaje się już niewybaczalny.
Martwe zwierzęta leżą na ulicy hurtowo. Bardziej w uliczkach, bo to zwykle tam żniwo zbiera głód i mróz, nie mówiąc już o pojazdach, które przerabiają takie ciała na płaski placek, po tygodniu już nic nieróżniący się od... od czegoś, co przejechano niegdyś na ulicy.
Głupia dygresja.
Ale to nie to samo — widok czegoś takiego na własnej wycieraczce, wycieraczce własnej przyjaciółki, przeraża. Trudno o zachowanie zimnej krwi, ale ktoś musi zachować się jak facet, a skoro jedynym facetem w pomieszczeniu jestem ja, to ta fucha spada na mnie.
— Zajmę się tym — mówię cicho, ocierając niewidzialny pot z czoła. — Usiądź na kanapie i staraj się uspokoić.
— Dobrze. — Jej cienki, przestraszony głosik ściska moje serce dziwnym żalem. Z westchnieniem idę po rękawice, które zostały jeszcze w mieszkaniu po składaniu niektórych mebli, i wsuwam je na swoje dłonie. W jednej szafce znajduję worek na śmieci. Nada się.
Sprawnie ładuje kota w worek, uprzednio upewniając się, że nikt nie jest obserwatorem. Jednak ostatnią osobą, która w ogóle znalazła się na półpiętrze, musiał być ten zwyrodnialec od żartu z kotem. Schodzę szybko na dół i jeszcze przed budynkiem rozglądam się za osobliwymi typami, jednakże jest całkowicie pusto, zważając jeszcze na jesienną pogodę, przy której mało kto lubi wychodzić z domu. Płyta szarości wisi nad światem, zwiastując pierwsze opady deszczu. Wiatr zawiewa coraz mocniej i wzbija w powietrze zeschłe liście.
Nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Gdyby nie Lou, teraz siedziałbym przy jednym z kontenerów, próbując się ogrzać, choć ten scenariusz i tak się niedługo ziści — nie mogę siedzieć na jej rachunku cały czas.
Ale zaraz. Słyszę ciche chichoty i rozchodzące się odgłosy stóp za rogiem. Bez cienia wahania skręcam w wąską uliczkę, na końcu której obejmuję wzrokiem całą grupką młodych chłopców. Nie wiem ile mogą mieć lat. Dwanaście? Najbliżej. Trójka z nich pali, pozostała dwójka chowa ręce w kieszeni, a łączy ich wszystkich to, że skupiają na mnie swoją uwagę. Chamski wyraz twarzy to za miłe określenie na to co widzę.
— Hej, skrzaty — zaczynam luźnym tonem i podnoszę wyżej worek. Na jego dnie jasno zarysowuje się kształt leżących bezwładnie zwłok. — Wiecie coś o tym?
— O czym? — Jeden z nich ma bardzo piskliwy głos. Zapamiętam go. Łącznie z jego śmieszną czapką.
Poruszam energiczniej workiem. Nie jest to zbyt przyjemne doświadczenie.
— Nie chcę was o nic oskarżać, młodzi obywatele, ale jesteście ostatnimi ludźmi w tej okolicy. Wyglądacie mi na takich, którzy lubią straszyć młode dziewczyny. Powiedzcie, podoba wam się tutaj jakaś? — Poruszam brwiami, właściwie nawet nie wierzę, że to robię.
— Daj sobie spokój, ćpunie. — Drugi upuszcza peta i miażdży go podeszwą. Ten jest gruby. Tego też łatwo mi zapamiętać.
— Ej, menelu jeszcze przejdzie, ale ćpuna mi oszczędź, amigo. — Podchodzę bliżej nich tylko dlatego, że mają obok siebie kontener. Odsuwają się ode mnie na krok lub dwa, jak gdybym był zupełnym odludkiem, który porwie ich i okradnie przy najlepszej okazji. — Znacie może taką rudą dziewczynę? Wprowadziła się tu niedawno. — Wskazuję brodą na budynek obok nas. Mój zaintrygowany wzrok nie daje im spokoju.
Wrzucam worek do kontenera i klaszczę w dłonie.
— A dlaczego cię to interesuje?
— No nie wiem. Fajna jest — zauważam, jakby to był najbardziej oczywisty fakt na świecie.
— Nie wiemy kto to.
— Wiemy przecież, o której mówi — szepcze czwarty, na co ten pierwszy go karci, dosyć mocno uderzając w bark.
— Milcz, kundlu!
— Hej, hej — odzywam się, patrząc po nich z konsternacją — szanujmy się. Więc ten... ten kot to wasza sprawka? — rzucam prosto z mostu. Rozszerzam usta w uśmiechu, by czuli swego rodzaju dumę. Łatwiej im będzie się przyznać i nie mylę się co do tego.
— To tylko kot — mruczy ten z cienkim głosikiem. — Chcieliśmy się zabawić. A ta ruda to fajna dupa. — Co za słownictwo. — Więc czemu by nie.
— No, ruda jest fajna, ale wiecie — odchrząkuję — powinniście zaczepiać dziewczyny w waszym wieku. Są pewnie jakieś dupy w waszych rocznikach— Ledwo przechodzi mi to przez gardło, a jak już, to wymawiam to z krzywym, niezbyt szczerym uśmiechem.
Zyskuję aprobatę grubego, ale gruby nie wyraża tego ot tak. Czeka na reakcję lidera swojej grupy, dzieciaka z piskliwym głosem.
— Ani ja, ani moi koledzy, nie zrobią wam krzywdy. — Uśmiecham się najmilej, jak tylko mnie stać. Niepokój przebiega po każdym z nich. Jeden kiwa głową za drugim, aż słyszę satysfakcjonujące „przestaniemy”. Dawno tak nie ucieszyły mnie słowa mniejszego, młodszego osobnika, jak teraz. Może mam w sobie potencjał? Może powinienem zadbać o to, abym został kiedyś rodzicem?
Nie, tak naprawdę nawet nie jestem pewny tego, czy naprawdę wzięli sobie do serca moją dyskretną groźbę.
Wracam żwawym krokiem na samą górę. Ściągam rękawice i rzucam je do kosza na pranie.
— Dzieci są okrutne, wiesz? — Pytam dziewczyny wpatrującej się w telefon. Zaciekle stuka w literki, gdy ja leniwie ląduje obok niej na kanapie. — Spotkałem się z twoimi oprawcami i powiem ci, że to porządne partie.
Ruda w końcu odciąga wzrok od ekranu i z niepokojem się na mnie wpatruje.
— Co ty gadasz?
Śmieję się w głos. Mógłbym za to dostać od niej w pysk.
— Gadaj, Theo, bo mnie wkurzasz. — Szturcha mnie mocno w ramię, na co udaję, że bardzo mnie to dotknęło, jęczę cicho z bólu i masuję miejsce. Lou jednak wzrokiem pełnym zażenowania demaskuje moje umiejętności, pożal się Boże, aktorskie.
— Dobra, dobra. Poszedłem wynieść worek i za rogiem grupka dwunastoletnich chłopców miała niezłą polewkę z tego, że zrobiła ci taki żart.
— Zabiję ich. — Wstaje gwałtownie, ale niemal w tym samym momencie łapię ją za nadgarstek i ponownie wciskam w kanapę, zapewniając, że nie ma się już czego bać. To tylko dzieci. W dodatku dzieci, które więcej powiedziały, że tego nie zrobią. Choć nie było to zbyt szczere, możemy wierzyć, że tak naprawdę będzie.
— Zaparz sobie melissę — proponuję. — Wcześniej wspominałaś, że chcesz znaleźć lepiej płatną pracę. I studia. Co z tym? — Ruszam do wyspy kuchennej, potem do czajnika elektrycznego, żeby zagotować wodę. 
Lou przy herbacie opowiada mi o swoich planach długi czas, choć nie są one szczegółowe ani tym bardziej pewne. Nie lokalizujemy nawet żadnej placówki, na której mogłaby studiować. Ciężko się zdecydować, decyzja nie powinna być pospieszna.
Cóż, ja nigdy nie byłem na studiach. Nie wiem, jakie to uczucie być studentem, choć wiem, jak to jest żyć skromnie i biednie. Przez głowę nawet mi przechodzi, że jestem wiecznym studentem, zważywszy na dalej rozwijaną wiedzę przez książki. Ale im częściej powtarzam to sobie w umyśle, tym bardziej absurdalnie i smutno to brzmi. Porzucając temat nauki i przyszłości, która jest zamglona niczym szczyty gór, wychodzimy na zewnątrz około dziewiętnastej. 
Idziemy wzdłuż głównego rynku w Avenley River, jakie powoli ozdabiają świąteczne (o zgrozo) dekoracje. Brakuje tylko wielkich transparentów z promocjami na prezenty i obszarów przeznaczonych na sprzedaż żywych choinek. Nasze dłonie ogrzewają kubki z ciepłą, świeżą kawą.
Louise nie waha się chodzić obok mnie. Jako jedyna zupełnie przestała baczyć na fakt, że jestem zupełnie niżej warstwowo od niej.
— Theo — przerywa cisze i szturcha mnie w bok, przez co prawie wylewam kawę. — Ta dziewczyna ciągle się na nas patrzy.
— Co? — Nie rozglądam się jak debil, żeby zwrócić na siebie niepotrzebnie uwagę. — Która?
— Po lewo. Przy sklepie z odzieżą.
Rzucam spojrzeniem w tamtą stronę. Przy sklepie znajduje się tylko jedna dziewczyna, która dodatkowo odwraca wzrok, gdy tylko się zauważamy, dlatego nietrudno było ją zlokalizować. Blond włosy. Młoda twarz. Niewinna twarz. Niewinność, którą tak prosto wykorzystać.
Jednymi słowy znam ją — wiąże się z moim kiepskim okresem w szkole średniej. 
Nie odzywam się do Lou. Milczę, wpatrzony w punkt, ale ruszam wciąż naprzód. Pamiętam wszystko. Pamiętam nienawiść, którą i teraz dostrzegłem w oczach Faith Greenwood, mimo że nasze spojrzenia zetknęły się ze sobą na mniej niż sekundę. Żal uderza mnie dotkliwie w serce. Niesmak do samego siebie.
— Theo? — Lou wyrywa mnie z zamyślenia. — Co się stało?
— Znam ją z liceum — rzucam swobodnie.
— Nie spojrzała na ciebie jakoś przyjemnie — stwierdza. 
— Nic dziwnego. Nienawidzi mnie. 
Dziewczyna staje na moment w miejscu. W odpowiedzi robię to samo i oglądam się za nią, wpatrując się w wyraz niezrozumienia w jej oczach.
— Dlaczego, Theo... — mówi coraz ciszej. Z takim smutkiem, jakby właśnie odkryła coś zupełnie nierzeczywistego. 
Czy Theo Andrewsa można nienawidzić? 
Oczywiście.
Biorę głębszy oddech i zbieram się do monologu. Nie chcę tłumić przed nią prawd o mnie. O tym, że potrafiłem być skurczybykiem. Nie chcę być nadmiernie wybielony w jej niewinnych oczach.
— Wszystko, co niszczyło się w mojej rodzinie, było jeszcze bardziej widoczne. Tata nie miał już ani dnia, w którym wracał trzeźwy do domu. Pieniądze zniknęły. Byłem młodym dzieciakiem, odczuwałem frustrację, gdy każdy dookoła wszystko miał, a ja nic. Gdy inni dostawali na osiemnastkę nowe samochody, o mojej zapomniano. Nie starczało nawet na chleb — opowiadam, jednak nie wiążę z tym wielkich uczuć. — Popadłem w gorsze towarzystwo, to było chwilowe. W klasie niżej była jedna dziewczyna, Faith Greenwood. To ta, którą widziałaś. Nie wiem, co mnie do tego posunęło, ale pomagałem chłopakom niszczyć jej życie. — Nie mówię tego z lekkością. Mówię to z bólem. 
Lou słucha. Nie wiem, co sądzić po jej minie, ale kontynuuję historię.
— Żeby nie było, nie jestem dumny z tej historii. Najchętniej wymazałbym ją z pamięci, ale nie swojej. Bardziej z pamięci tej dziewczyny. Cierpiała w liceum przez bandę gnojków, którzy wyśmiewali się z niej, szydzili, robili żarty, bo, jak mówili, było śmiesznie. To było okrutne. — Stres zapijam porządnym łykiem kawy. — Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że zniszczyliśmy jej pewność siebie. Jej samoocenę. Nawet nie miałem okazji przeprosić ją po skończeniu liceum. Ostatecznie to ona została kimś, a ja nikim. Sprawiedliwe, nie sądzisz?

Lou?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz