25 lis 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Dale kojarzę z czasów bliskich stracie Roxanne. Pamiętam ten okres jak przez mgłę, wszystkie wspomnienia, wydawałoby się, z każdym dniem blakły, by finalnie zniknąć z mojej pamięci. Na okrągły rok wyłączyłem się z życia, nie chodziłem do pracy, nie utrzymywałem żadnych długotrwałych relacji, można powiedzieć, że nie miałem stałego miejsca zamieszkania – podróżowałem przez Shilien, zwiedziłem je wzdłuż i wszerz, toteż teraz mogę powiedzieć, iż znam je naprawdę dobrze, w szczególności te większe miasta. W Dale przesiedziałem trzy, może nawet cztery tygodnie, czyli dość znaczącą część całej wycieczki, że tak powiem. W ciągu tych dni łapałem pojedyncze zajęcia, roznosiłem ulotki, sprzedawałem lody, wszystko, byleby dostać parę avarów. Podczas pobytu w mieścinie nie byłem zbyt bogaty, nie sypiałem w przynajmniej dobrych pensjonatach, nie mówiąc już o hotelach, nocowałem u znajomych, często zmieniałem łóżko, byleby nie narzucać się zbytnio. Miałem za to mnóstwo przyjaciół, z którymi spędzałem mnóstwo chwil – czy nie o to chodzi w podróżowaniu? Czy poznawanie nowych osobowości, kultur, zwyczajów to nie klucz do udanej wyprawy? Warto dodać, iż wśród otaczających mnie ludzi była dziewczyna innego wyznania, przenocowała mnie trzy razy. Każdego wieczora opowiadała mi o sobie, o swojej religii, o tym, czego się wystrzega, co pochwala albo jak wygląda jej życie codzienne. Strasznie ją polubiłem, naprawdę, siedziałem i słuchałem jak zaczarowany. Do tamtej chwili nie byłem świadomy tego, jak różni ludzie żyją na co dzień obok mnie. Co prawda straciliśmy kontakt, jednak jestem pewien tego, że będę pamiętał ją do końca życia, szczególnie jej siłę i zaciętość. Pamiętam doskonale historię, jaką mi opowiedziała – od najmłodszych lat była ofiarą przemocy fizycznej, co spowodowane było tym, iż urodziła się kobietą, a nie, jak przewidywał i prosił jej ojciec, mężczyzną. Czyli, jednym słowem, ojciec tej dziewczyny znęcał się nad nią tylko dlatego i tylko z powodu rzeczy, na którą nie miała wpływu. To musiało być koszmarne. Ale nie tylko z nią kojarzy mi się Dale. Mój pobyt tutaj obejmował okres typowo zimowy, czyli niemalże cały grudzień. Przez ten miesiąc obserwowałem, jak miasto zmienia się wraz z każdym dniem. Zbliżały się bowiem święta, wszędzie widziałem świąteczne ozdoby, świąteczne motywy w witrynach sklepów, elfy biegające po rynku oraz ogromną, ale to naprawdę ogromną choinkę w jego centrum. To wszystko wyglądało przepięknie, sto razy lepiej, niż w moim rodzinnym mieście w Ameryce, coś niesamowitego. Śniegu było po kolana, padało praktycznie non stop, bez przerwy. W kinach leciały romantyczne komedie typowe dla tego czasu, na paru seansach byłem. Kiedy opuszczałem miasto, czułem swego rodzaju ból, tęskniłem już od momentu, w którym wsiadłem do pociągu, by ruszyć dalej – do północnego Sharpton. Na dworcu pożegnała mnie również ta dziewczyna, o jakiej z takim uczuciem opowiadałem.


     Właśnie dlatego tak dobrze znam tę okolicę. Właśnie dlatego potrafię jeździć na nartach. Z Dale wiążę najpiękniejsze wspomnienia, to do Dale mógłbym wracać, by na starość osiąść w tym mieście na stałe. Kocham, kochałem i będę kochać je tak bardzo.
     Równocześnie czuję się cholernie dziwnie, kiedy wkraczamy na te tereny. Tamta wyprawa miała być jednorazowa, miała pozwolić mi odpocząć od męczących myśli, zakończyć się po dwunastu miesiącach. To był mój detoks od życia. Dzisiaj powracam, po raz kolejny widzę tę znajomą panoramę, stare miasto parę przecznic stąd, wysokie góry na horyzoncie. Do głowy wraca parę przedawnionych spraw – na nowo czuję ten sam ból, ten sam żal do osoby, która swoim odsunięciem się zmusiła mnie do podjęcia radykalnych działań. W pewnej chwili robi mi się wstyd, ponieważ zazwyczaj nie rozpamiętuje ludzi tak długo, ale tutaj mamy do czynienia z czymś innym, czymś zgoła innym. Co zabawne, powtarzam swoją podróż teraz, półtora roku po śmierci Raven. Ten sam schemat. Po raz drugi uciekam od problemów, udaję, że ich nie ma, usilnie udowadniając Brianne, jak beztroski, jak radosny i pewny siebie nie jestem. Prawda jest taka, iż od paru lat przeżywam odejście praktycznie nieznajomej mi kobiety oraz, od niedawna, śmierć przyjaciółki, matki moich dzieci i, kto wie, może osoby, którą w przyszłości pokochałbym całym sercem. Jednocześnie nie chcę, żeby towarzyszka podróży dowiedziała się o mnie czegokolwiek – czułbym się z tym okropnie, jakbym wypłakiwał swoje żale osobie, z jaką wprawdzie nie łączy mnie nic, poza podobną motywacją. Wiem też, iż Brianne ma swoje demony i musi z tym walczyć – każdy je ma, niektórzy bardziej, niektórzy mniej uciążliwe. Czy jestem hipokrytą mówiąc, iż chciałbym poznać ją i jej historię, a swojej nie byłbym w stanie zdradzić? Tak, prawdopodobnie tak.
     Błądzimy po ulicach, czasami w milczeniu, czasami nie. Powiem coś ja, Brianne odpowie monosylabą, powie coś ona, odmruknę cokolwiek, skupiony na szukaniu drogi. Mijamy żółty blok, później drugi, niemalże taki sam – już się we mnie gotuje, ale dziewczyna uświadamia mnie, że to całkowicie inne miejsce i w teorii jesteśmy już bliżej niż dalej. Uśmiecham się do niej pogodnie. Przez połowę drogi zastanawiam się, jaki temat mógłbym rozpocząć. Wszystkie wydają się tak nieodpowiednie, takie, że bez większego wysiłku wyjdę na idiotę. Dlatego nie mówię nic, żeby jeszcze przez parę dni cieszyć się obecnością drugiego człowieka u boku. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie przerwał tej ciszy.
     – Nie chcę wyjść na wścibskiego – zaczynam, unosząc ramiona. – Nie będę dociekał, z kim rozmawiałaś wtedy, przez telefon, bo to twoja sprawa. Nie wiem, czy dobrze przeczuwam, ale ta rozmowa skończyła się przez rozładowaną baterię. Gdybyś chciała, możesz użyć mojej komórki, nie padnie tak szybko, jak mogłoby się wydawać – proponuję z uśmiechem.
     Reaguje natychmiastowo.
     – Nie, nie – zaprzecza. – Nie trzeba, ale dzięki. Właściwie lepiej wyszło, że telefon mi padł, niż miałabym dalej rozmawiać z matką.
     W głowie zapala mi się lampeczka – czy Brianne i jej rodzicielka mają ze sobą tak złe relacje? Boże, z każdą chwilą staję się coraz to bardziej uciążliwy.
     – Z matką? – Unoszę brew. – Coś nie tak? Nie musisz odpowiadać, jeżeli nie chcesz – ostrzegam od razu.
     Co z tego, że dodałem Nie musisz odpowiadać, jeżeli nie chcesz, zdanie tak czy siak poleciało w przestrzeń, jeżeli Brianne zbyje mnie jakimś mruknięciem czy czymkolwiek innym, przysięgam, zapadnę się pod ziemię. Miałem być obojętny na jej uczucia i jej przeszłość. Zasada pierwsza, bez personalnych relacji.
     – Ze mną? Nie, wszystko dobrze.
     – Nie, znaczy... chodzi mi o twoje relacje z mamą. Zabrzmiałaś tak, jakby faktycznie coś było na rzeczy.
     – Nie mam z nią żadnej relacji, jeśli o to chodzi. Nawet tej matka - córka.
     I w tym tkwi diabeł. Przynajmniej tak mi się wydaje. Detektyw ze mnie, nie oszukujmy się, marny.
     – W porządku. – Kiwam delikatnie głową. – Czasami zastanawiam się, co byłoby lepsze: mieć nieżyjącą matkę czy też taką, z którą łączyłyby mnie koszmarne relacje.
     Tak na dobrą sprawę, sam nie wiem, co mnie naszło, dlaczego przed chwilą powiedziałem coś takiego. To wygląda tak, jakbym porównywał śmierć z życiem, zestawiał pozytywne i negatywne aspekty obu spraw i debatował nad tym, co jest cięższe, a co mniej. Prawda jest taka, iż ja po prostu tego potrzebuję. Kiedy tylko mam gorszy humor, a w mojej głowie szaleje burza, na myśl przychodzi mi moja rodzina. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok po roku przypominam sobie, jak to kiedyś było, jak to wyglądało, kim dla siebie byliśmy. Już pomijając mojego wspaniałego brata, którego chciałbym zobaczyć po raz ostatni i przynajmniej pożegnać się tak, jak powinienem, tu chodzi o moich zmarłych rodziców oraz jeszcze jednego, starszego brata. Nie pamiętam zbyt wiele i, jeśli mam być szczery, na co dzień nie rozwodzę się nad tym zbytnio. Ale, jak już wspomniałem, bywają chwile, gdzie jestem w stanie usiąść na kanapie, żeby w ciszy wracać do przeszłości, rozdrapywać stare rany, zdmuchiwać kurz ze wspomnień. Wtedy myślę o mamie, o tacie, którzy nigdy nie powiedzieli, iż jestem kimś wartościowym. Nigdy nie wsparli dobrym słowem, ojciec jedynego Rooney’a podziwiał i doceniał, przewidując mu świetlaną przyszłość. Thomas i ja ginęliśmy w cieniu, jakbyśmy byli obcy. Tak na dobrą sprawę, byliśmy obcy, tylko na swój własny, charakterystyczny dla naszej rodziny sposób. Odsuwali nas. Poprawka, odsunęli nas błyskawicznie, odkąd tylko weszliśmy w okres dzieciństwa. Skończyło się na nauce chodzenia, chociaż to i tak był, że tak powiem, obowiązek dziadków, którzy byli oburzeni postawą swoich dzieci. Z perspektywy dorosłego człowieka uświadamiam sobie, jak częstym zjawiskiem jest faworyzacja jednego dziecka. Ta jedna jedyna perła na tle pozostałych, jaka przynosi do domu wzorowe świadectwa, jest uprzejma dla każdej istoty żywej (przynajmniej na pozór), ma pokaźne grono przyjaciół wokół siebie, nie sprawia absolutnie żadnych problemów wychowawczych, ogólnie dzieciak cudowny, nietuzinkowy i bez skazy. Wszystko, co najlepsze wędruje do niego, laury, pochwały, a kiedy przychodzi czas na nagany, nagle cała reszta zaczyna istnieć i to właśnie oni obrywają najbardziej. Tak było ze mną i z Tho, ale przywykliśmy do tego. Mieliśmy siebie, a to było najważniejsze. Nie pozwolę, żeby Raven czy Isaiah chociażby przez chwilę czuli, iż są gorsi, niż bliźniak, bo to będzie nieprawda. Nie chcę, żeby przeszli tego, co przeszedłem ja z Rooney’em.
     Jesteśmy gdzieś, ale za nic w świecie nie jestem w stanie określić, gdzie. Dale to wielkie miasto i jestem pewien, że te lata temu nie zwiedziłem go w całości, skupiałem się na tej najważniejszej części – centrum oraz jego okolicach, gdzie pomieszkiwali moi przyjaciele. Kto wie, może mieszkają nadal. To są, jak przeczuwam, wciąż obrzeża, jakieś pomniejsze blokowiska na skraju. Przez budynki przebijają się już wysokie wieżowce, kiedy stanie się w odpowiednim miejscu i spojrzy pod odpowiednim kątem, także łatwo stwierdzić, iż do stoku jeszcze kawał drogi – należałoby przeciąć miasto, dosłownie przejść przez całą jego średnicę (chociaż, średnica to prędzej przy kole). Dlatego też wypatrujemy autobusów. Albo busów. Cokolwiek, gdziekolwiek, byle w tamtą stronę, nigdzie indziej.
     – Muszę siku – informuje mnie Brianna, podskakując w miejscu. Widząc gest, prycha niezadowolona. – Co, ty niby nigdy nie odczuwasz potrzeby?
     Rozglądam się – nigdzie nie ma łazienki, tych przenośnych, jakkolwiek się nazywają, też nie zauważam. Zresztą, co się dziwić, najpewniej każdy ma swoją własną w swoim mieszkaniu, toteż nie musi szukać gdzieś na zewnątrz. Placów zabaw czy boisk też nie widzę, więc zapewne mało kto spędza czas na tutejszych trawnikach, niezbyt ciekawej przestrzeni.
     Nauczyłem się, że muszę siku to sprawa na śmierć i życie, poważnie. Muszę siku w języku dzieci oznacza mniej więcej ojcze, masz ćwierć sekundy na znalezienie mi toalety, w przeciwnym razie będziesz miał więcej zabawy. Często jest tak, że tej toalety faktycznie nie ma w zasięgu mojego wzroku, wtedy zagrożenie wzrasta kilkukrotnie, jak nie kilkunastokrotnie. Zazwyczaj Raven ma z tym największy problem, ponieważ z natury jest dosyć impulsywna i niecierpliwa, więc jeżeli ona musi, ona naprawdę musi, nie ma innej opcji, Raven chce. Isaiah raczej zrozumie, przynajmniej w miarę możliwości, ale on ostrzega nieco wcześniej, kiedy jest w stanie wytrzymać parę chwil spędzonych na szukaniu albo gnaniu do oddalonej o parędziesiąt metrów łazienki. Jego siostra informuje mnie w ostatnim momencie, wtedy liczą się sekundy. Dobrze, że Brianne nie ma dwóch lat, tylko trochę więcej. Właściwie, w jakim jest wieku? Ja naprawdę nie chcę żeby wyszło na to, iż jako dwudziestotrzylatek zabrałem w podróż siedemnastolatkę, czyli niepełnoletnią dziewczynę, z którą spałem w jednym pokoju motelowym. Pozew o pedofilię to ostatnie, czego potrzebuję w moim zawiłym życiu. Jednak niespecjalnie się o to martwię – dałbym jej nawet dwadzieścia dwa, choć zapewne jest młodsza. Sam nie wiem, takie przeczucie.
     – Autobus! – Rozlega się okrzyk dziewczyny.
     Podobnie jak ona, z automatu rzucam się w pogoń za pojazdem. Nie zatrzyma się specjalnie, musimy dobiec za nim do przystanku i zdążyć, bo, jak widać, kursują tu nie za często, więc kolejna okazja trafić się może za godzinę, może nawet dwie. Fakt, z moją kondycją nie wygrałbym olimpiady, ale swojego czasu sporo trenowałem, chodziłem na siłownię zarówno w akademii, jak i w Avenley River przez pewien czas. Dzięki temu biegnę naprawdę szybko, nie męcząc się przy tym zbyt bardzo. Brianne też daje sobie radę, chociaż idzie jej nieco gorzej – ponaglam ją pojedynczymi sloganami motywacyjnymi. W pewnej chwili nogi zaczynają się plątać, ale nie zatrzymuję się nawet na moment. Moment odpoczynku kosztowałby nas parę straconych na szukaniu odpowiedniej drogi godzin, czyli opcja o stokroć gorsza. Jestem dumny z nas obojga, Bri daje z siebie wszystko, docieramy na przystanek wraz z autobusem, może trochę po, wciąż załapując się na przewóz. Przy wejściu kupujemy bilet, trzy avary za pasażera, po czym zajmujemy dwa siedzenia nieopodal wejścia, wszystkie inne są pozajmowane. Nasze bilety nie zostają sprawdzone, ku mojemu niezadowoleniu. Trzy avary? Za tyle pieniędzy mógłbym kupić sobie porządną gałkę loda. Żenujące.
     Na ekranie zwisającym z sufitu widzimy przekrój trasy – autobus kursuje przez te okolice, następnie wjeżdża w głąb miasta, zgrabnie objeżdża centrum dokoła i wraz tutaj. Wysiądziemy wciąż spory kawałek od stoku, ale spojrzymy na rozkład. Jeżeli trafi nam się jakiś autobus w przeciągu najbliższych parunastu minut, odpuścimy pieszy spacer i będziemy polegać na komunikacji miejskiej.
     Ziewam przeciągle. Moja głowa zsuwa się z oparcia, lądując na kościstym ramieniu Brianne. Wydaję z siebie cichy jęk zbliżony do ał. Nigdy nie przeszkadzała mi bliska obecność innych ludzi. Jestem do niej przyzwyczajony, szczególnie dzięki imprezom, kiedy to każdy stykał się z każdym, a na sofie panował taki tłok, jakby była jedynym siedzeniem w całej posiadłości. Czasami ktoś siadał na obcych kolanach, nierzadko moich, ponieważ zazwyczaj chodziłem tam sam, co było widoczne. To znaczy, nie sam bez przyjaciół, tylko sam bez dziewczyny. Dziewczyny to ciężki temat. Ale bywa przyjemny.
     Brianne nie protestuje, podobnie jak jej kościste ramię. Trochę się dziwię. Zawsze, kiedy ktoś opiera się o mnie, przeszywa mnie dreszcz, bo nie mam pojęcia, jak się zachować – siedzieć sztywno, luźno, jak wcześniej, czy, sam nie wiem, robić coś dziwnego? Z czasem to mija, ale dla niej może być obce, szczególnie, gdy jestem to ja, nieznajomy rudzielec. Może zbytnio przeżywam? Tak, z pewnością chodzi o to.
     – Kontroluj drogę, żebyśmy nie wysiedli w tym samym miejscu – mruczę w jej włosy, równocześnie wdychając ich zapach. Przez wyczuwalny pot (przepraszam, Brianne) przebija się zabaw szamponu. Raven używała podobnego, dotąd nie wiem, co to za zapach i jak go określać, to jakieś owoce, ale nie do końca, trochę jak kwiaty. Cholerstwo.
     Cieszę się chwilą spokoju. Dosłownie jedną chwilą. Kiedy ta mija, przede mną staje, a właściwie pojawia się znikąd, jakby wyrasta z ziemi starsza, nieco grubsza kobieta, nie ubliżając jej osobie. Mierzy naszą dwójkę spojrzeniem. Patrzę na nią ze stoickim spokojem, po części gotowy na burzę. Nieomylnie. Ta sama rosła kobieta mlaszcze zdegustowana. Tak teatralnie, wymusza tę całą dramaturgię. Potem odwraca się, odchodzi na parę kroków, by stanąć przy oknie, nie spuszczając z nas wzroku.
     – Ta dzisiejsza młodzież! – sapie, wyraźnie poirytowana, zapewne sama nie wiedząc dlaczego. – Starszemu nawet miejsca nie ustąpi, a takich zmęczonych udaje!
     Nie reaguję. Nie warto. Brianne najwyraźniej myśli podobnie.
     – Tak, o was mówię! – kontynuuje. – Wstydźcie się, obszarpańcy!
     Wzdycham niewzruszony. Starsze kobiety mają w swojej naturze to, iż na wszystko reagują w podobny sposób, właśnie tak. W pewnej chwili idzie przywyknąć, chociaż na początku sprawia to niemałą trudność. Mówię to jako osoba, którą zna każdy kierowca autobusów w mieście. Stały bywalec. Weteran. Powinien dostać order, tyle walk ze starszymi paniami stoczyłem.
     – O czym myślisz? – Podnoszę delikatnie głowę, by spojrzeć na skierowaną w stronę okna twarz Brianne. Z dolnej perspektywy wygląda to całkiem śmiesznie, ale nie mogę się śmiać, wtedy szczęka zaczyna drgać, a nie chcę uderzyć się w bark
     – O niczym ważnym – mruczy. – A ty? Za ile dojedziemy?
     Słodko, że pyta o mnie. Spodziewałem się fuknięcia.
     – Miałaś kontrolować drogę – parskam, głową wskazując na ekranik przed nami. – Ja myślę o tym, jak dawno nie lepiłem bałwana. Wiesz, jak za tym tęsknię?
     – Mówiłam ci, że ulepimy, kiedy dojedziemy do Nix. Jeszcze trochę drogi przed nami.
     – Przecież nie jedziemy do Nix, zacznij mnie słuchać, Bri. – Uśmiecham się pod nosem. – Będziemy w Shilien, z tą różnicą, że bardziej na granicy, niż w dosłownie Dale.
     A potem milkniemy, czekając na nasz przystanek. Kątem oka obserwuję przemijające drzewa, drogi, czasami nawet ludzi, o ile nie jedziemy zbyt szybko. Gdy stajemy na skrzyżowaniu, czyli na światłach, przyglądam się im z większa dokładnością. Tak działa na mnie nuda – przypatruję się nieznajomym, przypadkowym osobom. Podobnie było na wycieczkach szkolnych. Nie to, iż nikt mnie nie lubił, nie byłem odmieńcem (chociaż rude włosy nie ułatwiały mi życia), po prostu… czasami każdego złapie zmęczenie, szczególnie, gdy wycieczka kończyła się w godzinach nocnych, a u jej schyłku oczy zamykały się same. Różnica między tymi sytuacjami jest taka, iż aktualnie mamy godzinę szesnastą, a nie, jak mogłoby się wydawać, dwudziestą trzecią. Nie zmienia to faktu, iż jestem cholernie zmęczony całą tą gonitwą, nie mówiąc o mężczyźnie, który gnał za nami przez znaczącą część drogi do Dale. Wbrew pozorom, uważam, że nasza podróż jest naprawdę udana. Serio. Zabójstwo Clyde’a, psychopata w samochodzie, agenci w przydrożnym fast-foodzie, zwłoki w wannie, wizyta mundurowych, interesująca postać Stanley’a, przedziwne zjawisko na torach, goniący za nami, że tak powiem, stalker, a także tak daleka droga z Avenley River – do wszystko dodaje smaku tej historii. Jestem pewny, iż kiedyś, kiedy bliźniaki dorosną, albo przynajmniej będą w wieku starszym, niż aktualnie, opowiem im to, co dzieje się teraz.
     Wysiadamy w północnej dzielnicy. Kierujemy się w stronę stoków, którą wskazują nam poustawiane na krańcach chodników wysokie, niebieskie znaki. To naprawdę zabawne uczucie, kiedy jesienią przyjeżdżasz do miasta znajdującego się na terenie tego samego państwa i zastajesz śnieg, choć w zamieszkałym mieście wciąż jest ciepło.
     – Śnieg! – Odwracam się na pięcie, by stanąć przodem do Brianne. Rozchylam szeroko ramiona. – Jaki masz pomysł na naszego bałwana?

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz