30 gru 2019

Od Caina cd. Candice

- O rany, to było zarąbiste - Eric rzuca się na mnie, zanim w ogóle zdążę zejść ze sceny. W życiu nie podejrzewałbym go o tak pochopne i niepodobne do niego zachowanie, ale cieszy się jak dziecko, a to na swój sposób żenujące i słodkie.
Jasper klepie mnie po ramionach i potrząsa ze złowieszczym uśmiechem. Przyrzekam, że mało brakowało, a wydłubałby mi oczy tymi pałeczkami, którymi zwinnie potem podrzuca i łapie z powrotem, wkładając do tylnej kieszeni spodni.
Harvey uśmiecha się tak szeroko, że jego oblicze wygląda jak pęknięte na pół. Wcale mi go nie szkoda, ale odnoszę wrażenie, że w końcu zrozumiał dość oczywisty przekaz i przestał ze mną konkurować.
Moja asystentka, aka opiekunka, aka niańka, aka Nowa, aka nie wiadomo kto jeszcze - pewnie mógłbym wymyślić jeszcze wiele przezwisk - chyba się na mnie obraziła za ostatnią niespodziankę, którą jej sprawiłem. Miałem nadzieję, że się ucieszy, w końcu nie każdy dostępuje takiego zaszczytu z mojej strony. Mało tego. Chyba delikatnie się wzburzyła wiadomością, że potraktowałem świętego Lawsona tak delikatnie. Faktycznie, mogłem mocniej go przycisnąć do tej ściany.
Do Finnegana podchodzi jeden z techników i mówi, że za pięć minut jest spotkanie, na które musimy się stawić. Jakieś krótkie spotkanie z fanami, czy cokolwiek to będzie. Mężczyzna kiwa głową i puka w swój zegarek, spoglądając na nas z osobna, upewniając się, że rozumiemy.
Pięć minut to jak wybawienie.
Idę ogarnąć siebie i swoją głowę w garderobie, zanim rozboli mnie od tych dźwiękowych barw. Staram się to zrobić jak najszybciej, póki nie dopadła mnie czarna śmierć, czyli mój mroczny anioł w postaci Erica.
Przecieram oczy od światła, które zaczęło mnie razić, ciesząc się w duchu, że zaraz będę miał swoje pięć minut spokoju, ciszy i nikogo wokół.
Korytarz robi się pusty, jakby wszystkich wywiało bliżej sceny. Jest dziwnie spokojnie. Do momentu.
Zatrzymuję się niemal błyskawicznie, gdy zza rogu niespodziewanie wychodzą mi "na spotkanie" dwie znajome postacie. Złączone w romantycznym uścisku i przysięgam, że obrzydzenie na mojej twarzy, które się pojawiło, nie było przeze mnie kontrolowane.
Cóż za okazja widzieć, jak twój były przyjaciel wpycha język do gardła twojej byłej narzeczonej. Chyba tylko ich wspólna śmierć napawała mnie większą satysfakcją, kurwa.
Meredith chichocze cicho pod nosem, przygryzając dolną wargę i odwraca głowę. Otwiera oczy i natychmiast jej mina poważnieje.
- Oł... em... - Meredith ostrożnie odsuwa od siebie parszywego gnoja i nerwowo zakłada kosmyk włosów za ucho. Naturalny jej odruch - Cześć - mówi niepewnie, nie wiedząc, czy właściwie się uśmiechnąć, czy spuścić głowę w dół.
Darren odwraca się, początkowo zirytowany, ale gdy jego wzrok krzyżuje się z moim, na jego twarz wkrada się ten sam fałszywy uśmiech, który przywdziewał prawdopodobnie przez lata.
Jak o tym tylko pomyślę, to mnie kurwica chwyta z automatu, ale spokojnie Cain... tym razem nie daj się bezmyślnie sprowokować. Jestem o niebo wyżej od tego złodzieja.
- No witam - mówi nonszalancko, jakby nie widział potencjalnego zagrożenia z mojej strony, a przyrzekam, że stoję w jednym miejscu ostatkami sił.
Instynktownie właśnie byłbym w trakcie rozwalania mu głowy, ale zachowałem resztki godności trzeźwości umysłu - o ironio - więc stoję i staram się tylko uciszyć wyobraźnię, żeby nie podsuwała mi ponurych obrazów tysiąca sposobów na śmierć tego palanta - Świetny koncert. Dawno chyba nie miałeś tak dobrej passy, co?
Właśnie wbijam mu nóż w pierś z pełną satysfakcją.
Prycham pod nosem i wykrzywiam usta w uśmiechu. Wydaję się naprawdę zrelaksowany, co kłóci się z moimi wewnętrznymi odczuciami. Tak jakby ich widok mnie nie ruszył.
Przecież we mnie gotuje się prawdziwe piekło.
Świetna, to będzie jego porażka, jak już rzucę mu ochłapy swojego miłosierdzia, a rozwalę go na pewno.
- A no, nie miałem. Dziękuję za wyrazy uznania - przechylam głowę - Mam je głęboko w dupie, ale warto wiedzieć, że podoba ci się to, co tworzę.
Wkurza mnie wyniosłość tego dupka i wkurza mnie też to, że akurat wtedy, kiedy potrzebuję kogoś przy sobie, to nikogo nie ma.
- Było tak romantycznie, że aż postanowiliśmy skorzystać z atmosfery - ostry komentarz. No proszę. On naprawdę prosi się o to, abym nie wytrzymał i się na niego rzucił.
Spoglądam w bok, gdzie na drzwiach wisi tabliczka z wyraźnie napisanym moim imieniem i nazwiskiem, dużymi, drukowanymi literami.
A jednak ma mnie za kretyna.
- Akurat przy moim pokoju koncertowym? - unoszę brew i patrzę na niego obojętnym wzrokiem - Cóż za przypadek. Nie wierzę w przypadki, Norwood.
- Nie mieliśmy pojęcia, że to twój pokój - wtrąca się Mer, ale natychmiast odpowiadam, nie spuszczając wzroku z wroga.
- Coś mi się wydaje, że jednak nie do końca.
Wygląda, jakby naprawdę było jej głupio, ale nie wierzę jej. Nie wierzę im tak, jak nie wierzę w to, że dane mi będzie dożyć starości. W tym tempie, to prędzej strzelę sobie w łeb, niż skażę się na wieczne męki swojego istnienia.
- Masz urojenia - nawet żmija jest mniej jadowita od niego, a i tego powinno się wystrzegać. Ja zamierzam zmiażdżyć głowę tej żmii, nawet jeśli oznaczałoby to ryzyko i natychmiastowe podanie surowicy.
- Z butelką w pokoju też sobie wymyśliłem? - ten wyraz twarzy poznałbym z daleka. Żadne to jednak zaskoczenie dla nas obydwóch, bo w końcu znaliśmy się za długo i żaden z nas nie jest skończonym kretynem, żeby się nie domyślić, że ten drugi wie.
- Skończ z tym, Cain. Nie przypisuj sobie niczego - z gardła Darrena wydobywa się niski dźwięk przypominający śmiech.
- No tak, bo przecież moją fantazją jest patrzenie, jak były kumpel pieprzy moją byłą narzeczoną.
- Dość! - Mer podnosi głos. Wcale mnie to nie dziwi, nie potrafiła zachować spokoju, nawet w błahych sprawach. W zależności od sytuacji, podobało mi się to lub nie.
- Zabolało? - przenoszę spojrzenie na fałszywie zbolałą twarz dziewczyny i uśmiecham się kpiąco, jakby dawało mi to cholerną satysfakcję.
- No pewnie, że zabolało - Darren równa się ze mnie i unosi dumnie podbródek na znak, że czuje się wyższy. Z chęcią uciąłbym mu głowę albo inną część ciała tak, żeby cierpiał, ale fizyczny ból nie równa się z tym, który zadał mi - Upadki zazwyczaj bolą. Mniej, bardziej, a jego upadek był spektakularny. Do tej pory się nie podniósł - zaciskam zęby i robię krok w jego stronę.
Skąd ja wziąłem te pokłady cierpliwości? Czy mnie nagle oświeciło? Dawno już bym z nim skończył, ale chyba faktycznie dopisuje mi dobra passa. Może w końcu dałem radę jakoś stawić temu czoło?
Gówno prawda. Gnój wiedział, że uderzył w świeżą ranę i zgiął mnie na pół. Tylko dlatego, że ja sam nie chciałem zgiąć karku przed nim. Wiecie, dlaczego tak cholernie lubiłem tego fiutka? Różniliśmy się pod wieloma względami, ale też w równej mierze byliśmy tacy sami.
- Przyłożenie do tego ręki było tego warte? - dzieliły nas dosłownie centymetry.
- Przestańcie! - Meredith odsuwa Darrena ode mnie i staje pomiędzy. Posyła mi karcące spojrzenie, jakby to wszystko było moją winą. Jakbym to, kurwa, ja chciał, żeby tu się znaleźli.
- Miło było, ale my się zbieramy - chłopak odsuwa się jeszcze o krok i mija mnie już bez żmijowatego uśmiechu na twarzy.
Meredith spuszcza głowę i próbuje minąć też mnie, ale łapię ją za ramię. Od razu unosi głowę i rozpoznaję jej spojrzenie.
- Puść mnie, Cain - mówi cicho i czeka w bezruchu.
Właściwie nie wiem, co chciałem tym osiągnąć. Nie miałem w głowie ani jednego słowa, nawet iskry nadziei.
- Lepiej zrób to, co mówi, Hawthorne - odzywa się Darren z daleka.
Po krótkiej chwili puszczam ją. Mer odchodzi.
Korytarz znowu robi się pusty i cichy.
Nie wiem, ile zajęło mi stanie w jednym miejscu i głupie wpatrywanie się w pusty punkt, zanim wszedłem do garderoby, zamknąłem cicho drzwi i uderzyłem w nie pięścią z całym impetem. Nie wiem, ile zabrali mi czasu, którego potrzebowałem na ochłonięcie po koncercie. Nie wiem, kiedy obudziła się we mnie nagła chęć zniszczenia i chaosu.
W tamtej chwili pragnę znaleźć się wszędzie, byle nie tutaj. Najlepiej z butelką alkoholu albo kreską kokainy, najwierniejszej kochanki, jaką świat widział.
- Gdzie ty żeś do cholery zniknął? - Eric otwiera drzwi i nawet nie wchodzi do środka - Miałeś być dwie minuty temu, już pewnie piszą artykuł, że znowu się nie stawiłeś na spotkanie z fanami.
Czekam, aż skończy standardową regułkę i odpowiadam spokojnie.
- Musiałem odetchnąć.
- Chodź już, bo mnie tam rozszarpią - otwiera szeroko drzwi i czeka, jak rodzic na swoje dziecko, gdy woła je po raz piąty na obiad - Chłopaki czekają.
Zabieram kurtkę, zarzucam ją na ramię i wychodzę.
Gniewny bóg idzie na spotkanie ze swoimi wyznawcami. Wielki, potężny i pokruszony.
~*~
Przez całą drogę do apartamentowca się nie odezwałem, choć reszta kipiała z energii. Dawno nie widziałem ich tak nabuzowanych po koncercie, co może oznaczać, że im również podobało się to, co stworzyliśmy na scenie. Ściskałem mocno gryf w ręce, trzymając gitarę na kolanach i milczałem.
Harvey tylko raz tracił mnie w ramię, ale widząc, że najwyraźniej nie mam chęci na przeprowadzanie rozmowy, zrezygnował. Nauczyli się, że czasem lepiej po prostu mnie zostawić w spokoju niż naciskać. Nigdy z tego powodu nie było nic dobrego.
Bez słowa ruszyłem z windy do swojego pokoju. Chłopaki wybrali się na świętowanie do pokoju Erica, który z kolei kroczył cicho za mną.
Gdy wchodziłem, zatrzymał się w drzwiach.
- Wszystko w porządku? - Eric zmarszczył brwi i przyjrzał się uważnie. Brak zaufania w jego oczach był tak wyraźny, że mógłbym spijać te krople nieodłącznego uczucia każdego z członków tego zespołu.
- Nie spałem przez parę nocy i mam za sobą jeden z lepszych koncertów, które udało mi się wykonać od dawna. Jak myślisz, jak bardzo należy mi się spokój i sen? - odpowiedziałem na swój sposób, czyli z dozą poirytowania głupim pytaniem.
- Dobra - mówi pod nosem i kiwa głową.
Odwracam się i odchodzę wgłąb mieszkania.
- Cain - zatrzymuje mnie jego głos, więc przystaję i czekam - To był naprawdę zajebisty występ - mówi i tym razem nie kryje tego, że jest zadowolony. Nie przywykłem do dźwięku dumy ze strony drugiej osoby. Nie bywałem nią obdarowywany i zaznajamiany. I choć spodobał mi się ten dźwięk, nie postanowiłem się do niego przyzwyczajać.
Eric zamyka drzwi i pozostaję wtedy sam w półmroku i ciszy. Tej samej, której potrzebuję po każdym koncercie, aby uspokoić falujące wokół barwy.
Tyle że tym razem potrzebuję czegoś więcej. Potrzebuję kleju.
Siadam naprzeciwko i spoglądam na wyjętą z ukrycia butelkę wypełnioną po brzegi szlachetnym trunkiem. Wpatruję się w nią tak z dziesięć minut, walcząc w środku. Kiedy ją tknę, dam się pokonać temu zdrajcy i udowodnię sam sobie, że jestem żałosnym gnojkiem, który jest zdolny zaprzepaścić na nowo wszystko, kiedy zaczyna powoli powstawać z kolan.
Z drugiej strony, tak właśnie robiłem. Czy coś się zmieniło? Nadal jestem zniszczonym wewnętrznie twórcą, bez cienia skruchy i sumienia. Nie żałuje niczego, a tym bardziej tego, że niszczy sobie życie i przy okazji też innym. Gdybym był tego uczony, może jeszcze miałbym jakieś odruchy, ale wpojono mi, że po trupach do celu idzie się najlepiej. Tylko jaki mam cel?
A no tak. Zniszczenie Darrena. Odzyskanie Meredith. Pokazanie światu swoich dzieł. I zdobycie swojej niani. Jasne cele, które realizuję. Powoli i niełatwo, ale idzie drobnymi kroczkami. Po cichu. Powoli.
- And Leave It All Behind you... - cytuję wers swojej piosenki i spuszczam powoli wzrok - Nienawidzę cię - wypowiadam swoje myśli na głos - To wszystko przez ciebie - wzdycham i opieram się plecami - Chociaż nie wszystkie winy mogę zrzucić na coś, co jest dla ludzi - mierzę spojrzeniem leżącą obok mnie kurtkę i po chwili chwytam ją w dłoń. Podnoszę się z miejsca, podchodzę do butelki i unoszę ją - Jesteś powodem moich nieszczęść od początku, więc to kontynuujmy.
Wychodzę z mieszkania.
Niszczę wszystko, co udało mi się podnieść, a niewiele tego było.
Nowa ma rację. Jestem jak potłuczona waza, niewarta sklejenia.
Wyjście z apartamentowca okazało się nie być takie trudne, jak na początku podejrzewałem. Wyobrażałem sobie jakąś niezliczoną armię ludzi podobnych do Savannah, gotowych mnie powstrzymać w każdej chwili. Kamer, do czego zdolna jest ta kobieta. Do czegokolwiek. Tymczasem wychodzę kuchnią na zewnątrz, pod kurtką trzymając butelkę i wszystko gra. Tak jakby los wyczuł, że właśnie próbuję coś zjebać i daje mi na to swoje przyzwolenie. Czeka, aż to zrobię i zaciera ręce.
Co ja się z nim będę kłócił?
Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, w którą stronę jest jakiś porządny bar. Nakładam na głowę czapkę z daszkiem i na to dodatkowo kaptur, żeby mnie przypadkiem nikt nie rozpoznał. Chociaż o to się postaram. Ruszam wzdłuż ulicy ze spuszczoną głową. Okazuje się, że oprowadzka Nowej po okolicach miasta nie była takim złym pomysłem. Po chwili orientuję się, gdzie jestem. Pytam przypadkowego typa, który nie ma szans mnie rozpoznać, gdzie jest najbliższy bar i dostaję odpowiedź. Idę tam i znajduję go bez problemu.
Czy życie nie mogło być kiedykolwiek prostsze?
Jednak nie, bo przed samym wejściem dopada mnie obawa, że ktoś mnie jednak rozpozna, a wtedy nici z mojego planu samozniszczenia. Eric dostanie cynk i jeszcze mi wpierdoli.
No dziękuję bardzo.
Zawracam i idę do parku. Plączę się tam bez celu przez chwilę, dopóki nie siadam na jednej z bocznych ławek.
Podrzucam butelkę w górę ze dwa razy i uśmiecham się, ale nie zadowolony z tego, że w końcu mogę spokojnie się napić. To bolesny uśmiech. Otwieram zębami wcześniej poluzowany korek i biorę pierwszy łyk zaspokojenia umęczonej duszy.
Alkohol pali w gardło. Wino jest kwaśne i ohydne. Śmierdzi chaosem, zdradą i fałszywością. Krzywię się, ale oddycham głęboko i śmieję się pod nosem.
Wypijam całą butelkę w dosyć szybkim tempie. Chwilę jeszcze siedzę na ławce, a potem stwierdzam, że spacer nikomu nie zaszkodzi.
Przecież to genialny pomysł.
Na tyle genialny, że oczywiście musiał mieć niespodziewany punkt w postaci mojej asystentki. Bo dlaczego by jej nie spotkać przypadkowo?
Nie miała ochoty ani nawet nie musiała być dla mnie uprzejma. Ja nie powinienem chodzić sam.
Jestem pijany, nie głupi.
A co się tutaj wyrabia, to pierdolenie kotka przy pomocy młotka.
Przede mną stoi ruda aktoreczka, która chyba nawet w moim stanie nie byłaby zdolna przespać się z kimś, kto traktuje ją jak psa. I rzuci szybko jak zużytą chusteczkę. Aczkolwiek mam coraz mniejszą ochotę się jej pozbywać. Przynajmniej do momentu kulminacyjnego.
Jednak niech będzie. Zabawimy się. Jeszcze nigdy w życiu nie wchodziłem w taką rolę, a to może być ciekawe doświadczenie. Może mi się nawet spodoba, kto wie.
- No to prowadź... skarbie - powtarzam po niej, śmiejąc się gardłowo, że przeszło mi to przez gardło.
Uśmiecha się jeszcze szerzej.
Nie wiem, jakim sposobem dała radę przyprowadzić mnie do jakiegoś mieszkania sama jedna, ale marszczę brwi, gdy wyciąga klucze i wkłada do zamka.
Rozglądam się dookoła tak, jakbym chciał tu zobaczyć ducha, ale wtedy przed twarzą pojawia się rudowłosa.
- Zachowuj się, błagam. Czy ten jeden raz jesteś zdolny to zrobić? - pyta, ale zanim zdążę ją zasmucić, słyszę jakiś obcy, kobiecy głos z wnętrza mieszkania.
Odwracam głowę w tym kierunku, ale nikogo nie widzę. Candice pomaga mi wejść do środka i wtedy z pokoju, jak burza pojawia się jakaś dziewczyna. Podchodzi bliżej i krzyżuje ręce.
Mierzę ją wzrokiem od stóp do głów i uśmiecham się zawadiacko. W przeciwieństwie do niej, bo ona unosi brew w taki sposób, jakbym co najmniej coś sugerował, a przecież nie odezwałem się jeszcze ani słowem. Zamierzam do zmienić.
- Gdybym wiedział, że mój cukiereczek ma tak ładne przyjaciółki, zaproponowałbym, żeby jej pomogły w opiekowaniu się mną - opieram się plecami o ścianę i parskam cicho w czasie, w którym Candy zdejmuje płaszcz i kurtkę.
- Dosyć nieporadny komplement, ale dzięki - odpowiada nieznajoma - Gdybym wiedziała, że moja przyjaciółka sprowadza pijanych facetów do mieszkania, to by mnie tu nie było - spogląda wymownie na rudowłosą, która posyła jej przepraszająco-błagające spojrzenie. Ta macha dłonią i nagle jej wyraz twarzy się zmienia - Ale przyprowadziła pijanego Caina Hawthorne'a.
- No proszę - parskam rozbawiony - Twoja koleżanka mnie zna.
- Nie schlebiaj sobie ładny chłopczyku.
Matko i święci, jeśli ona jest chociaż podobna do mojej opiekunki, albo gorsza, to chyba wolę wrócić i przeżyć wkurwienie Erica.
- Gryzie tak samo, jak ty. Jesteście siostrami, czy po prostu udziela wam się to wzajemnie?
Uniosła brew i zmierzyła mnie spojrzeniem tak oceniającym, że aż zmrużyłem oczy. Na ten ruch jej usta wykrzywiły się w zadowolonym uśmiechu, który był nieco zaczepny, a nieco złośliwy.
Uniosła rękę w górę i skierowała w moją stronę środkowy palec.
- To było niegrzeczne - mówię pod nosem, przeczuwając, że zaczynam jakąś małą wojenkę.
- Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać - uśmiecha się słodko.
Za słodko.
- A więc twój środkowy palec ma własny umysł? - zapytałem z udawanym rozbawieniem. Z łatwością odbijałem piłeczkę, bo to wyjątkowo mnie bawiło. Zaliczałem to do swojej rozrywki.
- Tak. I wyrażał to, co myślę, przystojny mądralo.
- Przestańcie, bo zaraz będę tu miała istne pobojowisko - Snow przerywa nam ciekawą konwersację.
- Nie przedstawisz mnie? - pyta dziewczyna, ale jej przyjaciółka nie odpowiada jej.
Wymieniają między sobą jakieś porozumiewawcze, czarodziejskie spojrzenia, za które mógłbym podejrzewać, że znalazłem się w jakimś kręgu czarownic i wtedy tamta przewraca oczami i znika gdzieś za ścianą.
- Chodź - mierzę rudowłosą uważnym spojrzeniem i przez chwilę walczę ze sobą, czy nie skomentować tego w jakiś sposób, ale chyba tym razem sobie odpuszczę.
Odpycham się od ściany i daję się prowadzić dalej.
- Dobranoc moja piękna nieznajoma - mówię głośno i śmieję się cicho pod nosem.
Dziewczyna odwraca się i puszcza do mnie oczko.
Nie wiem, gdzie Candice mnie prowadzi, ale wchodzę do ciemnego pomieszczenia i dopiero po chwili dziewczyna zapala światło. Zamyka drzwi i jej postawa zmienia się szybko jak za sprawą pstryknięcia palcami.
Oglądam się za siebie i widzę łóżko.
- Sypialnia? - unoszę brew.
- Czy rozmawiam teraz z zabawnym, czarującym Cainem, czy z dupkiem, który zmusił mnie, bym pomogła mu zaliczyć panienkę?
Czyli nadal jest zła za to. Rozumiem.
- Cieszę się, że ustaliliśmy, że jestem czarujący.
- Czasami, gdy się postarasz. To nie ma znaczenia.
- Ale działa?
- Nie bardzo - kłamczuszka.
- Jesteś taka niedostępna - odpycham się od ściany, oczywiście podtrzymując się jedną ręką, żeby stać równo i nie chwiać się zbytnio w tej pozie. Podchodzę do niej. Cofa się. Robię krok do przodu. To jest tango, do którego już się przyzwyczaiła - Czekasz, aż ktoś cię rozmrozi. Odkryje, co masz w środku. Właśnie taką cię lubię - chwytam jej rękę z jakże demonicznym wyrazem twarzy i znajduję się na tyle blisko niej, że nie ma innej opcji, jak cofnięcie się i oparcie pleców o ścianę - Jesteś jak pyszny cukierek toffee w cienkim papierku. Rozwinięcie go to żmudna praca, ale w środku jest zbyt duża słodycz, abym sobie jej odmówił - pochylam się nad nią, a ciepłe powietrze odbija się od jej policzka - Zamierzam zburzyć te twoje mury, zetrzeć je w proch - odgarniam jej włosy na bok, przejeżdżając chłodnymi palcami po jej policzku - Będziesz potrzebować dużo czasu, aby je odbudować.
- Gdzie podział się Eric? I dlaczego jesteś pijany? - mruży oczy.
- Przykułem go łańcuchem do łóżka i przybiłem do wezgłowia.
- Czy on o tym wie? - ignoruje mój głupi żart.
Wyginam łobuzersko brew. Ta mina wyjątkowo doprowadza ją do szału, bo sugeruje, że traktuję ją jak słodką, młodszą siostrzyczkę, która właśnie zrobiła obrazek z makaronu i mi go pokazuje.
- Musiałoby mnie kompletnie pokręcić, gdybym powiedział mu, że idę się nawalić.
- A co do tego... - prostuje się i kładzie dłonie na mojej klatce piersiowej. Robi krok do przodu, więc się cofam bez problemu - Niezbyt pasuje do ciebie zapach alkoholu zmieszany z twoimi perfumami - popycha mnie do tyłu, przez co tracę równowagę i upadam na łóżko.
Na twarzy Candice pojawia się zadowolony uśmiech. Unoszę kącik ust w górę, bo nie powiem, podobało mi się to.
Odwraca się i zamierza odejść, ale powstrzymuję ją.
- Wiesz, Nowa? - łapię ją za przegub i przyciągam, ale opiera się o materac tak, żeby nie upaść. Szybko jej zaskoczenie zamienia się w tę moją ulubioną upartość, jakby właśnie miała stoczyć walkę z mityczną meduzą. Uśmiecham się powoli, pokazując zęby i przejeżdżam spojrzeniem po jej twarzy - Każdy mnie okłamuje. Nikt nie jest ze mną szczery do końca - z powrotem patrzę w jej oczy, które świdrują we mnie dziurę - Ale ty jesteś, prawda? Nie zatajasz niczego, mówisz to, co myślisz - unoszę brew - Czy naprawdę tak wiele wymagam? - przełyka po cichu i rozchyla wargi, ale wtedy ją puszczam i opieram głowę o poduszkę.
Zamykam oczy i wypuszczam powietrze z westchnięciem. Moje ciało chyba rozpoznaje wygodne łóżko, bo nawet nie pamiętam, kiedy odleciałem.

Candy?

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz